Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie jestem Bogiem

Katarzyna Kachel
Andrzej Banaś
Ma poczucie satysfakcji. - Byłbym hipokrytą, gdybym udawał, że nie zdaję sobie sprawy, że nasz zespół wykonał dobrą robotę - mówi prof. Janusz Skalski, ordynator oddziału kardiochirurgii w Prokocimiu, na który trafił wyziębiony Adaś.

- Dlaczego lekarz musi mieć odwagę, by użyć słowa cud?

- Bo łatwo w ten sposób naraża się na szyderstwo i wyśmianie.

- W Polsce jest to niewygodne określenie?

- Bardzo wygodne i uniwersalne. W życiu codziennym przydaje się znakomicie. Bo przecież, gdy ktoś mówi "cud dziewczyna",
nie myślimy o nim: dewiant teologiczny. Wiemy dobrze, że nie ma na myśli niczego nadprzyrodzonego, a tylko podkreśla pewną wyjątkowość. I równie dobrze, i często używają tego słowa ludzie głęboko wierzący, jak i ateiści, którzy chcą w ten sposób wyrazić emocje.

- Zaznaczyć, że coś lub ktoś wykracza poza tak zwaną "normalność"?

- Tak, bo przecież gdy widzimy w górach bardzo rzadkie zjawisko widma Brockenu, to racjonalnie takie mamidło trudno nam wytłumaczyć. Zachwyca nas jednak jego niebywałe piękno. Czy jeśli wtedy pomyślimy "cud", będziemy mieć w podtekście wydźwięk teologiczny?

- Niekoniecznie, ale niektórzy uwierzą, że to zapowiedź śmierci w górach.

- Bo wszystko zależy od interpretacji.

- Czy lekarz powinien być ostrożniejszy niż inni przy używaniu takich określeń jak cud?

- Nie uważam, choć tak się wydaje wielu ludziom. Dla mnie osobiście nie ma jednak nic piękniejszego od świadomości, że poza racjonalną nauką - my lekarze - doświadczamy w naszej pracy mistycyzmu. Zjawisk nie do końca wytłumaczalnych.

- Dlaczego niektórych to śmieszy?

- Bo trudno im zrozumieć i przyznać, że wiele sytuacji jest poza naszymi możliwościami, znajduje się w gestii siły wyższej, pozaludzkiej. Ta świadomość może wynikać z bardzo intymnego podejścia do wiary, ale wcale nie musi. I nie chodzi o to, że przyznam się tu teraz przed wszystkimi, że jestem wierzącym człowiekiem.

- Zatem o co chodzi?

- O to, że umiem dostrzec, że niektóre zdarzenia w mojej pracy zahaczają o coś niewyjaśnialnego racjonalnie.

- W przypadku Adasia możemy mówić o cudzie?

- W tym całym zdarzeniu było wiele elementów, które zbyt idealnie się ułożyły. Na mój rozum wykraczają poza normalny ciąg zdarzeń i możliwości medycyny.

- Które?

- Od momentu znalezienia dziecka do chwili podłączenia go do aparatury nikt nie popełnił żadnego błędu, nie było żadnych zgrzytów, opóźnień, a osoby, które stanęły na drodze Adasia, podjęły odpowiednią reanimację i znały zasady postępowania w przypadku hipotermii. Niektórzy powiedzą: szczęśliwy zbieg okoliczności, inni: ręka Opatrzności. Którzy będą mieli racje? Nie odmawiam jej ani pierwszej grupie, ani drugiej. Nikt jednak nie ma prawa zabraniać i mnie, abym mówił o przypadku Adasia - cud.

- Ile Pan Profesor dawał mu szans na przeżycie?

- Niedużo.

- Ile procent?

- Jeśli miałaby to być zimna kalkulacja - 10. Bardzo niewiele.

- Ta diagnoza wynikała z doświadczeń, waszej wiedzy, że przy temperaturze ciała poniżej 12 stopni nie ma szans na powrót do życia?
- Wynikała z tego, co zobaczyliśmy. A my dostaliśmy zwłoki. Dziecko wyglądało jak człowiek, który jest już po tej drugiej stronie. Adaś nie miał żadnych oznak życia i mogliśmy z czystym sumieniem wystawić mu akt zgonu. Nie było najmniejszych cech krążenia, oddechu, odruchów neurologicznych. Podjęcie akcji ratunkowej oznaczało tylko jedno - że mieliśmy dużą wolę walki.

- 10 procent daje taką władzę, by jej odmówić?

- To zależy. Bo liczby bywają bardzo umowne. Dla jednych lekarzy te 10 procent to prawie nic, dla innych wystarczająco dużo. Wiedziałem, że nie mam prawa rezygnować i odpuszczać. Nigdy nie spojrzałbym w lustro, wiedząc, że nie dałem dziecku żadnych szans. W takich przypadkach przypominają mi się słowa chirurga Leona Edwarda Manteuffela, który mówił: jeśli my, chirurdzy, jesteśmy tylko w 99 procentach staranni i skrupulatni, to w tym jednym popełniamy na pacjentach zbrodnie.

- Powiedział Pan rodzicom jak jest źle?

- Nie miałem szans, wtedy byli jeszcze daleko, a my musieliśmy działać natychmiast. Nie było czasu na żadne takie rozmowy. Chłopczyk od razu trafił na salę operacyjną.

- Zastosowaliście innowacyjne metody czy standardowe procedury?

- W tym przypadku postąpiliśmy rutynowo, zgodnie ze standardami, które stosujemy w hipotermii głębokiej. Bo jest to nasz chleb codzienny. W ciągu roku przynajmniej u setki dzieci stosujemy głęboką hipotermię podczas operacji kardiochirurgicznych. Niekiedy schładzamy noworodki też do ok. 12 stopni. Tak więc nie mieliśmy się co zastanawiać, wiedzieliśmy, co mamy robić. Porozumiewamy się właściwie bez słów. No, na sali może jedynie słychać: grzejemy czy jeszcze nie grzejemy? Delikatnie, czy jedziemy na pełne grzanie? Tak wygląda nasz żargon.

- Kiedy nastąpiła ta chwila, kiedy Profesor pomyślał: to się uda.

- Po otwarciu klatki piersiowej, kiedy zobaczyliśmy, że serce wykonuje jakieś ruchy. Szczątkowe, ale jednak. Przy 12 stopniach powinno stać.

- I nie da się tego wytłumaczyć racjonalnie?

- Organizm dziecka bywa naprawdę bardzo nieprzewidywalny, a serce Adasia zachowywało się wyjątkowo. Czasami obserwujemy podobne zachowania u noworodków. Schładzamy ciało do 15 stopni, a to serce wciąż ma ochotę bić. Taki stan nazywamy zespołem umierającego serca. To wtedy, kiedy nie jest to już nawet migotanie, a raczej jakby "ruch robaczkowy". Do niczego niepodobny.

- Pisali o Profesorze "wybawca". Jak się Pan z taką oceną czuje?

- Niezręcznie.

- Wolałby Pan cudotwórca?

- To już przesada. Czuję się niezręcznie, bo nie jestem wybawcą. Na ten stan, który dziś mamy, pracował cały zespół. Nie byłem tą osobą, która uratowała dziecko. Lista nazwisk jest spora. Byłem jednym z wielu pionków. Potrzebnym, ale tylko pionkiem. Największą pracę wykonał dr Marcin Gładki, który był głównym operatorem przy podłączaniu aparatury ECMO i przez całą dobę troszczył się o to dziecko. Zawsze mówię, że jestem od gaszenia lasu, ale tego lasu nie uratuje przecież jeden strażak. Moja rola polegała też na podjęciu decyzji, czy w ogóle podejmujemy akcję. Gdybym widział, że nie mamy żadnych szans, to zakomunikowanie tego i odpowiedzialność za taki ruch też byłaby na moich barkach.

- Co Pana do tego upoważnia?

- Jestem najstarszy w zespole, mam największe doświadczenie i najdłużej pracuję. Wierzę też, że działania w obliczu zerowej szansy na powodzenie są naruszeniem majestatu śmierci. Działaniem niegodnym człowieka.

- Po filmie o doktorze Relidze o lekarzach często mówi się: bogowie. Coś w tym jest?
- To bardzo złe określenie, które wielu z nas drażni. Tytuł kompletnie mi się nie spodobał, choć film jest naprawdę świetny i
prawdziwy.

- Podobałby się Relidze? Byliście Panowie przyjaciółmi.

- Był moim szefem, którego darzyłem wielkim szacunkiem, choć wielu ludzi może to w Krakowie drażnić. Profesor mnie lubił, uważał za swojego przyjaciela, ale ja nie miałbym odwagi tak się nazwać. Nie wydaje mi się, żebym był tego godny. Byłem jego naśladowcą, uczniem, bliskim współpracownikiem.

- Pomyślałby o was, lekarzach, "bogowie"?

- Nie sądzę, bo to bardzo niezręczne określenie. Nie wiem, jak profesor Religa, ale ja dostrzegam w nim ironię. Drażni mnie to. Nigdy nie staraliśmy się odbierać pracy panu Bogu. Każdy lekarz powinien mieć pokorę wobec tego, co robi. Szczególnie w rozumieniu barier, których nigdy nie pokona. Także pokorę wobec śmierci dziecka, granic medycyny i swoich umiejętności.

- Lekarz powinien być świadomy własnej ułomności?
- Oczywiście, bo jeśli jej nie ma, zachowuje się jak Bóg.

- Zastąpił Pan Profesor na tym oddziale profesora Edwarda Malca. Przez wielu uważany był za boga.

- To ja chcę być jego przeciwieństwem. I jeśli ktoś uzna i dostrzeże, że tak jest - będzie to dla mnie największa nobilitacja.

- Nie bał się Profesor objąć kardiochirurgii po Malcu? Konfrontacji ze świetnym specjalistą?

- Okrutnie się bałem. Nie wiedziałem, jak zostanę odebrany przez środowisko, które mogło być dla mnie nieprzyjazne. Nieprzyjazne, bo było przecież przyzwyczajone do całkiem innego sposobu zarządzania. A ja jestem spokojnym człowiekiem. Wiedziałem, że jest tu zespół świetnych lekarzy i chciałem sobie z nimi ułożyć stosunki. Stworzyć dobrą atmosferę, która pomaga, a nie przeszkadza.

- Prasa nie była Panu przychylna.

- Nie była. Tak jakbym to ja osobiście był winien odejścia profesora Malca.

- Podkreślano stratę świetnego chirurga, a nie zauważano Pana poświęcenia. Jak tej historii, kiedy zabrakło krwi dla 26-dniowego malucha, Pan błyskawicznie oddał swoją, a potem przeprowadził sześciogodzinną operację. To bolało?

- Bolało. Byłem intruzem, który miał ponosić całą odpowiedzialność za brak Malca, który odszedł na własne żądanie. To był dla mnie piramidalny absurd, coś tak niedorzecznego, że nie mogłem się z tym pogodzić. Czułem się jak w procesie Kafki.

- Miał Pan Profesor ochotę zrezygnować?

- Przez pierwsze trzy miesiące wiele razy. Potem okazało się, że wyniki są dobre, że dzieci nie umierają. Pierwszych dziewięć hipoplazji lewego przedsionka przeżyło. Co by było, gdyby umarło? Wbiliby mnie na pal niczym Azję Tuhajbejowicza.

- Zawiść w waszym zawodzie jest większa i bardziej zacięta niż gdzie indziej?

- Nie wydaje mi się. Podobna, choć tym dla mnie dotkliwsza, gdyż odczułem ją na własnej skórze. I to była bardzo nieczysta gra.

- Kolejne siedem lat były lepszym czasem?

- Byłem obwąchiwany przez nieufne środowisko krakowskie bardzo dokładnie. I cały czas próbowałem skleić zespół. Myślę, że dosyć szybko ci młodzi ludzie uwierzyli mi, że da się i można ze mną współpracować. Naprawdę chciałem im stworzyć dobre warunki do rozwoju zawodowego. Tak, by najszybciej jak tylko można, stali się najlepszymi chirurgami z najlepszych.

- Ma Pan dzisiaj, kiedy pokazują Pana we wszystkich mediach, poczucie satysfakcji?

- Byłbym nieszczery, gdybym powiedział, że nie. Nie jestem hipokrytą i zdaję sobie sprawę, że wraz z moim zespołem zrobiliśmy naprawdę dobrą robotę. Mam nadzieję, że w takim przekonaniu dotrwam do emerytury.

- Bywało, że miał Pan mniej szczęścia. Zabrakło go tuż przed operacją przeszczepu serca Zuzi. Pierwszego takiego w Krakowie. Jadąc na salę operacyjną, dostał Pan zawału serca. To był taki stres?

- Był 2011 rok i w dniu operacji całe napięcie się skumulowało. Walczyłem o to dziecko długo, z wielką determinacją i kiedy okazało się, że wychodzimy na prostą, moje serce nie wytrzymało. Wydaje mi się jednak, że całe to obciążenie związane z przejściem do Krakowa też zrobiło swoje. Ale nie chcę przez to powiedzieć, że za zawał obciążam Malca. Bo też tak już słyszałem.

- Jak się czuje dziś Zuzia?
- Bardzo dobrze.

- A Wiktoria, której wszczepiliście zastawkę kilka tygodni temu?

- Także. Zespół, który przeprowadzał tę wyjątkową operację, był z Krakowa, Warszawy i Łodzi. I chcę to podkreślić, bo sukces w medycynie rzadko kiedy jest dziełem jednej osoby.

- Była to pierwsza taka operacja na świecie. Oznacza to, że nasza, polska chirurgia jest na tak wysokim poziomie?

- Mamy naprawdę świetnie wykształconych specjalistów. Nie powinniśmy się wstydzić, mieć kompleksów. Nasza medycyna jest na bardzo dobrym poziomie. Nie dałoby się uratować Wiktorii, gdyby nie zaplecze, budowane u nas konsekwentnie od wielu lat. Pomimo ogromnych braków.

- Będą kolejne sukcesy?

- Mam nadzieję. Wierzę, że Kraków znajdzie się w ścisłej czołówce. I jeśli ktoś uzna, że tak jest, będę z tego dumny. Ze swojego świetnego zespołu i modelu, który tu stworzyłem.

- Lekarze mają do Pana zaufanie?

- Mają, a gdy wątpią, nie omieszkają mi tego powiedzieć. Podsuwają mi rozwiązania, doradzają, są moimi najlepszymi partnerami.

- Na koniec zapytam: jak dziś czuje się Adaś?

- Dobrze.

- To znaczy?

- Dobrze się kontaktuje z otoczeniem, wita się ze mną...

- Jak?

- "Cześć dziadek. Ty to już możesz iść". Ma swoje zdanie i to bardzo dobrze rokuje. Powoli wychodzi też z infekcji. Gdyby jej nie miał, nie uwierzyłbym w to.

- Ta wiara Profesora jest jednak ograniczona.

- Gdyby nie doszło do tej infekcji, proszę mi wierzyć, pisałbym już list do Watykanu.

***
Janusz Skalski urodził się 1 grudnia 1951 w Krakowie.
Jest profesorem nauk medycznych, specjalistą II stopnia chirurgii dziecięcej i kardiochirurgii. W 2007 roku został kierownikiem kliniki kardiochirurgii w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu.
Był uczniem między innymi profesorów Zbigniewa Religi, Eugenii Zdebskiej, Jana Grochowskiego i Andrzeja Bochenka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski