Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie chcę zaczynać od zera

Redakcja
Rozmowa z GRZEGORZEM SKAWIŃSKIM, muzykiem i kompozytorem

- Uważa się Pan za najlepszego gitarzystę w Polsce?

   - Co to za pytanie?
   - To może inaczej: których polskich gitarzystów uważa Pan za najlepszych?
   - To przede wszystkim artyści starszego pokolenia: Janek Borysewicz z Lady Pank, Maciej Gładysz (kiedyś w Human, obecnie z Edytą Bartosiewicz), Jacek Królik z Brathanków, Marek Raduli, Marek Napiórkowski czy niedoceniany Jacek Polak...
   - Czy wśród nich znalazłoby się również miejsce dla Pana?
   - Myślę, że tak.
   - Na jakiej Pan gra obecnie gitarze?
   - Na kilku - używam Music Mana, Fendera i zaprojektowanych przeze mnie siedmiostrunowych gitar firmy Flame. W tej chwili mam w domu 26 różnych gitar.
   - A zaczynał Pan od nietypowego jak na rockmana instrumentu...
   - No tak, to był... akordeon. Rodzice kupili mi go i posłali na lekcje gry. Niestety, nauczyciel szybko stracił do mnie cierpliwość - stwierdził, że jestem uzdolniony muzycznie, ale zupełnie niezdyscyplinowany.
   - A chodziło tylko o zmianę instrumentu...
   - Właśnie: kiedy zacząłem słuchać radia - przede wszystkim Rozgłośni Harcerskiej i Trójki - szybko złapałem rockowego bakcyla. Moim marzeniem stało się posiadanie gitary. Pierwszy instrument próbowałem zrobić samodzielnie - ze spróchniałej deski oderwanej od starego łóżka. Niestety, nie udało się wydobyć z niego żadnego dźwięku. Wtedy postanowiłem zbierać butelki, aby zarobić na profesjonalną gitarę. Kiedy mama zobaczyła, jak włóczę się po śmietnikach, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do sklepu muzycznego. Tam wybrałem wymarzony instrument. Kiedy wmontowałem do niego przystawkę zrobioną ze starego radioodbiornika, zagrała jak chciałem...
   - Postawił Pan od razu na karierę muzyka?
   - Ależ skąd - początkowo traktowałem to jako zabawę. Cały czas myślałem o poważnym zawodzie - po ukończeniu liceum w rodzinnej Mławie zdałem na studia w Gdańsku. Uczyłem się i grałem jednocześnie w różnych zespołach. W wyniku kolejnych przetasowań personalnych doszło do powstania Kombi.
   - Wasza muzyka nie miała jednak wiele wspólnego z rockiem...
   - Graliśmy trudniejsze rzeczy - kombinowaliśmy z jazzem, funkiem i elektroniką. Niestety - nie przynosiło to nam ani popularności, ani pieniędzy. Postanowiliśmy więc zmienić styl i komponować lżejsze piosenki - coś między popem a rockiem.
   - Staliście się gwiazdą ruchu Muzyki Młodej Generacji, wobec którego punkowi buntownicy wysuwali zarzut, że wbrew nazwie skupia podstarzałych artystów i skutecznie blokuje im dostęp do mediów...
   - Eee, to wierutne bzdury! Pamiętam, jak Brygada Kryzys występowała na tych samych koncertach, co my. Nie różniliśmy się od nich wiekiem, ale umiejętnościami. Oni wywodzili się z zupełnie innego środowiska - ponieważ byli buntowniczo nastawieni do rzeczywistości, media ich nie akceptowały.
   - Szybko zyskaliście ogromną popularność i staliście się prawdziwymi "królami życia" - by użyć tytułu jednej z piosenek Kombi. Jak wyglądało bycie gwiazdą polskiej rozrywki w czasach Peerelu?
   - Normalnie... Nie korzystaliśmy z żadnych dobrodziejstw tamtego systemu: nie dostawaliśmy ani bonów na samochody, ani pozaprzydziałowych mieszkań. Nie korzystaliśmy z żadnych układów i staliśmy w kolejkach po mięso czy cukier, jak wszyscy.
   - A jednak w 1986 r. otrzymaliście odznakę Zasłużonych dla Kultury...
   - Boże kochany, wręczono ją przecież wielu różnym artystom! Sami się o nią nie prosiliśmy. Poza tym nie uważam, żeby to było coś szczególnie złego... Podczas odbierania Nagrody im. Stanisława Wyspiańskiego, przyznawanej młodym twórcom kultury, poznaliśmy Julka Machulskiego, który potem zrobił dla nas wideoklipy do piosenek "Nasze randez-vous" i "Black & White" - jedne z najlepszych polskich teledysków lat 80.
   - W 1990 r. wystąpiliście natomiast na igrzyskach "Solidarności"...
   - Zawsze byliśmy ludźmi o prawicowych poglądach politycznych. Nigdy nie daliśmy się wmanewrować w żadne oficjałki, nie zagraliśmy ani na festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze, ani na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. A jest kilku popularnych dziś artystów, którzy mają takie epizody w swej karierze...
   - Sporo koncertowaliście z Kombi poza granicami Polski - na Wschodzie i Zachodzie. Czym różniły się te występy?
   - Koncerty za żelazną kurtyną odbywały się w dużo lepszych warunkach - graliśmy w dużych klubach i na znakomitym sprzęcie. Do dawnego ZSRR jeździliśmy w ramach tzw. wymiany kulturalnej - rzucano nas gdzieś w stepy Kazachstanu i musieliśmy robić swoje... Tamtejsza publiczność przyjmowała Kombi jak wielkie gwiazdy z Zachodu. Na ulicach pokazywano nas palcami, śmiano się z modnych wtedy białych butów, które nosiliśmy... Niektórzy patrzyli na nas jak na przybyszów z Marsa. To też miało swój niezaprzeczalny urok.
   - Wszelkie próby zrobienia kariery na Zachodzie nie powiodły się Wam jednak...
   - To było niemożliwe w tamtym układzie politycznym. Aby zaistnieć na Zachodzie, musielibyśmy tam zostać na stałe - mieliśmy więc do wyboru: uciec za granicę i próbować tam przebić się, nie mając żadnych gwarancji na sukces, albo zostać w Polsce i tu budować swoją popularność. Wybraliśmy to drugie.
   - Mówiło się wówczas, że Kombi jest jednym z najbogatszych zespołów polskiego show-biznesu i ma najdroższy sprzęt w kraju...
   - Większość naszych zarobków przeznaczaliśmy na zakup instrumentów i aparatury nagłaśniającej. Dzięki podróżom na Zachód mogliśmy poznawać wszelkie nowinki techniczne i uzupełniać nasz sprzęt. Kiedy tylko nadarzała się okazja, odwiedzaliśmy sklepy muzyczne i próbowaliśmy nowe instrumenty. Ponieważ panowała wtedy moda na ozdabianie piosenek elektroniką, nasz klawiszowiec Sławek Łosowski z czasem stał się niemal niewidoczny podczas koncertów zza całej baterii syntezatorów. Cały ten sprzęt ważył ok. 4,5 tony.
   - Mówiło się wtedy, że "Kombi grają, ale nie zaprawiają". Czy rzeczywiście trzymaliście się z dala od wszelkich imprez?
   - Cóż, przyznaję, że byliśmy jednym z najbardziej trzeźwych zespołów w branży... Ale czy to powód do chwały? Po rozwiązaniu Kombi skutecznie nadrobiliśmy stracony czas... Dziś mam bardziej luźny stosunek do wszelkich używek.
   - W Kombi był Pan bardziej postrzegany jako wokalista niż gitarzysta. Czy to dlatego zdecydował się Pan odejść od zespołu?
   - Kombi grało bardzo długo - byliśmy razem przez 16 lat. Z czasem formuła poprockowego grania, jaką wypracowaliśmy razem, po prostu się wyczerpała. Ja od dawna chciałem tworzyć nieco inną muzykę, spróbować czegoś nowego... Ciągnęło mnie do ostrzejszego rocka. Dlatego w końcu rozstaliśmy się.
   - Nagrał Pan solowy album, który spotkał się z miażdżącymi recenzjami...
   - Tak, kilku pismaków straszliwie skrytykowało tę płytę. Wręcz odmówiono mi prawa do jej nagrania: jak muzyk Kombi śmie grać rockowe solówki na gitarze! Przyznam szczerze, że było to dla mnie niezwykle przykre przeżycie.
   - Ku zdziwieniu wszystkich album trafił do USA i zachwyciły się nim fachowe pisma: "Guitar Player" i "Guitar FPM"...
   - To prawda. Podesłał je tamtejszym dziennikarzom mój znajomy z Chicago - Michał Ziętal. Płytą zainteresował się nawet Mike Varney, właściciel wytwórni Shrapnel Records, wydającej krążki najsłynniejszych gitarzystów świata.
   - Założył Pan wtedy ze swoim przyjacielem z Kombi - Waldemarem Tkaczykiem - zespół Skawalker, który również nie spotkał się z dobrym przyjęciem krytyki i słuchaczy.
   - Zacząłem wreszcie grać mocnego rocka: niestety, dla fanów Kombi okazało się to zbyt ciężkie, a młoda publiczność, pamiętając mnie z popowego Kombi, nie wierzyła w szczerość naszego przekazu i nie potrafiła zaakceptować Skawalkera. Znaleźliśmy się w martwym punkcie...
   - I wtedy wpadliście na genialny pomysł...
   - Postanowiliśmy usunąć się na drugi plan i zaangażować jako wokalistę kogoś zupełnie nowego i nieznanego, kto wpompowałby w żyły zespołu świeżą krew. Było nam wszystko jedno, czy będzie to chłopak czy dziewczyna - byle potrafił dobrze śpiewać i miał osobowość. Zorganizowaliśmy przesłuchania i podczas jednego ze spotkań trafiliśmy na Agnieszkę Chylińską. Kiedy dokonaliśmy próbnych nagrań, wiedzieliśmy od razu, że to jest osoba, której szukaliśmy.
   - Dlaczego na pierwszym singlu O.N.A. zrezygnowaliście z podania swych nazwisk?
   - Postanowiliśmy pozostać anonimowi, aby nie sugerować krytykom i słuchaczom jakiejkolwiek oceny tej muzyki zanim jej posłuchają. Spodziewałem się, że jak tylko dowiedzą się, że stoją za tym muzycy z dawnego Kombi, od razu rzucą się na nas jak hieny. I miałem rację: wszyscy rozpisywali się, że oto mamy nowy zespół o ciekawym brzmieniu, który pisze oryginalne piosenki, a nikt nie czepiał się naszej przeszłości. Kiedy zebraliśmy pochlebne recenzje, wytwórnia ujawniła, kto kryje się za nazwą O.N.A. To było dopiero zaskoczenie! Podejrzewam, że wielu dziennikarzy oblał rumieniec wstydu, że pochwalili zespół założony przez muzyków z Kombi. Było już jednak za późno, żeby się wycofać...
   - Pojawiły się za to oskarżenia, że dzięki swym koneksjom w branży wynegocjował Pan dla O.N.A. lukratywny kontrakt z Sony Music Polska, o którym większość debiutujących zespołów mogła jedynie pomarzyć...
   - Pamiętam... czepiali się, czego tylko mogli. Oczywiście, że miałem znajomych w wytwórniach płytowych i dzięki nim szybko wydaliśmy płytę. Dlaczego miałem tego nie wykorzystać? Uważałem, że gramy dobrą muzykę, która jest w stanie zainteresować młodych odbiorców i zrobiłem wszystko, aby im ją udostępnić.
   - W 1993 r. powiedział Pan w wywiadzie dla "Tylko Rocka", że "nie można grać z młodocianymi, bo po nagłym sukcesie odbija im palma". Tymczasem Wasza wokalistka miała w chwili zakładania grupy tylko 18 lat...
   - No cóż, było to pewne ryzyko: przecież nie wiedzieliśmy, jaką osobą okaże się Agnieszka. Mogła mieć świetny głos i charyzmę, ale mogła być przy tym osobą zupełnie nie nadającą się do pracy w zespole. Ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Spróbowaliśmy - i okazało się, że wszystko gra.
   - A jak przyjął Pan jej słynne "fuck off" wykrzyczane do nauczycieli podczas transmitowanej przez telewizję gali Fryderyków?
   - Uważam, że miała absolutną rację. Znam trochę środowisko nauczycieli, ponieważ sam mam pedagogiczne wykształcenie i wiem, że trafiają się w tym zawodzie tacy, którzy minęli się z powołaniem...
   - Nie starał się Pan w jakiś sposób hamować ekscentrycznych zachowań Agnieszki?
   - Na pewno miałem na nią tonizujący wpływ... Z drugiej jednak strony uważałem, że nie można jej zmieniać na siłę - gdybym próbował to robić, straciłaby swój autentyzm.
   - Nie czuliście się niezręcznie wykonując z nią piosenki, w których dawała upust swej niechęci do mężczyzn?
   - Przecież to tylko kreacja artystyczna - nie dajmy się zwariować! Nie wszystko, o czym Agnieszka śpiewa jest prawdą - wiele historii powstało wyłącznie w jej wyobraźni. Jedni piszą o smokach i potworach, a inni o gnojeniu mężczyzn.
   - Nie uważa Pan, że napisanie autobiografii przez 21-letnią dziewczynę było przejawem megalomanii?
   - Agnieszka jest bardzo kontrowersyjną osobą - jedni ją kochają, inni nienawidzą. Z komercyjnego punktu widzenia jej autobiografia była trafnym posunięciem.
   - Dlaczego doszło do rozwiązania O.N.A.?
   - Jeszcze przed nagraniem naszej ostatniej płyty - "Mrok" - w zespole nastąpił podział na dwie frakcje - w jednej znalazłem się ja i Waldek Tkaczyk, a w drugiej Agnieszka oraz perkusista i klawiszowiec. Powodem były różnice artystyczne. Agnieszka chciała grać mocniejszą muzykę - niemal ekstremalny metal. Nie interesowało ją śpiewanie balladowych przebojów. Ja i Waldek natomiast nie chcieliśmy aż tak radykalnie zmieniać stylu. Konflikt narastał, aż wreszcie na początku tego roku doszliśmy do wniosku, że musimy się rozstać. Tak też się stało...
   - Nie żałuje Pan tego?
   - Uważam, że to zła decyzja. Byłem jej od początku przeciwny. Mogliśmy nadal tworzyć razem, ponieważ dysponowaliśmy sporym potencjałem artystycznym. Nie miałem jednak prawa zatrzymywać Agnieszki na siłę.
   - Rozstaliście się bez niepotrzebnych awantur...
   - Wiele zawdzięczam Agnieszce. Dzięki niej przeżyłem drugą młodość artystyczną. To, że się rozstaliśmy, nie oznacza, że przestałem ją cenić. Przeciwnie - nadal uważam, że jest znakomitą wokalistką, utalentowaną autorką tekstów i niezwykle charyzmatyczną postacią na polskiej scenie rockowej.
   - Dlaczego zdecydował się Pan na reaktywację Kombi?
   - Nie reaktywowałem Kombi, ale powałałem go do życia na nowo! Dlatego obecnie nazywamy się Kombi II. Świętej pamięci Grzegorz Ciechowski twierdził, nie bez racji, że w Polsce karierę zaczyna się za każdym razem od zera. Ja tego nie chcę - i ta nazwa ma mnie przed tym uchronić. Przypominamy się starymi hitami, ale przede wszystkim robimy nowe rzeczy.
   - Nie obawia się Pan, że znów pojawią się zarzuty o komercję?
   - Nawet jeśli to będzie komercja, to ambitna. Ci, którzy lubią mnie za to, co gram na gitarze, też się nie zawiodą. Będzie to bowiem muzyka bardziej gitarowa od tego, co Kombi robiło kiedyś. Zresztą na samym początku naszej działalności graliśmy coś, co było pomieszaniem różnych stylów, dopiero z czasem poszliśmy w stronę elektroniki. Tym razem nasza muzyka będzie mniej plastikowa.
   - Nie tak dawno próbował Pan zająć się produkcją muzyki innych wykonawców...
   - Pomyślałem, że przekażę młodym artystom wiedzę zdobytą przy nagrywaniu kilkunastu płyt. Niestety - szybko się rozczarowałem. Okazało się, że to bardzo niewdzięczne i zupełnie niedochodowe zajęcie. Ponieważ nie przynosiło mi ono spodziewanej satysfakcji - szybko z niego zrezygnowałem. Wolę ten czas, który miałbym poświęcić na produkcję innych wykonawców, przeznaczyć na leżenie przed telewizorem.
   - Czy przygoda z muzyką filmową również okazała się nieporozumieniem?
   - Niestety, tak. Kiedy otrzymałem propozycję napisania muzyki do sensacyjnego filmu Wojciecha Wójcika - "Ostatnia misja" - pomyślałem początkowo, że to dobry pomysł. Wzorem hollywoodzkich kompozytorów chciałem ozdobić ten obraz czadowym rockiem i mocnym hip-hopem. Reżyser okazał się jednak tradycjonalistą i zażądał ode mnie... muzyki orkiestrowej. Spełniłem jego życzenie i przygotowałem odpowiednie kompozycje. Kiedy obejrzałem film, okazało się, że wykorzystano w nim tylko krótkie fragmenty. Strasznie mnie to rozczarowało.
Rozmawiał: PAWEŁ GZYL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski