18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nasze mamy i babcie miały gorzej. Rodziły jednak dużo więcej dzieci

Zbigniew Bartuś
W okresie międzywojennym, mimo biedy, każda rodzina miała sześcioro, siedmioro dzieci. Na zdjęciu szkoła na Kresach. Jej dyrektor zarabiał  120 zł  (dziś ok. 2 tys. brutto)
W okresie międzywojennym, mimo biedy, każda rodzina miała sześcioro, siedmioro dzieci. Na zdjęciu szkoła na Kresach. Jej dyrektor zarabiał 120 zł (dziś ok. 2 tys. brutto) fot. Archiwum Rodzinne
Wielu, jeśli nie większość starszych Polaków to owoce przypadku albo wpadki. Ot, wola Boża. Dziś młodzi wszystko planują i lepiej unikają niespodzianek. Zmieniła się też hierarchia wartości. Posiadanie dzieci spadło na dalsze miejsce. Czy Polska wymiera?

Stulatek na łożu śmierci, otoczony przez dzieci, wnuki, prawnuki, opowiada, jak to sobie szczęśliwie i kolorowo żył. Póki nie skończył 35 lat. Wtedy spotkał księdza, który w płomiennej i przekonującej mowie uświadomił mu, że warto mieć rodzinę. „Musisz mieć kogoś, kto na łożu śmierci poda ci szklankę wody” – rzekł. Mężczyzna poślubił dziewczynę z sąsiedztwa („Zamiast wielu, miałem teraz jedną”), spłodził dziewięcioro dzieci. Wieczne imprezowanie zastąpił praniem pieluch, ryzykowne zajęcia – bezpieczną posadką, szastanie forsą – ciułaniem na przyszłość; na ciuchy, podręczniki, studia…

Gdy śmierć zajrzała mu głęboko w zmęczone oczy, rzekł do zgromadzonych wokół bliskich: „Tyle zachodu i wiecie co? Mi się teraz wcale nie chce pić!”

– Szklanka wody na starość była przez wieki symbolem tego, że warto mieć potomstwo. Dzisiaj już nie – mówi prof. Józef Pociecha, wybitny demograf, kierownik Katedry Statystyki Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. – Wszyscy, od elit po szarych ludzi, zatraciliśmy umiejętność patrzenia na siebie i swoje życie w dalszej perspektywie. Liczy się dziś. Tu i teraz. I koniecznie musi być fajnie.

Szklanka wody? Tir coli! Lalka? Sto barbie z gadżetami! Jedna sukienka i buty na niedzielną mszę? Przepastna szafa wypełniona po brzegi szałowymi ciuchami! Wędlina od święta? Lodówka pękająca w zawiasach! Film w sobotę? Fun, fun, fun – co minutę!

„Mam w garderobie więcej ciuchów i butów niż moja mama, babcia i wszystkie ich koleżanki zgromadziły przez całe życie. I chyba nigdy nie będę mieć dość. Niezaspokojona potrzeba” – pisze krakowska blogerka.

– Żądza konsumowania – kwituje prof. Pociecha. – Jesteśmy na okrągło bombardowani treściami, które ją rozbudzają.

To nam przeorało hierarchię wartości. Aby się dobrze czuć, tu i teraz, musimy się realizować: mieć ciekawą pracę i jeszcze ciekawsze zajęcia po niej. Musimy też mieć fajne rzeczy – powszechnie pożądane. One przydają nam wartości. Niektórym wręcz ją nadają. Bez rzeczy są nadzy, puści i pozbawieni sensu.

Choć ten wzorzec jest dla wielu abstrakcyjny – raczej nigdy nie będą mieli superpracy, superkasy, superwilli i superbryki – funkcjonuje jako obowiązujący. Porządkuje hierarchię, podsuwa życiowe wybory. Rysuje cel. Czy może nim być dziecko? A czy ono może dać „fun”? I na jak długo? A jak się znudzi?

Wielu młodych protestuje przeciwko takiemu stawianiu sprawy. „Wcale nie ulegamy konsumpcji i nie jesteśmy materialistami. Jesteśmy odpowiedzialni” – twierdzą.

– Odpowiedzialność to słowo klucz – przyznaje prof. Pociecha. – Młodzi bardziej niż kiedykolwiek w historii kalkulują dziś: czy stać mnie na dziecko, czy pogodzę rodzicielstwo z zarabianiem pieniędzy i realizacją pragnień?

Zdaniem profesora, jest to w gruncie rzeczy pozytywne zjawisko, choć trudno by było udowodnić, że faktycznie wynika z większej dojrzałości i odpowiedzialności współczesnych pokoleń. Ludzie mogą kalkulować, bo – dzięki powszechnej antykoncepcji (a u wierzących – tzw. naturalnym formom planowania rodziny)– oddzielili seks od prokreacji.

Dawniej nie było planowania rodziny. – Ile się dzieci przytrafiło, tyle było, zwłaszcza na wsi – mówi prof. Pociecha. Jest wysoce prawdopodobne, że większość Polaków urodzonych w czasach PRL-u lub wcześniej to ludzie z przypadku, a w sporej mierze – z wpadki. Lub – jak kto woli – z Boskiego zamysłu.

Kiedyś dzieci, skoro już się pojawiły, trzeba było jakoś utrzymać. Nie zawsze się udawało. I nie zawsze posiadanie potomstwa oznaczało bliskość i czułą opiekę. Przytułki pełne były porzuconych dzieci, a wiele rodzin zamiast wytworzyć ciepłe emocjonalne więzi, zamieniało się w więzienia dla istot pokiereszowanych brakiem uczuć. _– Odpowiedzialność młodych polega na tym, że chcieliby swoje dzieci przed czymś takim uchronić. Zapewnić im miłość i __dostatek _– podkreśla profesor.

Ale, jak dodaje, owa odpowiedzialność urosła dziś do monstrualnych rozmiarów. Zamieniła się w paraliżujący strach przed posiadaniem dzieci. Wyrażany słowami: „Nie stać mnie”, „Czasy są dziś ciężkie i nie sprzyjają wychowaniu potomstwa”, „Warunki nam nie pozwalają”. To najczęstsze komentarze internautów pod tekstami o sytuacji demograficznej w Polsce. Sugerują, jakby wcześniej były lepsze czasy do rodzenia dzieci; bo poprzednie pokolenia miały lepiej.

– A to niedorzeczne. Polakom nie żyło się nigdy materialnie tak dobrze jak teraz – komentuje prof. Pociecha. Gdybyśmy się kierowali współczesnymi wyobrażeniami o „odpowiednich warunkach”, musielibyśmy uznać, że nasze matki i babki – wraz z ojcami i dziadkami – były nieodpowiedzialne i szalone.

Babcia profesora miała dziewięcioro dzieci. Moja babcia (ze strony taty) – siedmioro. Był to, z dzisiejszego punktu widzenia, wyczyn heroiczny. Do XIX wieku co trzecia kobieta umierała rodząc pierwsze lub kolejne dziecko, a większość potomstwa nie dożywała roku. Sto lat temu w zachodniej Europie i w USA rodziło się martwe lub umierało przy porodzie co dziesiąte dziecko, co trzecie nie dożywało pierwszych urodzin. Poród oznaczał też śmierć dla 8 z 1000 rodzących kobiet.

Na ziemiach polskich, zależnie od zaboru, wskaźniki te były dwa, a nawet trzy razy wyższe. Jeszcze w 1950 roku rodziło się martwe lub umierało przy porodzie 125 na tysiąc dzieci wiejskich i 105 na 1000 dzieci z miasta. Dekadę później odsetek ten zmalał o połowę. W 1990 roku wynosił – na wsi i w mieście – 20. Teraz spadł do 7. W Małopolsce jest nawet mniejszy, na poziomie Szwajcarii. To oznacza, że od czasów mojej babci ryzyko zgonu dziecka przy porodzie zmalało o 98 proc. Jeszcze silniej zmniejszyło się ryzyko śmierci rodzącej – sto lat temu umierała jedna na 100 kobiet, dziś mniej niż jedna na 10 tysięcy…

Warunki materialne? W międzywojniu mój dziadek, Franciszek (na zdjęciu obok), został kierownikiem szkoły na Kresach. Zarabiał 120 zł – dziś byłoby to 2 tys. brutto. Mieszkańcy wsi pracowali od świtu do zmroku w okolicznych majątkach – za złotówkę dziennie. Złotówkę kosztował wtedy kilogram cukru. Pracowali szczęśliwcy – większość nie miała roboty. Mimo to przeciętna rodzina posiadała sześcioro, siedmioro dzieci.

Po hekatombie II wojny Polska była w ruinie, ludzie żyli w skrajnej nędzy i głodzie. Wszystkie dzieci mojej babci przyszły na świat w rozpadającej się drewnianej chacie (zimą przez szpary sypał śnieg), z klepiskiem zamiast podłogi i piecem do ogrzewania… inwentarza, z którym 9-osobowa rodzina dzieliła lokum – pół na pół. Murowany dom – z rzecznych kamieni i własnoręcznie odlanych pustaków (z pyłu z pieca) wybudowali dopiero pod koniec lat 60. Do lat 80. nie było w nim ubikacji – tylko wychodek na zewnątrz, przy gnojówce. To była wtedy polska norma.

Mimo to 24 miliony ocalałych z wojny Polaków spłodziło w 1946 roku 600 tysięcy dzieci. Następne pokolenie, w połowie lat 50., przekroczyło 800 tys. rocznie. To grubo ponad dwa razy więcej niż dziś, w kraju 38-milionowym. W roku 1983, czyli pod koniec stanu wojennego (kartki, kolejki po wszystko, a w sklepach tylko ocet) przyszło na świat 724 tys. dzieci. W beznadziejnym 1988 – 550 tys.

Było wygodniej? Nasi rodzice, ani tym bardziej dziadkowie, nie wiedzieli, co to pampersy, błyskawiczne kaszki, gotowe posiłki, soczki i desery, specjalne kosmetyki, śmiesznie tanie a trwałe ciuchy, bajeranckie wózki, łóżeczka, chodziki, mięciutkie kocyki, inteligentne zabawki, elektryczne nianie, automatyczne pralki (i ekstraproszki dla maluchów piorące do czysta!), internetowe poradniki i blogi… Kobiety nie mogły też liczyć na – tak częste dziś – wsparcie ze strony mężczyzn. – Większość znanych mi par dzieli się obowiązkami pół na pół – zauważa profesor Pociecha.

Jeszcze ćwierć wieku temu polskie porodówki wyglądały rozpaczliwie: szare, popękane ściany i sufity, stare łóżka, dziurawa i poplamiona pościel, widzenia żon z mężami przez brudną szybę – jak w więzieniu. Pieluszki? Tetrowe, prane ręcznie lub w starej frani. Proszek? Cypisek, po którym wszystko żółkło. Kaszka? „Niebieskie mleko”, gotowane z mozołem na kuchence gazowej (żadne tam automatyczne podgrzewacze!) i przecierane przez sitko, żeby nie było grudek. Potem studzone – i sprawdzane „na łokieć”. Wózek? Klasyk z demobilu (od sąsiadki). Śpioszki? Z bazaru (drogie i nietrwałe). Zabawki? Jedna lalka i owca przytulanka, potem klocki. Dziś techniczna obsługa małego dziecka stała się prosta i tania jak nigdy. Ale…

Dziecko nie jest sprzętem, gadżetem, który można wyłączyć i odstawić, gdy się znudzi. Trzeba się nim ciągle zajmować. Dla jednych to najpiękniejsze, co może się człowiekowi przydarzyć. Dla innych – przerażające.

Jedna trzecia Polaków ankietowanych na zlecenie Ministerstwa Pracy nie zamierza mieć dzieci. – Można powiedzieć, że taki mamy klimat – mówi prof. Pociecha. Ludzie nie chcą mieć dzieci lub próbują wybrać dobry finansowo moment na ich posiadanie. Dla wielu ów moment może nie nadejść nigdy.

Demograf zwraca uwagę, że – z wyjątkiem czasu wojen, potopów czy epidemii – nigdy w dziejach Polski nie rodziło się tak mało dzieci: – Dzietność Polek wynosi 1,2-1,3 dziecka, co daje nam 214. miejsce na 224 kraje. By doprowadzić do zastępowalności pokoleń, na matkę powinno przypadać 2,1 dziecka.

Jeszcze na początku lat 90. sytuację ratowała wieś, z dzietnością rzędu 2,6 (w mieście było 1,7). Decydowała o tym tradycja, kultura oraz –ekonomia: w gospodarce opartej na pracy rąk opłacało się mieć dzieci. Od najmłodszych lat harowały na roli, a potem przejmowały gospodarstwo i opiekowały się rodzicami. W ostatnich latach doszło do rewolucyjnych zmian kulturowych i ekonomicznych. W dobie internetu i komórek różnice między miastem a wsią niemal zanikły. Zmalała też wyraźnie presja rodziny (przysłowiowych ciotek), próbuje ją utrzymywać Kościół, ale coraz więcej Polaków traktuje wybiórczo jego nauki lub wręcz je kontestuje.

Polacy mają wybór. Polki mają wybór. Coś, co kiedyś przychodziło samo, „z woli Boga”, jest dziś efektem kalkulacji –zysków i strat. Efekt?

50 lat temu młodzi w wieku 0-14 lat stanowili jedną trzecią ogółu Polaków, zaś seniorzy 65+ niespełna 6 proc. Dzisiaj jednych i drugich jest tyle samo – po 15 proc. Tuż po II wojnie na każdego Polaka i Polkę po sześćdziesiątce przypadało 12 dzieci i wnucząt. Dzisiaj – czworo, a jeszcze za naszego życia ma być dwoje.

Artyści o dzieciach

Jerzy Stuhr

W czasach mojej młodości panował jednak inny system wartości. Moja żona też była artystką, bardzo cenioną i zapracowaną, a jednak nigdy nie stawialiśmy tak problemu: rodzina – kariera. Nigdy nie przedłożyłbym spraw zawodowych ponad rodzinę. Wszystko co najcenniejsze w moim życiu to właśnie rodzina. Córka i syn są porządnymi ludźmi, dają nam największą radość. Ale chęć posiadania rodziny coraz częściej obserwuje też u młodych, moich jeszcze do niedawna studentek. Roma Gąsiorowska będzie mamą po raz drugi, Dominika Figurska po raz piąty. Konsumpcjonizm na szczęście nie zawładnął wszystkimi.

Dominika Bednarczyk, aktorka Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Moja córeczka Kaja przyszła na świat, kiedy miałam 33 lata i za sobą 9 intensywnych lat pracy w teatrze. Myślę, że to był bardzo właściwy moment, byłam już ukształtowaną kobietą i aktorką. Miałam na koncie kilka głównych ról, które dawały mi pozycję w teatrze. Wiedziałam, że mam gdzie wracać po urodzeniu dziecka, że mąż, Radek Krzyżowski, też ma pracę w teatrze – poczucie bezpieczeństwa znaczyło bardzo wiele. Ale też trzeba pamiętać, że to były inne czasy. Konkurencja w Krakowie dla aktora z tzw. pozycją nie była taka duża jak np. w Warszawie, gdzie film czy telewizja wymagały stałej dyspozycyjności. I choć myśl o posiadaniu dziecka nigdy nie stała w sprzeczności z karierą, to jednak nie wiem, jak bym postąpiła mieszkając np. w stolicy. Być może uznałabym, że należy jeszcze chwilę poczekać. Poza tym oboje z Radkiem mieliśmy tę komfortową sytuację w Krakowie, że moi rodzice byli na miejscu, że od 5 miesiąca życia Kai stać nas było na nianię. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwą mamą. Ale też rozumiem dziś młodą aktorkę, która decyzję o posiadaniu dziecka przesuwa na czas zawodowej stabilizacji.

Joanna Żółkowska, aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie

Nigdy dla mnie nie istniał problem kariera kontra macierzyństwo. Mając 27 lat urodziłam córkę Paulinę Holtz. Byłam etatową aktorką Teatru Powszechnego w Warszawie. Kiedy powiedziałam dyrektorowi Hubnerowi, że jestem w ciąży, pogratulował mi, choć byłam obsadzona w sześciu sztukach. Musiał robić zastępstwa, miał mnóstwo kłopotu i jednocześnie klasę, bo nigdy nie dał mi do zrozumienia, że w moim macierzyństwie tkwi jakiś problem. Zresztą szybko wróciłam korzystając z pomocy rozlicznych cioć i babć. Chciałam mieć dziecko i miałam. 27 lat to dobry wiek, bo zwykle jest się już osobą dojrzałą psychicznie. Moja córka do sprawy swojego macierzyństwa podchodzi tak samo.

Piotr Cyrwus, aktor Teatru Polskiego w Warszawie

Mam troje dorosłych dzieci: Mateusza, Łukasza i Annę Marię. Dzieci daje Pan Bóg, dlatego nigdy nie zastanawiałem się wraz z żoną, Majką Barełkowską, czy czas na nie jest odpowiedni. Zawsze jest odpowiedni – pod warunkiem, że my potrafimy sprostać zadaniu. Miałem 23 lata, kiedy po raz pierwszy zostałem ojcem. Dziś z perspektywy 52 lat życia wiem, że wielokrotnie nie było mnie przy dzieciach wtedy, kiedy mnie potrzebowały. Wciąż mam o to do siebie pretensje. Aktorstwo to piekielny zawód, w którym każda ze stron, zarówno rodzice jak i dzieci, płaci wysoką cenę. A co do słowa kariera… W czasach mojej zawodowej młodości ono nie było tak popularne jak dziś, kiedy nawet mała rólka może niektórym zagradzać drogę do posiadania dzieci. A właściwie co to jest kariera? Moja córka, będąc aktorką, właśnie karierę przerwała, bo poświęciła się wychowywaniu dziecka. I z tego jestem dumny. Z tego, że nasze wychowanie nie poszło na marne.

wysłuchała Jolanta Ciosek

***

Prof. Jolanta Kurkiewicz, demograf z krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego i Polskiej Akademii Nauk: – Polacy nie decydują się na dzieci głównie dlatego, że zmusza to większość z nich do rezygnacji z pracy. Brakuje żłobków, przedszkoli, świetlic, gdzie mogliby spokojnie zostawić swe pociechy, poza tym stale rosną opłaty. Polki rodzą więc dzieci coraz później, rzadko też decydują się na następne. Ludność Polski utrzymała się na poziomie 38 mln tylko dlatego, że rodziły kobiety z ostatniego wielkiego wyżu lat 80. Ten potencjał już się jednak wyczerpał.

Demografowie i socjolodzy nie zostawiają suchej nitki na wprowadzanych przez polityków „rozwiązaniach prorodzinnych” typu becikowe. Od lat postulują rozbudowę systemu opieki nad dziećmi, zwłaszcza żłobków i przedszkoli. W Polsce jest nią objęte tylko 3 proc. dzieci do lat 3. W Belgii, Danii, Francji i Szwecji – połowa. Kraje te propagują też elastyczne formy zatrudnienia rodziców, by mogli pogodzić wychowanie dziecka z karierą zawodową. Skandynawowie i Francuzi najlepiej radzą sobie z kryzysem demograficznym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski