Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie tylko sztuka, ale i papierosy, kawa, kryminały oraz góralszczyzna. Wspomnienie o Jolancie Anteckiej

Łukasz Gazur
Poznajcie wszystkie miłości Jolanty Anteckiej, zmarłej dziennikarki i krytyczki sztuki „Dziennika Polskiego”.

Na początku było (AN). Poznałem ją najpierw przez jej teksty podpisywane tym inicjałem, gdy dopiero zaczynałem przygodę z pisaniem. Później odkryłem, że za dwiema literami ujętymi w nawias kryje się Jolanta Antecka, z którą wymienialiśmy spostrzeżenia na wernisażach. Zawsze z papierosem, biegnąca na kolejne wydarzenia. Dyskutując na jednym z takich spotkań, jakoś w przerwie między dwiema myślami (i dwoma papierosami), rzuciła: „Może by Pan spróbował u nas”.

Ale już „u nas”, czyli w Pałacu Prasy, gdzie mieściła się redakcja „Dziennika Polskiego”, zaczęło się niefortunnie - w dodatku „Student” chciałem napisać o wystawie Tomka Kowalskiego. Nie zauważyłem, że ona tekst napisała już dzień wcześniej. Tak jak to miała w zwyczaju. Bez zbędnej zwłoki, wieczorem, po wszystkich wernisażach, stawiała się w redakcji i spisywała swoje spostrzeżenia, wypalając jeszcze wtedy na balkonie trzeciego piętra, gdzie znajdował się dział kultury, kilka papierosów. I powtarzając: „To byłby świetny zawód, gdyby nie trzeba było pisać”.
Na jej wezwanie szedłem do działu kultury będąc przekonanym, że właśnie przekreśliłem swój dziennikowy czas przyszły. Tymczasem Jola - wręczając mi zaproszenie na inny wernisaż - poprosiła, żebym nadał tej wystawie kształt tekstu na łamach. I powiedziała: „Przejdźmy może na ty”. Ten moment, gdy pozwoliła mi nie tylko pojawiać się na łamach działu kultury, ale jako młodszemu koledze po piórze zwracać się do siebie po imieniu, był początkiem uchylania drzwi do jej świata. Powoli poznawałem anegdoty z życia jej i artystów, towarzyszyłem w paleniu papierosów. Z tego zrodził się ten tekst.

Zakopane - tam wszystko zaczynało się i kończyło. Gdy wspominała miasto z dzieciństwa, z jednej strony mówiła o „prawdziwym końcu świata”. Nawet tory się tam kończyły. Jeśli pociąg miał jechać z powrotem do Krakowa, konieczne było przepięcie lokomotywy. Ale z drugiej strony - to tam także zrodziło się jej zainteresowanie sztuką. To tam trafiły w jej ręce egzemplarze „Zebry”, które wymieniali między sobą uczniowie zakopiańskiego Liceum Ogólnokształcącego i Szkoły Kenara. Nieortodoksyjny język i graficzne rozwiązania łamiące oczywiste kanony estetyczne - to ukształtowało jej łapczywie zaspokajaną ciekawość artystycznego świata.

Za namową Władysława Hasiora, mieszkającego w Zakopanem twórcy m.in. słynnych „Sztandarów”, zdecydowała się studiować - obok pedagogiki - również historię sztuki. Wtedy rocznik liczył… trzy osoby.

Co ciekawe, nigdy studiów nie skończyła. Zawsze przy tej okazji zwykła puentować sytuację stwierdzeniem: „Za darmo piszą grafomani. Ewentualnie przyjaciele”. Za to prof. Lech Kalinowski, wybitny historyk sztuki i promotor nienapisanej pracy magisterskiej, często jej powtarzał: „A Pani jest mi jeszcze winna pracę”. Cóż, jak się miało taką osobowość i wiedzę opartą na praktycznym obcowaniu ze sztuką, tytuł magistra już nie był potrzebny.
Jeszcze w czasach nauki na UJ trafiła do redakcji „Studenta”. Gdy kończyła studia, redaktor naczelny „Dziennika Polskiego”, którym był wówczas Zbigniew Turek, nie chciał stracić zdolnej dziennikarki. Znalazł więc dla niej miejsce w dziale miejskim.

Był rok 1967. To tam uczyła się od najlepszych. Pracował jeszcze wtedy Władysław Szydłowski, zwany „Szydełkiem”, dziennikarz z przedwojennym rodowodem wprost ze słynnego IKC-a, mieszczącego się zresztą w Pałacu Prasy - tak jak później „Dziennik Polski”. To Szydłowski wypowiedział zdanie, które ona później chętnie powtarzała, że „jeżeli zawali się wieża mariacka, wtedy może napisać trzy czwarte strony maszynopisu. Wszystko poza tym zasługuje najwyżej na pół strony, małpo zielona”. Czasem w tej historii pojawiały się jeszcze Sukiennice…
Dzięki tej trudnej szkole dążenia do skrótu uchodziła za mistrzynię krótkiej formy. Potrafiła z małej informacji zrobić lapidarną perełkę, nienaganną stylistycznie, z wewnętrznym rytmem. W kilku słowach potrafiła uchwycić wszystko, co najważniejsze - i nieważne, czy pisała informację o wydarzeniu, czy recenzję wystawy. Wszystko zakończone było trafną puentą, często uzasadniającą jej zdanie.

Wobec swoich ukochanych artystów często wykazywała się pobłażliwością - odwrotnie proporcjonalną wobec tej dla kolegów dziennikarzy i redaktorów, dla których nie miała jej nigdy. Często mi powtarzała: „Już dawno temu umówiłam się ze sobą, że nie będę malarza uczyła malować - skoro Akademia tego nie zrobiła”. Nie zmienia to faktu, że na łamach „Dziennika Polskiego” stworzyła prawdziwą kronikę życia artystycznego powojennego Krakowa.
A warto też pamiętać, że pracowała nie tylko jako krytyczka sztuki. Była też przecież redaktorką terenową, pracowała w oddziale nowosądeckim.

Młodą dziennikarkę przygarnęła pod swoje skrzydła słynna kierowniczka działu kultury, Krystyna Zbijewska. Ta, choć kochała teatr, niespecjalnie ceniła awangardę. To dlatego o Tadeuszu Kantorze mawiała, że historia sztuki i teatru go nie zapamiętają. - Pozwolę sobie mieć odrębne zdanie w tej kwestii - mówiła wtedy podobno Jola.
Tadeusz Kantor - ucieszony, że w szacownej gazecie znalazł oparcie w młodej adeptce sztuki dziennikarskiej - postanowił jej nawet pomóc. Udzielił jej wywiadu. A jak wiadomo, robił to rzadko i niechętnie. To oczywiście zbudowało szybko jej autorytet środowiskowy. I tak pozostało przez 50 lat jej pracy, przez które miała w zwyczaju zawsze wypowiadać swoje zdanie, nie oglądając się na to, czy mieści się w głównym nurcie krytyki.

Ale swoje sądy wyrażała też w sytuacjach poważniejszych - i z większymi konsekwencjami. Jak wtedy, gdy przy warszawskich urzędnikach od prasy wstała, z kieliszkiem w ręku, i wzniosła toast za „naszego przywódcę, internowanego Lecha Wałęsę”.

To przez tę niezależność w czasach weryfikacji w stanie wojennym zastała wyłamane drzwiczki w biurku, a poskładany numer „Głosu Plastyków”, dodatku dziennikowego poświęconego sztuce - został zarekwirowany. To tam miały się ukazać prace słynnej grupy „Wprost”. Sama Jola została relegowana z redakcji, z zakazem pisania nie tylko w „Dzienniku Polskim”, ale w całym RSW „Prasa”.

Ówczesny redaktor naczelny, Ryszard Niemiec, znalazł dla niej miejsce w ZSL-owskich „Wieściach”, redakcji wyłącznie męskiej. Od założenia tego magazynu nie pracowała tam żadna kobieta. Gdy ją poznali, z jej hardym, góralskim charakterem, panowie z redakcji znaleźli rozwiązanie - mianowali ją podobno… honorowym chłopem.
Mimo że to „Dziennik Polski” był jej prawdziwą miłością dziennikarską i wracała do niego po 1989 roku z ogromną przyjemnością - „wieściową” redakcję wspominała z czułością. Zwłaszcza podróże po Polsce i długie rozmowy z bohaterami tekstów.

To były inne czasy dla dziennikarstwa, a do tego „Wieści” były tygodnikiem. Wychodziło się z pracy wcześnie, szło się na obiad do „Domu Plastyków” na ul. Łobzowską, potem do dziennikarskiego Klubu Pod Gruszką, Krzysztoforów, SPATiF-u na pl. Szczepańskim.

Jola Antecka od początku towarzyszyła artystom. Do wszystkiego podchodziła z ciekawością, zaglądała do nowych galerii i na wystawy końcoworoczne na ASP. Najczęściej w duecie z Wacławem Klagiem - fotoreporterem „Dziennika Polskiego”, gdy swoje zainteresowania dzielił między sztukę (wszak był absolwentem ASP) a sport.

Z wieloma wielkimi się przyjaźniła - jak ze wspomnianym Władysławem Hasiorem, Igorem Mitorajem czy Stanisławem Rodzińskim. Ale nawet najwięksi jej nie onieśmielali. Podczas spotkania z Romanem Opałką, który tłumaczył sens zapisywania ciągu cyfr jako zaznaczania upływu czasu, zapytała, czy w tych liczbowych liniach umieścił także... rozmiar swojego kołnierzyka. I nie znaczy to, że nie ceniła jego sztuki. Gdyby tak było, po prostu by go nie dostrzegła. Albo powiedziałaby do niego „Mistrzu”, jak mówiła do niektórych dziennikarzy i redaktorów, gdy napisali coś, z czym absolutnie nie było jej po drodze. Kiedy jeden z redaktorów próbował zmienić w jej tekście słowo „werniks”, skwitowała: „Mistrzu, proszę być Adamem Mickiewiczem na swoje nazwisko”.

W międzyczasie wydała zbiór góralskich gadek (gwarą, którą znała doskonale), ale nie umieściła na okładce swojego nazwiska. Jak mówiła, stworzyli je górale, uczestnicy „Sabałowych bajań”. Była też współautorką zbioru reportaży „Wsie chłopskiej chwały” oraz książki „Teodora, moja miłość” o życiu prywatnym Matejków. Co więcej, obok licznych nagród dziennikarskich dostawała także wyróżnienia za... opowiadania kryminalne! Bo kryminały kochała.
Patrzyła, jak rodziło się dzisiejsze Międzynarodowe Triennale Grafiki (wtedy biennale) czy choćby Międzynarodowy Festiwal Tkaniny, który pod Wawelem pojawił się dzięki prof. Lilli Kulce.

Tak dalece była z artystycznym środowiskiem związana, że nawet sama prowadziła w Pałacu Prasy galerię sztuki. Ba, ona wraz ze swymi tekstami stała się bohaterką wystawy w Galerii Jednej Książki na krakowskiej ASP. Tak zyskała status dzieła sztuki, na który w pełni swoim życiem zasłużyła.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Nie tylko sztuka, ale i papierosy, kawa, kryminały oraz góralszczyzna. Wspomnienie o Jolancie Anteckiej - Plus Dziennik Polski

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski