Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie jestem bohaterem. Tylko ratuję ludzi dopływających na naszą wyspę

Remigiusz Poltorak
Remigiusz Poltorak
Pietro Bartolo z nagrodą od Stowarzyszenia Willa Decjusza w Krakowie
Pietro Bartolo z nagrodą od Stowarzyszenia Willa Decjusza w Krakowie Anna Kaczmarz
Rozmowa. Już prawie od ćwierć wieku lekarz PIETRO BARTOLO pomaga rozbitkom, którzy szukają lepszego życia w Europie i docierają na Lampedusę, najbardziej wysuniętą na południe włoską wyspę. To opowieść pełna tragicznych historii, ale też nadziei

- Mówią o Panu, że żaden lekarz na świecie nie widział tyle śmierci. I to jest chyba prawda.

- Mogę tylko powiedzieć - niestety. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby liczyć zmarłych, których widziałem, ale było ich dużo. Tysiące. Do dzisiaj mam przed oczami tamten październikowy dzień przed dwoma laty, gdy wydawało się, że spadła na nas jakaś hekatomba. Na nas, czyli mieszkańców Lampedusy. Tylko jednego dnia nie zdążyło dopłynąć do brzegu 368 osób. Nikt nie przeżył. Widok był straszny - dzieci, kobiety. Patrząc na nich, miałem wrażenie, jakbym był na wojnie.

Podświadomie człowiek ma taką nadzieję, że może to już ostatni raz, że już takich tragedii więcej nie będzie. Ale potem pojawiały się kolejne zatonięcia.

- Nie czuł się Pan bezradny?

- Pewnie, że czułem. Za każdym razem, kiedy nie udało się uratować choćby jednej osoby. Bezradny i zły, że nikt nie potrafi zaradzić temu, aby tylu ludzi narażało się na śmierć w drodze do Europy.

- W ostatnich miesiącach sytuacja jest coraz bardziej dramatyczna. Tylu uchodźców pukających do Europy jeszcze nie było.

- Problem w tym, że rozwiązanie tego problemu nie zależy ani ode mnie, ani od mieszkańców Lampedusy, ani nawet od Włoch. Wszyscy o tym wiemy. Można to zrobić tylko wspólnymi siłami. Ale ton muszą nadawać silne zachodnie kraje. I nie tutaj, gdzie tysiące uchodźców czekają tylko na to, aby dopłynąć do lądu albo przejść przez granicę. Pierwszy krok trzeba zrobić tam, czyli na Bliskim Wschodzie, w północnej Afryce. Tam, gdzie trwają wojny, które zmuszają ludzi do ucieczki.

- Rzadko Pan rozmawia z dziennikarzami, ale zawsze podkreśla, że ci, których Pan ratuje, to ludzie tacy jak my, nieważne, jakiego koloru czy jakiego wyznania. Dzisiaj Europa jest pod tym względem bardzo podzielona. Często słychać: nie chcemy tu muzułmanów.

- Nigdy nie pomyślałbym o tym, żeby wartościować ludzi. Że jednego trzeba za wszelką cenę ratować, a inny może zginąć. Nie na tym to polega. Widzi Pan, staram się ratować ludzi, którzy przypływają do naszych brzegów od początku lat 90. Najpierw jako wolontariusz, potem jako lekarz. Dzisiaj, po tylu latach, jeszcze lepiej wiem, że każdy ma swoją godność i zasługuje na normalne życie. Że trzeba mu pomóc.

Niechętnie zgadzałem się dotychczas na rozmowy z dziennikarzami. Uważałem, że moim obowiązkiem jest przede wszystkim ratowanie życia, a nie udzielanie się w mediach. Ale teraz zgadzam się częściej, bo chcę, żeby ludzie zaczęli przywiązywać do tego większą wagę; żeby poruszyć sumienia. Uchodźcy, którzy muszą uciekać ze swojego kraju, to nasza tragiczna i wstydliwa historia. Świat powinien o tym wiedzieć.

- To pomówmy o tej jaśniejszej stronie. Oprócz niemal codziennego widoku śmierci, uratował Pan również wielu śmiałków przeprawiających się przez Morze Śródziemne. Też pewnie Pan nie liczył, jak wielu ich było?

- Nie, ale bardzo dużo. Traktuję to jako swój obowiązek. Nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt patetycznie, ale jak nie jestem w pracy, to źle się czuję. A czasem też nieoczekiwanie przychodzi taka chwila, kiedy wszyscy myślimy, że jednak warto mieć nadzieję do końca. Tak było pewnej nocy, gdy oprócz wielu osób wyczerpanych, ale żywych przypłynęło do brzegów Lampedusy także kilka takich, które nie wytrzymały trudów wyprawy. Tak się przynajmniej wydawało. Ale z czwórki osób, które nie dawały oznak życia, jedna wydała mi się „podejrzana”.

- Lekarz, który tak często musi stwierdzać zgon, potrafi zauważyć nawet najmniejszy objaw życia?

- Myślę, że można tak powiedzieć. To była bardzo młoda dziewczyna. Dopiero potem okazało się, że z Erytrei. Jak tylko popatrzyłem na nią, zorientowałem się, że wygląda inaczej niż pozostali uznani wcześniej za zmarłych. Coś mnie tknęło, żeby ją reanimować. Szybko zawieźliśmy ją do szpitala. Serce zaczęło znowu bić, kilka tygodni spędziła w szpitalu w Palermo. Wiem, że dzisiaj mieszka w Szwecji i ma się całkiem dobrze. Po tej dramatycznej akcji była też na Lampedusie.

- To jeden z tych momentów, które dodają Panu siły do pracy?

- Z pewnością. Każde uratowane życie jest dla mnie bezcenne. Raz odebrałem nawet poród. Przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się, że powinienem być cały czas na posterunku, bo w każdej chwili może się coś wydarzyć. Dlatego tak trudny był dla mnie wrzesień 2013 roku, kiedy sam wylądowałem w szpitalu.

- Co się stało?

- Niemal dokładnie miesiąc przed tą tragedią, o której opowiadałem, z 368 ofiarami, poczułem się w pracy źle. Miałem niedokrwienie mózgu. Na szczęście niewielkie, choć miałem lewą stronę ciała trochę sparaliżowaną. Nie mogłem też normalnie mówć. Szybko wróciłem jednak do pracy. Miałem przeczucie, że muszę tam być.

- To była najtrudniejsza noc?

- Jedna z wielu. Trudno mi o tym mówić, bo obrazy wciąż są świeże, ale tragiczny widok zobaczyłem też wcześniej, w 2012 roku, wtedy gdy problem uchodźców nie był tak obecny w mediach jak dzisiaj. Przypłynęła łódź z ponad dwustoma osobami, ale jak zaczęliśmy ich ratować, nagle usłyszałem od kogoś: trzeba sprawdzić pod pokładem. Zszedłem z lampą i stanąłem jak wryty. Dwadzieścia pięć młodych osób. Byli tak stłoczeni, że brakowało im powietrza i się udusili. Koszmar.

- Nie miał Pan wtedy ochoty powiedzieć: dość.

- Nie tylko wtedy. Wiele razy. Zapewniam, że nie jest łatwo przyjmować to wszystko z zimną krwią. Nawet po tylu latach pracy. Ale wiem, że nie mogę tak po prostu odejść.

Najtrudniejsze jest zawsze stwierdzenie, że ktoś nie żyje. Niestety, zdarza się to za często, bo nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim. Ciągle najbardziej bolesny jest dla mnie widok dzieci.

Opowiem Panu jeszcze jedną historię, niestety, tragiczną. Nie mogę zapomnieć o jednym z najtrudniejszych momentów, gdy dziecko było jeszcze połączone pępowiną ze swoją matką. Obydwoje nie żyli, ale nie chciałem ich rozdzielać. Wydawało mi się, że powinienem zrobić wszystko, żeby spoczęli we wspólnym grobie. I tak się stało.

- A Pańska rodzina jak reaguje?

- Nie mogę narzekać, jakoś to znoszą… Może pomaga to, że moja żona też jest lekarzem. Rozumie, jaka to jest praca.

- Co Pan myśli o unijnych programach pomocowych? Można powiedzieć o nich wszystko, ale nie to, że są wystarczające.

- Zawsze jak ludzie umierają, a my nie możemy temu zaradzić, znaczy to, że jakiekolwiek programy są niewystarczające.

- Nie irytuje Pana ciągły brak spójnej polityki migracyjnej w Europie?

- Oczywiście, że irytuje. Ale jeszcze bardziej martwi mnie to, że wielu Europejczyków podchodzi do tego obojętnie. Nie chcę mówić zbyt wiele o tym, co staramy się robić jako Włosi, ale mam wrażenie, że wielokrotnie nasza polityka nie polegała na tym, aby umywać ręce od problemu. Jeszcze niedawno Europa nie chciała widzieć tego problemu. Teraz jest trochę inaczej. Fala uchodźców stała się tak wielka, że trzeba było się obudzić. Ale to wciąż mało.

- Może przede wszystkim dlatego, że niemal za każdym razem rozmowy kończą się chęcią narzucenia kwot poszczególnym krajom. Wiele państw się buntuje. Kwoty to dobre rozwiązanie?

- Nie. Jestem temu przeciwny, bo narzucanie kwot nie może przynieść nic pozytywnego. To praca od podstaw. Trzeba przekonywać, że pomoc jest naszym obowiązkiem. Każdy tyle, ile może. Jak zaczniemy narzucać liczbę uchodźców, to efekt będzie odwrotny. Pojawią się też tacy, którzy będą nimi straszyć. Zresztą, coraz bardziej to widać. Ale najważniejsze ciągle jest to, żeby umożliwić uchodźcom zostanie w ich kraju albo jak najbliżej niego. Żeby nie narażali życia w tak niebezpiecznych wyprawach.

Pamiętajmy jeszcze o jednym. Przemytnicy, którzy zarabiają na tym ogromne pieniądze, stali się w ostatnich latach bezwzględni, szczególnie od czasu, gdy Morze Śródziemne jest bardziej patrolowane. To wygląda jak wysyłanie ludzi na śmierć, bo często łodzie albo pontony są w fatalnym stanie.

- Mieszkańcy Lampedusy nie buntują się? To oni są w końcu wystawieni bez przerwy na niełatwą próbę.

- Skłamałbym, mówiąc, że nie było i nie ma żadnych napięć. Pojawiały się one szczególnie wtedy, gdy rozbitków przypływały tysiące. Ale z drugiej strony nie mogę powiedzieć nic złego o moich rodakach. Często byłem nawet dumny z ich zachowania; z tego, że chcieli pomóc tym nieszczęsnym rozbitkom, którzy szukają u nas lepszego życia.

Tysiące uratowanych
Pietro Bartolo został tegorocznym laureatem Nagrody im. Sergio Vieira de Mello, Wysokiego Komisarza NZ ds. Praw Człowieka, przyznanej już po raz dwunasty przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Włoskiego lekarza nominowała do niej Ambasada RP w Rzymie. Bartolo kieruje zespołem ratowników - publiczną służbą zdrowia, personelem medycznym Czerwonego Krzyża, organizacją „Lekarzy bez Granic” oraz wolontariuszami biorącymi udział w operacjach ratowniczych. Przez prawie 25 lat pomoc otrzymało w ten sposób ponad 250 tys. uchodźców.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski