MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie jestem notariuszem skazanym na wykonanie testamentu Chopina

Łukasz Gazur
Marek Tomaszewski do dziś traktuje swój fortepian jak przyjaciela i lubi pobyć z nim w samotności
Marek Tomaszewski do dziś traktuje swój fortepian jak przyjaciela i lubi pobyć z nim w samotności Fot. Archiwum Marka Tomaszewskiego
Gdy byli na studiach w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, w salach prób stały zazwyczaj po dwa fortepiany. Z nudów zaczęli grać. Tak rozpoczęła się przygoda pod nazwą „Marek&Vacek”, która miała trwać ponad 20 lat – mówi pianista Marek Tomaszewski

Środa, godz. 21.47. Dzwoni telefon. Wyświetla się francuski numer. Chwila zastanowienia. Odbieram, przerywając pisanie. – Dobry wieczór, panie Łukaszu. – Dobry wieczór, panie Marku. W czym mogę panu pomóc? Czy coś się stało? –Nie, nie, wszystko dobrze. Ale muszę się upewnić, że to znajdzie się w tekście. Widzi pan, bo ja pochodzę z Krakowa. Tam się urodziłem. I chciałbym, żeby to było w tekście wyraźnie powiedziane, dobrze?

Skazani na siebie

Ten duet musiał się narodzić. Prędzej czy później. Zbyt często ich życiowe drogi się krzyżowały. Mentalnie połączył ich Kraków, później Warszawa.

Wacław Kisielewski przyjeżdża z rodziną do stolicy. Jego ojciec, słynny dziennikarz i publicysta, dostaje tam mieszkanie. W tym czasie Marek Tomaszewski przyjeżdża z Gdańska. Też chce studiować w Warszawie. Trafia – podobnie jak Wacław – do klasy prof. Drzewieckiego. – Już wtedy byliśmy skazani na przyjaźń z powodu prozaicznego: było w niej tylko dwóch chłopaków. Musieliśmy się więc trzymać razem – wspomina Tomaszewski.

Szybko, chyba podczas pierwszej rozmowy, okazało się, że obaj lubią jazz. I tak rozpoczęła się trwająca latami przyjaźń, pielęgnowana podczas lekcji i w klubach jazzowych, których w Warszawie nie brakowało.

Kiedyś, czekając na wykład w sali, gdzie stały dwa fortepiany, zagrali razem. Niby klasycznie, ale zaprawiając wszystko jazzującymi nutami. I to był początek.

Po jakimś czasie Stefan Kisielewski, słuchając ich obu, powiedział, że powinni zacząć nagrywać. Zadzwonił do telewizji i radia. Nagrali kilka utworów testowych, po czym zaproponowano im 10-minutową audycję o godz. 12 w niedzielę. Tak zrodził się duet.

Skazani na muzykę

Właściwie żaden z nich nie miał wyboru. Muzyką byli obciążeni rodzinnie. Kisielewski – wiadomo. Syn Kisiela, krytyka muzycznego, kompozytora, pianisty. Został namaszczony na pianistę klasycznego jeszcze jako nastolatek. U Tomaszewskich muzyka też była stałym gościem w domu.

Łączy się z tym nawet pewna anegdota rodzinna. Kiedy po wojnie przeprowadzali się z Krakowa do Gdańska, otrzymali mieszkanie po niemieckim lekarzu. Gdy przyjechali z meblami, akurat na podwórku stała ciężarówka z dobytkiem medyka. Tragarze nie wiedzieli, co zrobić z pianinem, bo się nie mieściło na pace.

Postanowili je więc zostawić. Pani Tomaszewska argumentem w postaci butelki wódki przekonała ich, by pianino po prostu wróciło do mieszkania. Sama lubiła podgrywać, a z czasem odkryła talent syna. –__Fortepian był w tamtym okresie życia moim przyjacielem. Towarzyszył mi. I tak mi zresztą zostało. Dziś, mimo szczęśliwego życia rodzinnego, wciąż lubię z nim spędzać czas w samotności – mówi Tomaszewski.

Skazani na sukces

Duet Marek i Vacek dziś uważany jest za kultowy w świecie rozrywki. 10 lat przed sukcesami pianisty Richarda Claydermana i 30 lat przed Vanessą May grali muzykę poważną w sposób rozrywkowy. Określano ich mianem postmodernistów. Pisano, że ich receptą na sukces jest „wirtuozeria plus sceniczna charyzma, plus niebanalne pomysły aranżacyjne, plus humor”.
– Zawsze powtarzam, że nie chciałem być notariuszem, czyli wykonawcą testamentu Chopina lub Beethovena. Zamierzałem być wolny. Dla mnie i Wacka nie istniał podział muzyki na klasyczną, jazz, blues. To niedorzeczne. Lubiliśmy krążyć między gatunkami – tłumaczy Marek Tomaszewski.

Jak mówi, do dziś lubi czasem – grając utwory wielkich kompozytorów – zmienić nuty, coś dodać, zaimprowizować. Wtedy czuje, że utwór żyje, nie jest martwym zapisem nut.

Nazwę duetu wymyślił Eddie Barclay, który uznał, że naszych nazwisk nikt nie zapamięta. V zamiast W pojawiło się od razu, żeby prawidłowo wymawiano imię Wacka. Od 1963 do 1986 r. nagrali w sumie 26 płyt, niejedna z nich stała się złota. Ich grą zachwycał się sam Artur Rubinstein, który ostrzegał, by nie ugięli się pod pręgierzem krytyki muzycznych konserwatystów. Koncertowali z Ewą Demarczyk, Violettą Villas, Anną German, Jacquesem Brelem, Charlesem Aznavourem, a nawet z Marleną Dietrich, która początkowo miała do nich dystans. – Dopiero gdy podczas jednego z występów w Polsce sala na nasz widok oszalała, aktorka przyszła za kulisy i powiedziała: „Kim wy jesteście? Myślałam, że ci ludzie przychodzą dla mnie”. I od tej pory jadaliśmy razem po występach, sporo rozmawialiśmy i śmialiśmy się – opowiada Tomaszewski.

Co ciekawe, rozmawiali z nią po angielsku. Bo aktorka miała awersję do języka niemieckiego, mając w pamięci nazistowską przeszłość swojego ojczystego kraju.

Skazany na samotność

Byli zaskakującym związkiem artystycznym. Bo mieszkali po dwóch różnych stronach granicy. Choć razem wyjechali do Paryża w 1968 roku (towarzyszyła im wówczas – związana z Kisielewskim – znana tancerka jazzowa, Krystyna Mazurówna), Wacław nie wytrzymał za długo. Postanowił wrócić nad Wisłę. Ale mimo to wciąż koncertowali na całym świecie.

Kiedy tworzyła się Solidarność, demonstracyjnie nosili jej symbol w klapach. Z tego powodu też została przerwana ich trasa koncertowa po NRD. Rozkaz wydał podobno sam Erich Honecker, o czym mówią archiwa. Ich wydalenie stało się w dziennikach piątym newsem. Pierwszym była wówczas śmierć Sadata.

Mieliśmy z __Wackiem prostą taktykę. Przez miesiąc on był w Paryżu, potem ja w Warszawie. To był czas na opracowanie materiałów i nagrania. A później przez rok koncertowaliśmy – tłumaczy Tomaszewski.

To w tamtym czasie właśnie ukuto stwierdzenie, że duet „Marek&Vacek” to „sprzedajne dziwki zachodniego show-biznesu”. Żeby było jasne – autorem powiedzenia jest sam Wacław Kisielewski.

Ich karierę brutalnie przerwał los. W 1986 roku Kisielewski zginął w wypadku. Do dziś wielu nie może wybaczyć Tomaszewskiemu, że nie przerwał kariery, albo nie grał solo i stworzył duet z Michelem Prezmanem. Szczególnie w Polsce trudno było odbiorcom przyjąć ten fakt. –__Wychodziłem najpierw sam. Opowiadałem o Wacku, o tym, że ten koncert jest hołdem złożonym jemu. Dopiero później wprowadzałem Michela _– _opowiada.

Nie odnieśli wielkiego sukcesu. Bo Polacy wciąż pamiętali przy fortepianach Marka i Wacka.

Marek Tomaszewski wystąpi jutro, 23 sierpnia, o godz. 19.30 na Wawelu. Zagra własne kompozycje, dedykowane swoim najbliższym.

Jego występ w Krakowie odbywa się w ramach festiwalu „Wawel o zmierzchu”.

Marek Tomaszewski (ur. 1943) polski pianista, współtwórca duetu fortepianowego Marek i Wacek.

Marek Tomaszewski i Wacław Kisielewski zaczęli koncertować w Polskim Radio w 1963. Rok później grali pierwsze koncerty w Polsce. W 1966 roku obaj z Wacławem Kisielewskim skończyli pierwszy etap studiów muzycznych u profesora Zbigniewa Drzewieckiego.

W 1967 r. z Wackiem na Festiwalu Variette w Rennes otrzymali nagrodę „Złotego Gronostaja”. W 1970 r. w Radio Wolna Europa nagrali kolędy, kiedy dotarła do nich informacja o dramacie stoczniowców.

Rok 1973 przyniósł szereg artystycznych sukcesów, koncertowali w różnych zakątkach świata.

W 1986 roku ginie w wypadku samochodowym Kisielewski. Marek tworzy duet „Marek & Michel” z Michelem Prezmanem i nagrywa płytę „America”. Nagrywa też płytę solową „Premiere” .

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski