Tacy młodzi, a grają taką starą muzykę FOT. KARROT KOMMANDO
Rozmowa z KRZYSZTOFEM POŻAROWSKIM z grupy Magnificent Muttley o jej debiutanckiej płycie
- Działacie dopiero trzy lata a już wygraliście Jarocin, wydaliście pierwszą płytę a media piszą o Was z entuzjazmem. Nie czujecie się oszołomieni?
- Nie wydaje mi się, żeby to wszystko stało się tak szybko. Wszystko odbywa się drogą naturalnych kroków. Może mieliśmy trochę więcej szczęścia niż inni?
- Jak doszło do założenia zespołu?
- Najpierw trafiłem na naszego gitarzystę – Kubusia. Jak się okazało znałem go, kiedy mieliśmy po sześć lat, bo nasi rodzice się przyjaźnili. (śmiech) Kiedy spotkaliśmy się na nowo, okazało się, że obaj jaramy się tą samą muzyką. A ponieważ Kubuś gra na gitarze, a ja na basie – postanowiliśmy założyć zespół. Szczęśliwie jego brat okazał się perkusistą. Mieliśmy więc gotowy skład.
- Pozostanie w formule tria to świadoma decyzja?
- Nie potrzeba nam nikogo więcej. Przedtem zapraszaliśmy czasem gościnnie na koncerty naszą koleżankę Miszę Mazurek na saksofonie. I szukaliśmy wokalisty, bo nie chciałem śpiewać. Ale w końcu zostaliśmy we trzech i na dobre nam to wyszło.
- Zaczynaliście od koncertów w rodzinnej Warszawie. Jak było?
- Warszawska publika jest specyficzna. Ale ponieważ graliśmy u siebie, mieliśmy na koncertach grono ludzi, które nas lubiło od samego początku. I oni zapewniali nam dużo energii. Na początku niektórzy stali i patrzyli na nas z niedowierzaniem, ale teraz trochę się uspokoiliśmy, a widownia się wyrobiła, więc spotkaliśmy się po środku.
- Jak wspominacie festiwal w Jarocinie w 2011 roku?
- To był nasz pierwszy wypad poza Warszawę. Nawet jako przyjaciele nigdy wcześniej razem nie wyjeżdżaliśmy. (śmiech) Trochę absurdalne – ale zagraliśmy tam trzy razy: najpierw półfinał, potem finał i wreszcie jako laureaci nagrody głównej. To było zajebiste doświadczenie: ciepłe lato, dobra muzyka no i... dużo szczęścia.
- To wygrana w Jarocinie sprawiła, że postanowiliście nagrać debiutancki album?
- Od początku chcieliśmy nagrać płytę. Ta wygrana dodała nam trochę pewności siebie i pomogła nam finansowo, bo dostaliśmy od Instytutu Adama Mickiewicza pięć tysięcy złotych. Na tamtym etapie nie mieliśmy jednak jeszcze pełnego materiału. Dopiero się formował.
- No właśnie: w jaki sposób powstają Wasze kompozycje?
- Nikt chyba nigdy nie przyniósł całego gotowego utworu na próbę. Najczęściej są to tylko pomysły, które potem opracowujemy. Kiedy indziej po prostu zaczynamy grać i w pewnym momencie wyłaniają się z tego jakieś szkice, które nam się podobają. Generalnie stawiamy na improwizację – i przeważnie najlepsze są pierwsze pomysły, które mamy.
- A jak było w studiu?
- Zanim weszliśmy w styczniu do studia przez cały grudzień ciężko pracowaliśmy nad materiałem. Tłukliśmy te kawałki w kółko, żeby mieć je we krwi. Dlatego mieliśmy je w zamkniętej formie. Nagrywaliśmy jednak na setkę – i żaden take nie wypadł tak samo. W ramach tej formy muzyka cały czas była żywa i organiczna, ciągle się zmieniała.
- Realizatorami płyty byli ludzie związani z reggae i hip-hopem. Czy to miało wpływ na jej brzmienie?
- Bardzo dobrze nam się nagrywało z Andrzejem i Emilem. Oni mają otwarte głowy, są świetnymi muzykami, mają zajebisty słuch, nie są zafiksowani na punkcie jednego gatunku muzyki. Dlatego w ogóle nie czułem piętna hip-hopowego studia. A wręcz przeciwnie – ponieważ było one wyjątkowo duże, mogliśmy tam nagrywać wszyscy razem w jednym pokoju.
- Myślisz, że brzmienie płyty odzwierciedla Wasze brzmienie koncertowe?
- I tak, i nie. Energia koncertowa jest zawsze inna. To, co jest na płycie stanowi punkt wyjścia do interpretacji na żywo. Koncerty są zatem zawsze bogatsze o ekspresję wynikającą z konfrontacji z publicznością, z tego, że to wszystko dzieje się na bieżąco, że jest głośno. To co innego – ale bazuje na zawartości płyty.
- Wasza muzyka wypływa w prostej linii z hard rocka opartego na bluesa z lat 70. Poznaliście to brzmienie dzięki płytom z kolekcji rodziców?
- Każdy z nas dochodził do tego w inny sposób. W domu Kuby i Olka było dużo bluesa. Ja od lat 90. zacząłem cofać się wstecz – i dzięki temu dowiedziałem się skąd to wszystko wyszło.
- Drugim biegunem Waszych nagrań jest funk. Bardziej Was interesuje klasyka gatunku w rodzaju George’a Clintona czy rockowa wizja stylu spod znaku Red Hotów?
- To się łączy. Wszyscy wiemy, że najważniejsze rzeczy działy się na przełomie lat 80. i 90. na płytach produkowanych przez Clintona. Tam się przenikał stary i nowy funk. Dlatego i jedni, i drudzy tworzą to samo, tylko każdy na swój sposób.
- Gracie solówki. To nie obciach?
- Wydaje mi się, że to coś in plus. Ale tylko wtedy, kiedy w naturalny sposób wynika z dynamiki utworu. Dlatego nie zawsze jest dlań miejsce. Oczywiście, nie będziemy nigdy grali takich solówek, jak pudel-metalowe kapele, bo to faktycznie obciach. (śmiech)
- Wasza płyta wydaje się być idealnym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań brzmieniowych. Myślicie już nad nowym materiałem?
- Sam jestem ciekaw w jaką stronę pójdziemy. Zaczęliśmy pracować nad drugą płytą, ale powstaje ona tak samo jak ta pierwsza. To nie będzie concept-album. Tworzymy go więc na próbach kawałek po kawałku. Co się z tego złoży – to się już potem okaże.
- Nie wyglądacie za bardzo na hard-rockowców. Zamierzacie zapuścić długie pióra?
- (śmiech) Nie. Od kiedy Metalika ścięła włosy, to już się nie opyla.
Rozmawiał Paweł Gzyl
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?