Paweł Wojciechowski zaskoczył wszystkich w Daegu, z kolei w Krakowie sprawił niespodziankę zupełnie innego rodzaju Fot. Wacław Klag
LEKKOATLETYKA. Rozmowa z PAWŁEM WOJCIECHOWSKIM, mistrzem świata w skoku o tyczce
- Rok temu też tu startowałem, w Krakowie wygrałem podczas finału ligi swoją konkurencję wynikiem 5,30. Uznano to za pewną niespodziankę, faworytem był mój kolega klubowy, bardziej wtedy znany Łukasz Michalski, czwarty na mistrzostwach w Daegu, ale przed rokiem skoczył tylko 5,20. Teraz było inaczej. Łukasz po Korei nadal jest w formie, zmobilizował się i uzyskał na krakowskiej skoczni dobry wynik 5,70. Mnie nie udał się ani jeden skok, co jest rzadkością. Usprawiedliwiam się bólem pleców, bolą mnie z przeciążenia, bo sezon był długi i trudny. Ból przeszkadza w skokach. Ponadto po zwycięstwie w Korei wpadłem w zupełnie inny wir życia. Byłem rozrywany na różne okazje, spotkania z władzami, kibicami, mediami, po prostu nie wystarczyło czasu na normalny trening. To wszystko odbiło się na występie w Krakowie.
- Na stadionie AWF Michalski zaczął rozsądnie od wysokości 5,00 i stopniowo szedł w górę. Pan rozpoczął konkurs od 5,30. Może należało niżej?
- Nie. Zawodnikowi na pewnym poziomie nie wypada atakować poprzeczki na zbyt skromnej wysokości. Jeśli skacze się w sezonie 5,90, to nawet zaczęcie konkursu od 5,50 nie powinno sprawić trudności. Powtarzam - za dużo teraz zrobiło się wrzawy wokół mnie, to trochę męczy, jestem w ciągłym napięciu. Nie ma sensu przedłużać sezonu, który przecież był bardzo udany, swoje zrobiłem, startowałem w Korei, w igrzyskach wojskowych w Rio de Janeiro, na młodzieżowych mistrzostwach Europy w Ostrawie (wszędzie 1. miejsca - przyp. JOT). Ustanowiłem dwa rekordy Polski - w hali 5,86 i na powietrzu 5,91. Na razie wystarczy. Kończę już występy i do zobaczenia na skoczni w przyszłym roku.
- Po wygranej w Daegu, kiedy wrócił Pan do kolegów w "wiosce" mistrzostw świata, powiedział: ale narobiłem zamieszania...
- Tak było. Życie zaczęło się inaczej kręcić, bardzo szybko, nie tylko tyczką odtąd musiałem się zajmować, ale pokazywać na fetach, uroczystych przyjęciach. I kiedy teraz wychodzę na stadion, to jeszcze krótki rozbieg mi wychodzi, natomiast gubię się na dłuższym. Trzeba więc gdzieś się ukryć i znów w spokoju przystąpić do pracy treningowej.
- Chyba jednak ten rozgłos też jest przyjemny?
- Nigdy nie dążyłem do tego, aby zostać celebrytą. Zawsze chciałem zostać sportowcem, mieć luz na treningach, zajmować się tym, co lubię.
- Tyczkarka Monika Pyrek tańczyła w telewizji. Pan już dostał propozycję występów w programie "Taniec z gwiazdami"?
- Nie. Natomiast gdyby się pojawiła, na pewno jej nie przyjmę (śmiech).
- Po zwycięstwie w mistrzostwach świata stał się rozpoznawalny nie tylko Pan, ale także Pana dziadek, który przed laty przyprowadził wnuka na pierwszy trening...
- Rzeczywiście dziadek Alojzy zabrał mnie na stadion i zachęcał do uprawiania sportu. To wspominałem i opowiadałem dziennikarzom już w Korei. Oni to rozgłosili i mój dziadek jest teraz bodaj najbardziej znanym dziadkiem w Polsce. Bardzo lubi sport, jest zapalonym kibicem, ogląda wszystkie zawody, telewizor z programami sportowymi idzie u niego non stop.
- Nie ciągnęło Pana do koszykówki, siatkówki, piłki nożnej? Tam więcej płacą niż u "królowej sportu", pięknej, ale biednej.
- Od razu postawiłem właśnie na lekkoatletykę. To sport indywidualny, taki mi odpowiada. Wiem, że wszystko tu zależy ode mnie, od mojej pracy i koncentracji w trakcie zawodów.
- Poza sportem - jest Pan żołnierzem?
- Tak to jest w sporcie, że pomaga nam wojsko, daje środki na utrzymanie. Jestem zawodowym wojskowym, mam etat, mój stopień to starszy szeregowy. Moim zadaniem jest trenowanie i występy, niemniej swoje obowiązki wobec wojska trzeba spełniać, jak choćby zajęcia ze strzelania.
- Ma Pan dwóch trenerów?
- Moim głównym szkoleniowcem od dwóch lat jest Włodzimierz Michalski. Natomiast Roman Dakiniewicz pełni rolę jakby konsultanta. To mój pierwszy trener, uczyłem się skakać u niego, razem pracowaliśmy 10 lat. Teraz gdy zachodzi potrzeba, zwracam się do pana Romana o radę.
- Jednak Pana trener szkoli też swego syna Łukasza Michalskiego. Nie przeszkadza to Panu?
- Sprawy rodzinne zostawiają w domu. Na pewno o sporcie rozmawiają jeszcze u siebie w mieszkaniu, ale na treningu jesteśmy traktowani przez trenera równo.
- Będą teraz wakacje?
- Tak, ale nie mam konkretnych planów. Wybiorę się gdzieś w zacisze i spokojnie dojdę do siebie.
- Myśli Pan o Londynie?
- Stopniowo. Nadejdzie nowy rok, dostanę z PZLA minimum do wykonania, trzeba będzie odpowiednio wysoko skoczyć i jechać na igrzyska olimpijskie. I to oczywiście mój najważniejszy cel, jak każdego sportowca.
- Do Korei jechał Pan jeszcze w cieniu innych tyczkarzy, choć z najlepszym rezultatem w tym sezonie na świecie 5,91, ale wielu myślało, że to jednorazowy wyskok. W Londynie od początku wszystkie światła będą skierowane na mistrza świata.
- Być może. Nie zważając na media i otoczenie, trzeba zrobić swoje. Poukładać sobie wszystko w głowie, odpowiednio się przygotować i skakać.
- Będzie medal olimpijski?
- Chciałbym. Z inną myślą nie będę jechał do Wielkiej Brytanii.
- Zdaje Pan sobie sprawę, że może zostać wybrany najlepszym sportowcem Polski za 2011 rok. Tytuł mistrza świata w lekkoatletyce ma swoją wymowę.
- Nie myślałem o tym, mówiąc szczerze.
Rozmawiał Jan Otałęga
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?