Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie ma nic złego w ładnej melodii

Paweł Gzyl
Limboski zbiera siły przed nagraniami w studiu w Rogalowie
Limboski zbiera siły przed nagraniami w studiu w Rogalowie Fot. Wojcek Czern
Rozmowa z krakowskim wokalistą Michałem „Limboskim” Augustyniakiem, o jego solowej płycie „One Man Madness”

- Kiedy spotkaliśmy się ostatnio przy okazji premiery płyty „Verba Volant”, była to zespołowa produkcja zrealizowana z Marcinem Borsem. Dlaczego teraz wracasz do solowych występów na głos i gitarę?

- Tamten album w ogóle nie przebił się do mainstreamu. Po koncertach, wymagających nakładu dużych środków, postanowiłem więc zawiesić działalność zespołu. Muzyka z „Verba Volant” miała być grana na dużych scenach, tymczasem skończyliśmy w klubach, gdzie odbijaliśmy się od ścian. Wszyscy byliśmy więc tym zmęczeni. Wyjechałem wtedy do Indii - a kiedy wróciłem, zacząłem dawać koncerty solo. Z czasem pomyślałem o płycie, która byłaby podsumowaniem właśnie tego oblicza mojej działalności.

- Trafiłeś jednak znowu na cenionego realizatora: Wojcka Czerna z Rogalowa, który prowadzi w pełni analogowe studio. Jak się skrzyżowały Wasze drogi?

- Byłem z nim już w kontakcie przed nagraniem „Verba Volant” - i mało brakowało, a ta płyta też byłaby z nim nagrana. Napisał mi jednak maila z wyceną kosztów - i pomylił się o jedno zero. (śmiech) Dlatego stwierdziłem, że to straszna drożyzna i odpuściłem. Wróciłem jednak do niego z pomysłem „One Man Madness”. Chciałem bowiem nagrać te piosenki analogowo.

- Dlaczego tak Ci na tym zależało?

- Jedna z moich wcześniejszych płyt - „Tribute To Georgie Buck” - miała taki analogowy smak, bo choć nagrałem ją w domu na komputerze, to jednak „na setkę”. I te piosenki mi się nigdy nie znudziły, ponieważ są „żywe”. Cała ta nowoczesna produkcja z równaniem wszystkich ścieżek jest dla mnie wręcz zabijaniem ducha muzyki.

- To nie mogłeś nagrać po prostu płyty koncertowej?

- Jakość nagłośnienia w małych klubach, w których najczęściej gram koncerty solowe nie sprzyja takim przedsięwzięciom. Trzeba by zarejestrować z dziesięć występów, żeby wybrać z nich najbardziej udane wykonania, a to byłoby bardzo drogie. Łatwiej mi było po prostu wejść do studia. Na płytę koncertową przyjdzie jeszcze czas.

- Ale przez to piosenki z „One Man Madness” nie mają tego typowego „brudu” dla Twoich występów.

- Do tego brudu i spontaniczności koncertów to ja potrzebuję publiczności. A w studio siedzę sam przed mikrofonem i bardziej śpiewam do siebie. To jest inna energia - pewne rzeczy na koncercie się bronią, a w studiu brzmią głupio. W Rogalowie nie ma postprodukcji, brzmienie utworu ustala się przed nagraniem. Dlatego dużo czasu zabiera przygotowanie i zarejestrowanie materiału. W efekcie piosenki brzmią melodyjnie, organicznie i bezstresowo. Praca u studiu Wojcka wygląda tak, jak wyglądała w studiach sprzed pół wieku. Wystarczy, że się palec na konsolecie omsknie - i już trzeba wszystko powtarzać od początku. Poza tym taśma ma duszę i pewne rzeczy lubi, a inne brzmią źle. Nie ma udawania. Ma to swoisty romantyzm i urok.

- Tylko część piosenek z płyty ma bluesowy ton. Reszcie bliżej do europejskiej tradycji muzycznej.

- To prawda. Na albumie nie zmieściły się wszystkie utwory - i odrzuciłem właśnie te najbardziej rozkrzyczane i chropowate, bo nie pasowały do całości i brzmiały dla mnie trochę sztucznie. Ten bluesowy zadzior to trochę taki mój mr Hyde, który wychodzi ze mnie na koncertach, a tak normalnie to ja przecież gram ładne melodie i w ogóle jestem raczej spokojny. Zresztą nie ma nic złego w ładnej melodii. To jest taki album, jaki nagrywało się w latach 50. i 60.

- Kilka nagrań zostało zainspirowane przez Twoje liczne podróże. Które z nich były najważniejsze?

- Egipt i Indie. Do Kairu pojechałem na festiwal w zastępstwie reżyserki Ewy Borysewicz, do filmu której, „Do serca twego”, stworzyłem muzykę. Trafiłem tam tuż po Wiośnie Arabskiej, która została sprzedana przez wojsko. Frustracja wśród młodych ludzi jest więc teraz w Egipcie ogromna. Są jeszcze tacy, którzy próbują walczyć, ale więcej jest tych, którzy rzucają wszystko i wyjeżdżają.

- A do Indii pojechałeś, aby dostąpić oświecenia?

- Jakże by inaczej - ale przede wszystkim muzycznego. Bo pojechałem tam uczyć się gry na sitarze. Trafiłem w Kalkucie na dwóch mistrzów gry na tym instrumencie, m.in. studiowałem u syna słynnego wirtuoza Pandita Bhalarama Pathaka. Grałem więc najpierw przez miesiąc klasyczną muzykę indyjską - a potem podróżowałem po Indiach. A jeśli chodzi o sprawy pozamuzyczne, to tradycje filozoficzna Dalekiego Wschodu, a szczególnie nauki buddyjskie, są mi bliskie od wielu lat. Ale taka samotna podróż po Indiach dla każdego człowieka z naszego kręgu cywilizacyjnego jest swego rodzaju mentalnym resetem. Od ćwierć wieku staramy się. w Polsce dogonić mityczny Zachód, a w Indiach można spotkać człowieka, który nigdy nie miał i nie będzie miał butów, ludzi, którzy nie umieją czytać, dla których nasz poziom naszej egzystencji jest na zawsze nieosiągalny. To zmienia optykę patrzenia na świat. Dlatego polecam każdemu taką podróż.

Rozmawiał Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski