Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie ustając w marszu

Redakcja
U stóp Wawelu; Na górskich szlakach; Blisko Kusocińskiego i Korzeniowskiego; Niespodziewany mistrz; Mruczące nagrody; Wiara w odrodzenie

Okruchy wiślackiego opłatka

Okruchy wiślackiego opłatka

U stóp Wawelu; Na górskich szlakach; Blisko Kusocińskiego i Korzeniowskiego; Niespodziewany mistrz; Mruczące nagrody; Wiara w odrodzenie

     Na tradycyjnym opłatku wiślaków był nestorem. Przewodził na dorocznym spotkaniu grupie lekkoatletów "Białej Gwiazdy", nie tylko z wieku ale i urzędu. Kiedy sekcja istniała, a były to długie i owocne lata, stanowił jej motor napędowy. Organizator, kierownik, opiekun młodych. A wcześniej czynny lekkoatleta, mistrz Polski w chodzie sportowym.
     - Pana Korosadowicza poznałem w poprzednim roku na Rynku w Krakowie - mówi triumfator olimpijski Robert Korzeniowski. - Dowiedziałem wtedy o jego karierze sportowej, że wiele lat przede mną startował w chodzie. Tak więc nie jestem pierwszym krakowianinem w tej konkurencji, jak wielu myśli, który wygrał mistrzostwo Polski. Pan Janusz wziął czynny udział w moim mityngu "Na Rynek marsz!", maszerując w rekreacyjnej rundzie dla wszystkich chętnych. Szedłem obok niego, był to symbolicz_ny _start sportowców z różnych pokoleń. Imponuje mi żywotnością i zapałem. Zaprosił mnie do swojej szkoły, do uczniów, pokazywał ich dokonania, zwłaszcza turystyczne, przedstawiał plany. Sam bierze nadal udział w rajdach i nawet w biegach. Takiej werwy może mu pozazdrościć dwudziestolatek!
     Janusz Korosadowicz jest rzeczywiście świadkiem i kreatorem długiej historii krakowskiej lekkoatletyki. Startował już w latach 30., a po wojnie był pierwszym wiślakiem, który dla tego klubu wywalczył mistrzostwo Polski. Lekkoatleta "Białej Gwiazdy" wyprzedził więc piłkarzy, bokserów, koszykarzy i innych klubowych konkurentów...
     Urodzony w 1916 r. pamięta wydarzenia, o których czytamy teraz w opracowaniach historycznych. W 1923 r. np. znalazł się na ul. Dunajewskiego i dobrze widział ówczesne zajścia, o których szeroko po wojnie rozprawiała historiografia komunistyczna. Tylko nie wspominała, że do szarżujących szwoleżerów pierwsi zaczęli z dachów domów strzelać prowokatorzy...
     Przeżył też mocno, bodaj zaraz po 1926 r., bliskie zetknięcie z Józefem Piłsudskim. Witano go na Wawelu, a uczniowie z gimnazjum stali w równym szpalerze. Marszałek przechodził obok nich i akurat młodego Janusza dotknął ręką. Tę dłoń na czuprynie jakby odczuwa do dziś. Wyrastał bowiem Korosadowicz w domu, kultywującym dzieło i pamięć Komendanta. Na dźwiek i słowa "Pierwszej brygady" zawsze staje na baczność. Gorącym zwolennikiem Piłsudskiego był ojciec, Edmund Korosadowicz.
     Mieszkali wtedy przy ul. Tenczyńskiej, blisko placu Na Groblach, a więc też wawelskiego zamku. Za Stanisławem Wyspiańskim mógłby Janusz Korosadowicz powtórzyć:
     - U stóp Wawelu miał ojciec pracownię...
     Tak, albowiem głowa rodziny była rzeźbiarzem-cyzelerem. Wyczarowywał rzeźby z różnego tworzywa, a zajmował się tym w domu. Teraz możemy spotkać rzeźby Korosadowicza na Wawelu, orła na jednej z wież, w samej katedrze przy sarkofagu królowej Jadwigi albo aniołki w głównej nawie... Janusz Korosadowicz uczestniczył też wizytach kardynała Stefana Wyszyńskiego albo jeszcze częstszych biskupa krakowskiego Karola Wojtyły w pracowni ojca, wtedy przy ul. Pasterskiej, kiedy obaj dostojnicy wybierali rzeźby do kościoła.
     Trzech synów mieli państwo Korosadowiczowie. Zbigniew okazał się potem znakomitym taternikiem, pracował w TOPR-ze w Zakopanem, wydał wiele map turystycznych. Jego dziełem jest misterne wykonanie plastycznej mapy Tatr, która teraz znajduje się w hotelu "Kasprowy". Zmarł w 1983 r. Wielkim miłośnikiem turystyki nie tylko górskiej okazał się też Janusz i do dziś wędruje po szlakach i zakątkach całej Polski.
     - Zamiłowanie do sportu wpoiła nam matka, Ludmiła - wspomina jeden z najstarszych krakowskich lekkoatletów. - To były lata 20., ale już zorientowała się, że sport niesie dwie ważne sprawy: pozytywne wzorce moralne oraz pomaga rozwijać siłę, zdrowie, daje tężyznę. Zaczęła od zachęcania całej trójki synów do wycieczek turystycznych. Sama też chodziła z nami, dobrze poznaliśmy góry. Zachęcany przez matkę, zajmowałem się kolejno wieloma dziedzinami: grałem w piłkę, biegałem, uprawiałem zapasy, kajakarstwo, wioślarstwo, strzelectwo, tylko pływać nauczyłem się znacznie później.
     - W jaki sposób zetknął się Pan z lekkoatletyką?
     - Pasjonowałem się biegami. Poszedłem w 1927 r. na stadion Cracovii, odbywały się tam zawody gospodarzy i Warty Poznań. Po ich zakończeniu, zafascynowany przebiegiem sportowej rywalizacji, wyskoczyłem na bieżnię i sam wykonałem rundę wokół stadionu. Dostrzegł mnie nie kto inny, tylko legendarny prezes klubu dr Edward Cetnarowski i powiedział: - przyjdź do nas, będzie z ciebie biegacz! Nazajutrz zgłosiłem się do sekcji i był to mój pierwszy i ostatni dzień w Cracovii.
     - Dlaczego?
     - Miałem 11 lat i trudno mówić o całkowicie racjonalnych odruchach. Po prostu czułem, że jakoś tam nie pasuję, wolę inną atmosferę. Nastepnego dnia zgłosiłem się do Wisły i tkwię w niej - z przerwami - już 70 lat! Nie żałowałem nigdy wyboru. Podobała się mi praca wychowawcza z młodzieżą w tym klubie, do dziś zresztą znany jest z tego, że w różnych sekcjach szeroko pracuje z młodymi talentami. Ja zaś miałem taką żyłkę pedagogiczno-organizacyjną, tu mogłem się wykazać w pracy z młodymi sportowcami. Mam wiele miłych wspomnień z wiślackich czasów.
     - Ale nie brakowało tam ciemniejszych dni?...
     - Oczywiście, losy klubu i sekcji bywały burzliwe. W 1951 r. musiałem odejść, bo starych działaczy wyrzucano. Najpierw klub przeżywał dylemat, z kim się w nowych warunkach ustrojowych związać. Chcieliśmy z Kolejarzem, nie wyszło, zabrała się z tą federacją Olsza. Nam narzucono Gwardię. Głosowałem za. Mogę wytłumaczyć z jakich powodów: innego wyjścia nie było. Dawano nam do zrozumienia, że jeśli Wisła odrzuci tę drogę, zostanie zlikwidowana. Przypominano przedwojenny patronat Rydza-Śmigłego nad klubem i inne sprawy. Związanie się z pionem gwardyjskim w sensie rozwoju klubu nie okazało się złe. Klub przetrwał, rozbudował się, sportowcy doczekali się dobrych warunków. Osobiście zaś trzykrotnie doświadczyłem wyproszenia z klubu, potem trzykrotnie proszono mnie o powrót jako działacza. Takie były czasy...
     - Wróćmy jednak do tych najdawniejszych. Czy spotkał Pan kogoś z przedwojennych gwiazdorów?
     - Tak. Byłem świadkiem występu Janusza Kusocińskiego, mistrza olimpijskiego na 10 km z Los Angeles w 1932 r., podszedłem blisko do niego, by zamienić parę słów, okazał się bardzo sympatyczny. Śledziłem też biegi Petkiewicza. Po wojnie już jako kierownik sekcji zajmowałem się wizytą w Krakowie Stanisławy Walasiewicz, załatwiałem pieniądze na jej podróż z Warszawy do Krakowa. Był też z końcem lat 40. znany średniodystansowiec Jan Staniszewski z klubu Syrena Warszawa. Zgadzał się startować w Krakowie, jeśli mu zapłacimy nie za pociąg - ale samolot. Co było robić, dochody sekcji były skromne, jednak starałem się zdobyć pieniądze na przylot tego znanego zawodnika. Jego walka na bieżni z wiślackim średniodystansowcem Stefanem Widerskim, czy Stanisławem Krymem albo Michałem Filkiem zawsze rozpalała publiczność.
     - Zanim został Pan działaczem i kierownikiem sekcji, zaczął Pan od startów...
     - Jak mówiłem, wstąpiłem - jako uczeń gimnazjum Nowodworskiego - do Wisły. Tam zajął się mną Marian Gorzeński; zawodnik, który przekazywał mi pierwsze, cenne wskazówki szkoleniowe. Pomagał mi też Zbigniew Balcer, brał sławnego piłkarza, zresztą też lekkoatlety. W klubie nie było trenera, rzadko pozwalano sobie na jego zatrudnienie. W dużej mierze trenowałem sam. Zaczęło się zaś od samowolnego startu. Lubiłem dystans 1500 metrów. Nie zgłoszono mnie, bo miałem chyba 12 lat. Stanąłem wprawdzie na starcie na starym, teraz nie istniejącym stadionie Wisły, ale kierownik sekcji Piotr Połuchtowicz kazał mi zejść. Posłusznie odszedłem, ale ambicja wygrała. Zatoczyłem szeroki łuk, ukryłem się przez chwilę za płotem i potem nagle wyskoczyłem na bieżnię. Mimo że zawodnicy byli daleko w przodzie, to dogoniłem ich i wygrałem ze starszymi od siebie. Lubiłem też biegać 5 i 10 km. Startowałem pod pseudonimem Rawicz, bo szkoła sprzeciwiała się występom swej młodzieży.
     - Największe Pana sukcesy?
     - Przyszły zaraz po wojnie, w 1946 r. Po latach przerwy z wielką ochotą wróciliśmy na stadiony lekkoatletyczne. Zostałem wicemistrzem okręgu na 10 km, natomiast w chodzie na 10 km, odbywanym na bieżni, wywalczyłem na stadionie Cracovii mistrzostwo Polski.
     - Trenował Pan też chód?
     - Ależ skąd! Już wyjaśniam, jak się wziąłem w stawce chodziarzy. Muszę od początku: w 1934 r. zdałem maturę. Wtedy prezes Wisły Tadeusz Orzelski powiedział mi, że chce by sekcja l.a. się rozwinęła, a mnie powierza jej kierowanie. Miałem 18 lat! Jednak nie zawahałem się, w klubie byłem już parę sezonów, znałem problemy sekcji, zawodnicy to byli moi koledzy (wtedy kobiet w sekcji jeszcze nie było, dopiero po wojnie), a ja pracy się nie bałem. Już od 11 roku życia zarabiałem na siebie korepetycjami. Część zarobku oddawałem matce, bo ojcu-artyście finansowo bardzo różnie się wiodło. Znałem więc smak pracy, lubiłem pomagać innym, więc przyjąłem propozycje prezesa. Na to stanowisko wróciłem w 1945 r. Moją ambicją było obsadzanie przez wiślaków wszystkich możliwie konkurencji "królowej sportu". Skoro zabrakło u nas chodziarzy, wystawiłem siebie! Oczywiście nie trenowałem specjalistycznie chodu, ale wierzyłem, że dojdę...
     - Miał Pan turystyczną zaprawę!
     - Otóż to, jako piechur po górach. W trakcie konkurencji, a były to przygotowania do zawodów w Oslo, podpatrywałem rywali i uczyłem się sportowego chodu. Nie było to łatwe. Sędzia Sienkiewicz kładł się na murawie i patrzył, czy prawidłowo trzymamy nogę na podłożu. Faworyci Bieregowoj, dziewiąty chodziarz berlińskiej olimpiady oraz Grajda zeszli z trasy. Wygrał Śliwiński z Kielc, a ja niespodziewanie zająłem 2. miejsce. W następnym starcie, a były to mistrzostwa Polski w Krakowie, wygrałem na 10 km właśnie z tym Śliwińskim.
     - Czyli jest Pan prekursorem chodu w Krakowie. Robert Korzeniowski kontynuuje tu godne tradycje...
     - Poznałem się z nim w trakcie imprezy "Na Rynek marsz!", nawet uczestniczyłem wtedy w rundzie chodu dla chętnych. Cenię osiągnięcia Korzeniowskiego i jego pasję.
     - Nie kontynuował Pan kariery chodziarza?
     - Nie, bo krzywo patrzyła na to szkoła. Byłem nauczycielem języków obcych. Podobno nie wypadało, by pan profesor ścigał się z innymi. Zszedłem z bieżni, by tym bardziej poświęcić się działaniu dla dobra "królowej sportu", a także sekcji narciarskiej Wisły oraz turystyki. Byłem prezesem krakowskiego oddziału Polskiego Związku Narciarskiego, obejmującego też Zakopane. Jednocześnie działałem w tych trzech sekcjach klubu, prowadziłem MKS Jordan przy Wiśle, zaś w szkole tworzyłem koło, potem oddział PTTK. Cała lata związany byłem i z Wisłą i tą samą szkołą. Tyle że zmieniała ona nazwy i lokalizację. Dziś jest to Zespół Szkół Łączności przy ul. Monte Cassino, społecznie jestem tam szefem turystyki, mam też nadany przez ministerstwo tytuł profesora szkoły średniej.
     - Kogo z wiślackich wychowanków szczególnie Pan wspomina?
     - Bardzo wielu, albowiem było to miłe towarzystwo. Szczególnie wspominam tych, którzy osiągali najlepsze wyniki: mistrza Polski w biegach Stefana Widerskiego, też mistrza, przy tym naszego narciarza Tadeusza Kwapienia, biegacza Zbigniewa Boczara, biegacza, potem trenera Andrzeja Biernata, sprinterkę Jadwigę Legutkówną-Jantos, biegacza i wieloboistę Władysława Stawiarskiego i wielu innych. Z sympatią myślę o tych, którzy mi pomagali, gdy byłem kierownikiem sekcji, o doktorze Wacławie Sidorowiczu, o inżynierze Antonim Chrzanowskim, trenerze Tadeuszu Wójciku-Lachciku...
     - Startował Pan, działał w sekcji od lat 30., potem po wojnie. Co można powiedzieć o lekkoatletyce tych lat?
     - Było to czyste amatorstwo, trenowanie w wolnych chwilach. Wszystkich łączył zapał, motywację stanowiła ambicja. Klub dawał tylko boisko i szatnię. O resztę martwiliśmy się sami. Ja za korepetycje kupowałem sobie "kolce". Dopiero po wojnie klub stać było na zatrudnienie jednego trenera, inni pracowali społecznie.
     - Nic nie otrzymywaliście za starty?
     - W 1946 r. za mistrzostwo Polski dano mi dres. Służył długie lata. Innym razem wezwał mnie skarbnik Wisły Ferdynand Rekliński i wręczył nagrodę 10 tys. zł, twierdząc, że to dla sekcji. Poszedłem do sklepu i nakupiłem pantofli z "kolcami", długo potem przydatnych w sekcji. Po tym zakupie spotkał mnie skarbnik i powiedział, że przecież te pieniądze były tylko dla mnie, za mistrzostwo w chodzie... Nie przejąłem się bardzo pomyłką, bo przecież to ja zarządzałem sekcją, a miała ona swe potrzeby. Poza tym zawodnicy startowali dla satysfakcji. Choć raz, owszem, nagrody były. Jako kierownik sekcji wręczałem zwycięzcom kilku konkurencji... koty!
     - Słucham?!
     - Dokładnie mówię: koty. Ktoś przyniósł na stadion kosz z młodymi kociętami. Co było robić? Posłużyły za sympatyczną nagrodę-maskotkę dla zawodników. Brali nawet chętnie.
     - Długo był Pan kierownikiem sekcji...
     - Trzykrotnie, w latach 1934-38, potem 45-51 i znów w ostatnich czasach.
     - Tyle że sekcji teraz nie ma!
     - Formalnie zawieszono ją w 1992 r. Przeżywała różne koleje losu, znów dopadły jej przeciwieństwa. Póki nie zdobędziemy pieniędzy, trudno marzyć o reaktywowaniu.
     - Wierzy Pan w odmianę losu?
     - Oczywiście. W końcu sportowiec nigdy nie rezygnuje. Czekając na reaktywowanie, nie siedzę w domu. Nadal jestem czynnym turystą, a od czasu do czasu biegam. Nie czuję lat. Stary jest ten, kto sobie to wmawia. Przeszedłem jeden zawał, trochę trzeba uważać, ale w lekkim tempie bieg odbywam. W tym roku stanąłem na starcie biegu oldbojów i proszę, mam dyplom za przebiegnięcie 1 km. W następnym roku też chcę wystartować. Z gronem kolegów snujemy plany. Już mieliśmy reaktywować sekcję w oparciu o młodzież z Nowego Bieżanowa, ale się nie udało. Może najbliższy czas ześle nam sponsora i znów wiślacka lekkoatletyka stanie na starcie?
Rozmawiał: Jan Otałęga

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski