18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nazywali go Atamanem...

Redakcja
Nazywali go Atamanem, zatwardziałym kosmopolitą, a także Człowiekiem Pogranicza, budowniczym polsko-ukraińskiego porozumienia. Był Kawalerem Orderu Orła Białego, profesorem, honorowym obywatelem Kołomyi, Galicyjskim Rycerzem, a także przedstawicielem ginącego dziś gatunku – ukraińskim liberałem.

Bohdan Osadczuk był człowiekiem o nadzwyczajnym poczuciu humoru. Chciałabym więc kontynuować wyliczanie jego tytułów w stylu „Perwersji” Andruchowycza, której bohater, Stanisław Perfecki posiadał mnóstwo imion, zwłaszcza – bimber bibamus. Jeden ze współrozmówców i współbiesiadników Bohdana Osadczuka, po wysłuchaniu jednej z wielu jego awanturniczych historii, krótko podkreślił: „Z pana żaden Osadczuk, tylko Mossadczuk!”.

Powróćmy jednak do poważniejszego tonu. Bohdan Osadczuk drukował swe teksty pod różnymi pseudonimami. W najbardziej wpływowej szwajcarskiej gazecie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia – Neue Zurcher Zeitung, występował jak Aleksander Korab, będąc niepowtarzalnym komentatorem i analitykiem wydarzeń w Europie Wschodniej. Powołując się na słowa innego, nie gorzej poinformowanego współrozmówcy – właśnie pod tym nazwiskiem Osadczuk trafił na „ściśle tajne” listy, jako człowiek wywołujący żywe zainteresowanie ówczesnego KGB.

W całym swym bujnym życiu Bohdanowi Osadczukowi nie dane było jednak odwiedzić Związku Sowieckiego. Dostał wprawdzie zaproszenie od I sekretarza KC KPZR Nikity Chruszczowa, który początkowo chciał go „zwolnić” ze szwajcarskiej gazety, a później, po zapoznaniu się – okazał „szczerą” sympatię do wpływowego dziennikarza. Wprawdzie, w dalekim 1939 roku Osadczuk sam tego pragnął. Na początku II wojny światowej i podziale II Rzeczypospolitej między hitlerowskimi Niemcami i stalinowskim Związkiem Radzieckim, 19 letni ukraiński patriota o lewicowych poglądach postanowił udać się do wspólnej niemiecko-radzieckiej komisji ds. wymiany ludności w przekonaniu, iż radziecka Ukraina jest jednak Ukrainą i tam właśnie jest jego miejsce. Jednak odpowiedź już na pierwsze pytanie okazała się dla niego decydująca:

– Wasza familia? – zapytał członek komisji, oficer NKWD.

– Przyszedłem sam, bez rodziny, – odpowiedział chłopak. Dalsza „wymiana myśli” wywołała burzę w radzieckiej części komisji i śmiech w niemieckiej. Wrócił pod niemiecką okupację.

Tak skończył się jego flirt z komunizmem, który mógł okazać się śmiertelnie niebezpieczny. Kolejne próby znalezienia przytułku podczas wojny zaprowadziły go na Chełmszczyznę, gdzie w Ukraińskim Komitecie Pomocy podjął współpracę z przyszłym metropolitą Stepanem Skrypnykiem, udzielając pomocy nie tylko ukraińskim uciekinierom, ale z całej mocy starając się cokolwiek zrobić dla jeńców Armii Czerwonej w obozie niemieckim, którzy po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej skazani zostali na śmierć głodową za drutem kolczastym. Do końca życia Bohdan Osadczuk nie mógł spokojnie wspominać tych strasznych obrazów.

Początek lat czterdziestych był dla niego okresem flirtu z nacjonalizmem, który okazał się jednak równie nietrwałym, jak poprzedni i oczywiście, równie śmiertelnie niebezpiecznym. Okres ten pozostawił po sobie uraz wojny bratobójczej między banderowcami i melnykowcami. W konsekwencji, obydwa flirty skończyły się wiecznym poczuciem odrazy do wszystkich, bez wyjątku, totalitarnych ideologii.

Właśnie wtedy, na początku lat czterdziestych, jeden z dawnych ukraińskich emigrantów petlurowskich doradził Osadczukowi by spróbować ukryć się od wojny w stolicy III Rzeszy – zgodnie z przysłowiem, że „najciemniej jest pod latarnią”. Od tej pory, aż do 2011 r., stałym miejscem zamieszkania Bohdana Osadczuka był Berlin. Jednak do końca życia Osadczuk nie uważał go za swoje miasto. Myślę, że nic w tym dziwnego.
Pozostać w Niemczech pozwolił Osadczukowi przypadek, a raczej typowo zachodnioeuropejskie wykształcenie niemieckiego oficera – z głębokimi „lukami” wschodnioeuropejskimi. Na pytanie o miejsce urodzenia odpowiedział prawdę: Kołomyja, Galicja. Dla niemieckiego ucha zabrzmiało to jako okaz braku wykształcenia, przecież Kolomea znajduje się we Włoszech, a Galicja – w Hiszpanii. Po tym, jak Osadczuk został kołomyjskim Włochem (Tak! Tak! zupełnie jak „Anglik z Kołomyi” – synonim czegoś całkiem nieprawdopodobnego i awanturniczego), nie podejrzewał nawet, że to nieporozumienie po wojnie jeszcze raz oddali od niego śmiertelne niebezpieczeństwo. Przecież w powojennej radzieckiej strefie okupacyjnej polowano na Ukraińców i przemocą wysyłano „do historycznej ojczyzny”, „где так вольно дышит человек”. NKWD-zista, któremu Osadczuk pokazał swój dokument, machnął ręką i powiedział do swego towarzysza: „Какой то ср…й итальянец” (jakiś zasr…y Włoch – tłum.).

Początek 1950 był nie tylko początkiem zimnej wojny, ale też pierwszych prób niedopuszczenia podziału europejskiego kontynentu. Jedną z nich był Kongres Wolności Kultury, który odbył się w podzielonym Berlinie. Właśnie podczas tego Kongresu doszło do pierwszego spotkania Bohdana Osadczuka z redaktorem naczelnym emigracyjnej „Kultury” Jerzym Giedroyciem oraz jego towarzyszem i współpracownikiem, znanym malarzem Józefem Czapskim. To był początek półwiekowej współpracy Osadczuka z „Kulturą”. Przyjaźń z tymi arystokratami ducha przerwała dopiero śmierć Czapskiego i Giedroycia. Stałym autorem ukraińskiej kroniki zapoczątkowanej na łamach „Kultury” był Berlińczyk, BEO, czyli – Bohdan Osadczuk we własnej osobie. Podparyski Maisons-Laffitte stał się drugim domem dla berlińczyka, a jego goście – między innymi Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz, Witold Woroszylski czy o pokolenie młodszy Adam Michnik – jego przyjaciółmi.

Korespondencja redaktora „Kultury” z Bohdanem Osadczukiem składa się na duży tom, bez zapoznania się z którym trudno jest zrozumieć w jakich trudnych warunkach rodziło się polsko-ukraińskie porozumienie i z jakimi przeszkodami przyszło się im zmierzyć. To był początek partnerskiej współpracy w czasie, kiedy jedynie wizjoner mógł marzyć o wolnej Polsce i wolnej Ukrainie w zjednoczonej Europie. Wydawało się, że geopolityczne zmiany po umowie jałtańskiej na długo podzieliły Europę. Wydawało się, że marzenia o europejskości Ukrainy, ba nawet Polski, nie mają niczego wspólnego z polityką. Bohdan Osadczuk był jednak człowiekiem, który nie wyobrażał siebie poza żywiołem życia politycznego. Był to analityk, który wspaniale rozumiał rządzące polityką mechanizmy. Był realistą, a nie marzycielem. Miał jednak w zwyczaju powtarzać, że bez wizji nie ma polityki, są tylko gry polityczne. Jak okazało się, miał rację.

Wkład Bohdana Osadczuka w sprawę porozumienia polsko-ukraińskiego był odpowiednio doceniony, zwłaszcza przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który nie tylko uhonorował go najwyższym odznaczeniem państwowym Rzeczypospolitej Polskiej, ale też chętnie korzystał z rad sędziwego profesora.

Kiedy kształtowała się osobowość Bohdana Osadczuka, Ukraińcy, Polacy i Niemcy byli wrogami. On jednak zdołał stać się człowiekiem kultury ukraińskiej, polskiej i niemieckiej jednocześnie. Nigdy nie zapominał też o kulturze żydowskiej – nieodłącznym elemencie międzywojennej rzeczywistości w II Rzeczypospolitej. Całe powojenne życie poświęcił normalizacji stosunków, przede wszystkim – między Polakami i Ukraińcami. Bez niego porozumienie polsko-ukraińskie na przełomie wieków ubiegłego i obecnego byłoby o wiele bardziej skomplikowane. Wierzę, że dziedzictwo, które zostawił po sobie Bohdan Osadczuk, pozwoli nam nie pomylić się i kontynuować pracę ukraińskiego liberała, obywatela świata i niepowtarzalnego gawędziarza.

Ola Hnatiuk

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski