Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie lubimy telewizyjnej szopki

Rozmawiał Paweł Gzyl
Czterech przystojniaków z Krakowa – czy uda im się podbić Polskę?
Czterech przystojniaków z Krakowa – czy uda im się podbić Polskę? FOT. ARCHIWUM ZESPOŁU
Rozmowa z KUBĄ TRACZEM, basistą krakowskiego zespołu Clock Machine o jego debiutanckiej płycie „Greatest Hits”.

- Premierowy koncert Waszej płyty w Lizard Kingu to było prawdziwe szaleństwo: skąd macie tylu tak entuzjastycznych fanów?

- To był nasz najlepszy koncert klubowy. Nigdzie wcześniej nie oglądało nas tyle osób. A połowę z nich znałem! W Krakowie mamy już sześciuset fanów, a w innych miastach – przeważnie po dwustu. To wszystko rozchodzi się pocztą pantoflową. Jeden znajomy pokazuje nas drugiemu na imprezie – i już. Sami też nie siedzimy w domach, często wychodzimy na miasto, dlatego z koncertu na koncert jest coraz lepiej. No i Facebook pomaga – bo na razie nie mamy strony internetowej.

- Jesteście wyjątkowo koncertowym zespołem. Bycie na scenie to Wasz żywioł?

- Do tej pory zagraliśmy prawie dwieście koncertów w całej Polsce. Czyli jak na zespół do niedawna bez płyty – radziliśmy sobie całkiem nieźle. Nasze doświadczenia są oczywiście różne. Zdarzyło nam się grać w pustym klubie dla dwóch barmanek, a najwięcej na naszych koncertach zarobił koleś, który wynajął nam busa. (śmiech) Ostatnia trasa była jednak wyjątkowo udana, bo Antyradio puszcza często naszego singla „Bije dzwon”. W Radomiu od pierwszego do ostatniego słowa cała sala śpiewała go z nami! Nie spodziewaliśmy się, że radio ma dzisiaj nadal taką siłę. No, ale jest to utwór po polsku – poprzedni singiel, po anielsku, przeszedł bez odzewu, a ten nowy jest najpopularniejszy w historii krakowskiego oddziału rozgłośni. „Kto to śpiewa?” – ciągle pytają słuchacze.

- Większa część Waszych piosenek jest jednak nadal po angielsku.

- Wychowaliśmy się na amerykańskiej muzyce, dlatego początkowo śpiewaliśmy po angielsku. Kiedy pracowaliśmy nad płytą, producent namówił nas, abyśmy jednak spróbowali po polsku. Pierwsze wrażenia było nieciekawe: kiedy pojawił się teledysk, trzęsły nam się nogi na myśl o tym, co ludzie powiedzą. Ale reakcja okazała się nadspodziewanie dobra. Dlatego chyba pójdziemy dalej w tę stronę.

- Braliście udział w wielu konkursach i przeglądach. Lubicie rywalizację?

- Na początku dało nam to dużego kopa. Kiedy wygraliśmy pierwszy konkurs w Wadowicach i zaproszono nas do Radia Kraków, pomyśleliśmy: „Jak to? Jesteśmy lepsi od innych zespołów?”. Poczuliśmy wtedy moc – że o to właśnie chodzi. Najlepiej wspominamy Eliminacje do Przystanku Woodstock – świetne grupy, adrenalina na maksa, każdy mógł wygrać. Potem często odnosiliśmy kolejne zwycięstwa, ale nie cieszyliśmy się już tak z tego, bo pokonywaliśmy naszych dobrych kumpli z innych kapel. Poza tym jesteśmy już chyba zbyt profesjonalnym zespołem, jak na takie imprezy. Chcielibyśmy więc wziąć udział jeszcze w ze dwóch takich ważniejszych konkursach w Polsce – a potem spróbować swych sił za granicą.

- Nie skusiło Was jakieś telewizyjne talent-show?

- Pojechaliśmy tylko raz do pierwszej edycji Must be The Music. Czekaliśmy osiem godzin na przesłuchanie – w końcu wkurzyliśmy się i stwierdziliśmy, że wracamy do domu. Potem dzwoniła nas łowczyni talentów z jednego z tych programów, ale uznaliśmy, że to nie dla nas, bo nie lubimy całej tej szopki związanej z tymi programami. Na takiej szybkiej popularności łatwo się przejechać. Nasze ulubione zespoły – Red Hot Chili Peppers i Pearl Jam – zdobyły sławę dzięki ciężkiej pracy, a nie występom w telewizji.

- Ale to dzięki jednemu z konkursów wydaliście właśnie debiutancką płytę.

- Trzy lata temu, kiedy zeszliśmy ze sceny Make More Music, od razu doskoczył do nas łowca talentów z Sony Music. Ponieważ z mety zażądał, abyśmy zaczęli śpiewać po polsku, zaparliśmy się i stwierdziliśmy, że nie będziemy się uginać. Więc rozmowa się skończyła. Kilka dni później zadzwonił do nas Universal. Ponieważ zaproponowali „Zróbcie nagrania tak, jak czujecie”, zaczęliśmy rozważać ich ofertę. Podpisaliśmy kontrakt na trzy płyty – taki z szablonu, jaki ma większość młodych zespołów, ale dający nam pełną wolność artystyczną.

- Pracowaliście z doświadczonym producentem – weteranem polskiego rocka, Andrzejem Puczyńskim. To był Wasz wybór?

- Podszedł do nas już po eliminacjach do Przystanku Woodstock. Wygraliśmy wtedy nagranie dwóch numerów u niego – ale kiedy je zarejestrowaliśmy, tak nam się spodobało, że zaczęliśmy pracować dalej. Wtedy był zastój w negocjacjach z wytwórnią, ale Andrzej, który był kiedyś szefem Universalu, powiedział, że na pewno się im spodoba. I faktycznie – tak się stało.

- Jak było w studiu?

- Najgorszy problem mieliśmy z przestawieniem się na mówienie do niego na ty. Bo przecież to starszy pan po 60-tce i do tego taka sławna postać! Ale pod względem osobistym okazał się fantastycznych gościem. W wielu rzeczach jednak się różniliśmy. Jego ulubionym zespołem jest Foo Fighters, który nie do końca nam odpowiada. My wolimy bardziej oldskulowe brzmienie w stylu Jacka White’a i The White Stripes. Pojechał jednak z nami nasz koncertowy dźwiękowiec – i on miksował ten materiał z Andrzejem.

- Ciekawe: widzę, że macie wszystko dokładnie przemyślane.

- Nabraliśmy takiej świadomości w ostatnich latach. Pierwszą EP-kę zarejestrowaliśmy z marszu: wpadliśmy do studia i zrobiliśmy wszystko na hura. Nikt z nas wtedy nie znał się na niczym. W ciągu następnych dwóch lat osłuchaliśmy się jednak mocno w muzyce i nabraliśmy świadomości swojego brzmienia.

- Wspólnie tworzycie wszystkie piosenki?

- Czasem zdarzało się, że przynosiłem na próbę gotowy utwór. Ale reszta chłopaków miała wtedy wobec niego opory. Zrozumiałem wtedy, że jeśli nie tworzy się czegoś wspólnie, to nie ma takiej radości. Zaczęliśmy więc jamować, nagrywać wszystkie spotkania, a tantiemy dzielimy na czterech. Czasem wyjeżdżamy gdzieś na wieś – i tam przez dwa tygodnie skupiamy się na muzyce. Z tych spotkań wyłapujemy najciekawsze pomysły, które potem zamieniamy na konkretne piosenki.

- Jesteście z Krakowa: brakuje tu zespołów rockowych, którym udało się przebić w całym kraju. Myślicie, że Wam się uda?

- Faktycznie, kiedy tu przyjechałem i zacząłem chodzić na koncerty, brakowało mi jakiegoś lidera lokalnej sceny. Każdy grał w swoim klubie, nikt się jednak nie wybił. Dlatego faktycznie, od pewnego czasu był tu zastój. Teraz jest jednak sporo młodych kapel, które powinny odnieść sukces. Chcemy trochę na wzór grunge’owej sceny w Seattle z lat 90. zwoływać znajome kapele na wspólne jam session w naszej sali prób. Może wyniknie z tego coś ciekawego?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski