Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie mogłem zawieść syna

Redakcja
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
ROZMOWA. BOGUSŁAW SOBCZUK, dziennikarz, aktor i konferansjer, uniewinniony od zarzutu molestowania 6-letniego syna po siedmiu latach życia w cieniu procesu

Fot. Anna Kaczmarz

Sędzia powiedział: niewinny. Co Pan poczuł?

- Pani tego nie zrozumie. Powiem banalnie: ulgę, ale to słowo nie oddaje istoty rzeczy. Nie ma sensu tłumaczyć komukolwiek, jakiego rodzaju jest to ulga. Trzeba znaleźć się w takiej sytuacji jak moja, by to pojąć. Nie wiem, co czują chorzy na nieuleczalną chorobę, gdy im lekarz mówi, że nauka dopracowała się takiego remedium, które uratuje im życie. Mogę sobie tylko to wyobrazić.

- Opinia publiczna skazała Pana siedem lat temu, gdy zarzuty o rzekomym molestowaniu syna przedostały się do mediów. Pewnie nie tak miała zakończyć się wizyta w prokuraturze.

- To prawda. Jechałem tam z ufnością. Z przekonaniem, że wreszcie wyjaśnię to nieporozumienie, ten straszny absurd.

- Wezwanie do prokuratury nie było więc zaskoczeniem.

- Nie. Matka mojego dziecka powiedziała mi, że złożyła doniesienie o przestępstwie i że "moją sprawą zajmują się teraz inni". Potwierdziło to też przedszkole i terapeuta syna. Na początku reagowałem gwałtownie. W końcu postanowiłem poczekać, aż mnie wezwą na przesłuchanie.

- Wcześniej nie widział Pan ciemnych chmur nad głową?

- Miałem jakieś sygnały. Choć były one tak absurdalne, że aż nieprawdopodobne, powiedziałem o nich zaprzyjaźnionym prawnikom. A oni na to: "Boguś to nie są żarty. To jest bardzo niebezpieczne". Nadal jednak nie byłem świadomy, co w tej sytuacji tak naprawdę mi grozi. I to był mój największy błąd. Trzeba było reagować wówczas, tak jak na wieść, że w górach ulewnie pada i potoki wzbierają, a nie dać się utopić w powodzi.

- Jaka byłaby to reakcja?

- Najprostsza z możliwych. Stanowcza rozmowa.

- Rozmawialiście w ogóle na ten temat?

Kiedyś mój syn powiedział, że już nie chce więcej jeździć na jakieś spotkania i żebym poprosił mamę, by go tam nie woziła. Dowiedziałem się wówczas, że jest wożony do psychologów, terapeutów. Wtedy odbyłem rozmowę. Usłyszałem: "To nie ja, to przedszkole. I co najważniejsze. Nie mamy, o czym rozmawiać. Tym już zajmują się specjaliści".

- To ważna kwestia, czy informacja o molestowaniu syna pochodziła tylko z przedszkola.

- Zacznijmy od tego, że zgłoszenie o popełnieniu przestępstwa trzeba uprawdopodobnić. Taki jest mechanizm oskarżania. Najpierw więc w przedszkolu zostałem pomówiony przez matkę mojego dziecka, a potem przedszkole doprowadziło do badań, które dały jednak obraz szczęśliwego chłopca, kochającego rodziców, silnie związanego z ojcem, świetnie czującego się we własnej rodzinie.

- To nie był koniec badań Pana dziecka.

- Matka mojego syna nie uzyskała odpowiedniej opinii, czym notabene wzbudziła zdumienie personelu ośrodka. Poszła więc gdzie indziej. Do prywatnego psychoterapeuty.

- Ta druga diagnoza stała się podstawą sformułowania zarzutów. Jak Pan na nie zareagował?

- Tłumaczyłem, jak każdy, kto by się znalazł w mojej sytuacji: że to absurd, że to zemsta za niewierność.
- Pana była partnerka miała swoją prawdę potwierdzoną diagnozą psychoterapeuty. Jedynym wyjściem wydaje się być prokuratura?.

- Po pierwsze diagnoza w takiej sprawie nie może pochodzić od każdego terapeuty, a od kwalifikowanego diagnosty. Ten, który współpracował z matką mojego dziecka diagnostą nie był. Po drugie nie moją rzeczą jest wymyślać wyjścia dobre czy złe, skoro padłem ofiarą tych drugich. W wielu krajach są takie mechanizmy, które pozwalają zabezpieczyć przed nadużyciami także reakcję organów ścigania na fałszywe doniesienia o molestowaniu seksualnym. Chodzi o rozpoznawanie nieprawdziwych sygnałów na wstępnym etapie śledztwa. Osoba, która oskarża partnera o molestowanie zostaje poddana obserwacji i badaniom specjalistycznym. Jeżeli potwierdzą, że jest ona wiarygodna, że nie skorzysta na tym doniesieniu i że nie ma konfliktu między partnerami, wówczas wszczyna się postępowanie. Ja byłem oskarżony, więc poddałem się badaniom psychologicznym, psychiatrycznym i wielu innym. Z własnej woli zażądałem opinii seksuologa, która potwierdziła, że jestem najnormalniejszym facetem.

- Po przesłuchaniu trafił Pan do aresztu, gdzie osadzeni nie akceptują podejrzanych o molestowanie dzieci.

- Współwięźniowie i personel wiedzieli, pod jakim zarzutem mnie aresztowano, ale wiedzieli też, że zapuszkowali niewinnego. I to było dla mnie bardzo ważne. Wie pani, jak ktoś jest pewien swej niewinności, to takie przekonanie z niego emanuje. Nic więcej nie powiem na temat aresztu. Jego istotą nie są bowiem warunki, ale coś, co nie podlega opisowi. Nie ma więc sensu o tym rozmawiać.

- Po trzech miesiącach wyszedł Pan na wolność. Kto z przyjaciół pozostał, kto się odwrócił?

- To zdarzenie nie mogło nie wzbudzić reakcji otoczenia. Zachowanie najbliższych z mojego środowiska podziałało jak przeszczep szpiku, dodało mi sił. Chyba uratowało przed jakąś zapaścią. To była spontaniczna, głośna, zbiorowa reakcja. Nawet Ci, o których myślałem, że się na mnie boczą, stanęli we wspólnym szeregu. Zobaczyłem, że nie jestem sam.

- Zaczął Pan układać sobie życie na nowo?

- To nie było żadne nowe życie, to było jakieś okropne continuum. Nic się przecież nie skończyło, była tylko pewna ulga, jak zmiana miejsca w pociągu z korytarza na pierwszą klasę. Po pobycie w więzieniu każde miejsce jest pierwszą klasą. Nadal byłem przecież oskarżony i czekałem na proces.

- I do tego nie miał Pan pracy.

- Tak, za to miałem na głowie kredyty, które wziąłem na budowę domu. Pomagali mi przyjaciele i rodzina. Lista tych osób, które mnie wspierały była imponująco długa. Nie mogę wymieniać ich nazwisk, ale chcę by wiedzieli, jak wiele dla mnie zrobili. Każdy rodzaj pomocy był dla mnie ważny. Kilka osób przekazało mi duże sumy pieniędzy, inni dali mi ciepło i empatię, jeszcze inni stale się ze mną kontaktowali. Byłem w sytuacji bez wyjścia. Żyłem po spartańsku i już nie chcę o tym mówić.
- Skąd Pan czerpał siłę do walki o siebie.

- Z faktu, że mam syna. Za każdym razem, gdy było mi trudno, myślałem sobie, że nie mogę go zawieść. Nie siebie, tylko jego. Nie znam silniejszej mobilizacji.

- Wyrok potwierdził, że przestępstwa nie było.

- Gdy z ust sędziego padło: niewinny, to diametralnie zmieniły się układy i odniesienia. Dzisiaj jest to najważniejsza informacją dla mnie, ale także dla mojego syna. I choć od początku wiedziałem o swojej niewinności, to system prawny zmusił mnie do czekania przez siedem lat, by na ten sam temat i tak samo jak ja, wypowiedział się sąd w imieniu Rzeczpospolitej: że nie molestowałem własnego dziecka.

- Rozmawiał już Pan z synem po wyroku.

- Przecież wyrok nie jest prawomocny, więc nadal obowiązuje mnie zakaz kontaktu z synem.

- Przez kilka lat widywałam Pana na korytarzach sądowych. Nigdy nie chował się Pan po kątach.

- Sąd był miejscem mojej walki o siebie. Nigdzie się nie ukrywałem, bo robią to ci, którzy się wstydzą. Ja się nie wstydziłem, ja byłem wściekły. Może mnie pani spytać, ile mnie to kosztowało. Myślę, że zapłaciłem za to jakąś cenę, chyba wysoką. Płaci się za to, czego się chce. Ja chciałem niezależności, chciałem prawa do czucia się tym, kim jestem.

- Zadaje sobie Pan czasem pytanie: dlaczego ja akurat musiałem przez to przejść?

- Czasami dopadała mnie pokusa, by się zapytać, jak góral w dowcipie: Panie Boże, dlaczego ja. Ale przecież zna pani boską odpowiedź. Dlatego nie zadaję sobie takich pytań.

Rozmawiała Magdalena Strzebońska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nie mogłem zawieść syna - Dziennik Polski

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski