Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie właziłem na piedestały

Redakcja
Fot. Agencja Mazur
Fot. Agencja Mazur
WIESŁAW OCHMAN o Pradze, złodziejaszkach, boksie i wielkiej scenie - w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz

Fot. Agencja Mazur

Jestem zaskoczona, niezwykle Pan punktualny...

- ... punktualność to moja obsesja.
- To rzadkość wśród artystów, zwłaszcza operowych. Niektóre gwiazdy każą na siebie długo czekać.
- Szanuję ludzi, a jeżeli ktoś miałby na mnie czekać, to może sobie pomyśleć, że go lekceważę. A ja nie znajduję w myślach nikogo, kogo bym lekceważył. Urodziłem się na warszawskiej Pradze, gdzie wszyscy mieli po równo, czyli nic, i gdzie bardzo przestrzegano szacunku dla innych. Mieszkali tam różni ludzie, także ci, którzy trudnili się "kradziestwem". Ale nawet oni mieli swój honor, swój kodeks honorowy. Pamiętam chłopaka, drobnego złodziejaszka, pomagającego wszystkim podczas wojny, za co trafił do Oświęcimia, z którego uciekł. Po wojnie rozwoził mięso. Po wielu latach dowiedziałem się, że ten chłopak oskarżony przez swojego kumpla o oszustwo w kartach - a w kartach nigdy nie oszukiwał - gdy przysięgi na życie matki i ojca nie pomogły mu odzyskać dobrego imienia, ze złości wbił sobie nóż w wątrobę. Już go nie odratowano.
- Historia jak z opery.
- Może trochę... W "Damie Pikowej" grają w karty.
- A w "Łucji z Lammermoor" główna bohaterka zabija się nożem.
- Mało kto wie, ale bardzo lubiłem i lubię umierać na scenie na końcu opery. Wtedy publiczność mówi: "Marnie śpiewał, ale przynajmniej zginął".
- Często Pan powraca na Pragę, na ulicę Ząbkowską, gdzie się Pan wychował?
- Tak naprawdę nigdy z niej nie wyjechałem. Praga to jest mój sposób myślenia; sposób traktowania ludzi. Nigdy nie właziłem na piedestały. Mogę być w San Francisco, w Nowym Jorku czy w Tokio, ale Praga jest zawsze ze mną. Była to dzielnica - jak mówią - szemrana, ale miała swoje prawa, swoje reguły. W czasie okupacji ludzie na Pradze bardzo sobie pomagali. Jeździłem z mamą na handel wymienny w Lubelskie. Woziliśmy mydła, proszki, świece, a przywoziliśmy mąkę, olej itd. Po powrocie z takiej handlowej wyprawy mama zawsze rozdzielała dobra po sąsiadach, którzy byli np. niedołężni, starzy, schorowani. To była pierwsza moja lekcja życia.
- I wielki świat - największe sceny operowe: Metropolitan Opera w Nowym Jorku i La Scala w Mediolanie oraz teatry m.in.: Barcelony, Berlina, Buenos Aires, Chicago, Hamburga, Madrytu, Moskwy, Paryża, Rzymu, Salzburga, San Francisco, Sewilli i Wiednia, a także owacje, bankiety, kawiory, szampany - nie odmieniły Pana?
- Nie. Nadal cenię kaszankę i razowy chleb, a Praga i ulica Ząbkowska są cały czas we mnie. Ostatnio byłem tam tydzień temu; odnowiono kapliczkę, która stała przy ul. Kossaka, pozostawiono część kocich łbów na Ząbkowskiej, przez co po remoncie ulica nabrała charakteru. To cudowna dzielnica. Z ulicy Ząbkowskiej jest wejście na słynny bazar Różyckiego, gdzie ktoś mówiący dobrze po rosyjsku chciał mi wiele lat temu sprzedać czołg.
- Kamienica, w której Pan mieszkał pod numerem 48, została wyburzona.
- Niestety. Oparła się pociskom, choć była bardzo podziurawiona, niczym piękna kobieta z piegami. Gdy burzyli nasz dom, pojechałem tam wraz z bratem. Zaczęliśmy chodzić po ogromnej kupie gruzu i znaleźliśmy parapet, na którym scyzorykami wycinaliśmy "kocham" tę a tę. Gdy tak szperaliśmy w gruzie, podszedł do nas milicjant i powiedział: "A co wy tu robicie, łobuzy?". Wylegitymowaliśmy się, a ponieważ byłem już wówczas znany, policjant spojrzał w dowód i powiedział: "To niemożliwe, że urodził się pan na Pradze, przecież z Pragi to rzadko kto wychodzi na człowieka".
- Czy po to zaczął Pan trenować boks, aby łatwiej było żyć na Pradze?
- W szkole zawsze stawałem w obronie bitych i wykorzystywanych. Byłem niewielkiego wzrostu, ale braki w posturze nadrabiałem sprytem. Przychodziłem pokaleczony do domu, ale przeciwnicy też. Boks, to jednak nie bijatyka, tylko szermierka na pięści. Trzeba "czytać", jaki cios chce zadać przeciwnik. Boksowanie to sztuka, choć na ringach często widzi się zwykłe naparzanie. Zacząłem uprawiać boks w Liceum Plastycznym w Bolkowie, ale tylko dlatego, że przysługiwały mi wówczas dodatkowe porcje wyżywienia. Stoczyłem w Spójni Jawor 12 walk, żadnej nie przegrałem przez nokaut, choć w jednej byłem blisko.
- Co czuł Pan po mocnym ciosie?
- Zawirowanie. Wszystko wkoło zaczynało tańczyć, bujać, jak na statku i trudno było utrzymać równowagę. Pamiętam walkę z chłopakiem, który mnie odwiedził w szatni przed meczem i prosił, abyśmy się nie bili tak naprawdę, bo jego wszystko boli: oko, głowa, nos. A że ja mam dobre serce, to walczyliśmy potem na remis. Wiele osób wykorzystuje moje dobre serce. Jest taki Pan na Śląsku, który wykazuje się niezwykłą pomysłowością by wyciągnąć ode mnie 2 zł. Np. mówi: "Szefie, stała się rzecz straszna, mam chleb, mam kiełbasę, ale bez musztardy tego nie przełknę". Jednak ten sam człowiek oddał mi kiedyś klucze do mieszkania, które zgubiłem. A przecież mógł ich użyć i wziąć więcej niż jedynie na musztardę.
- Czym się różni cyrkon od cyrkonii?
- Cyrkon to pierwiastek, a cyrkonia to sztuczny kamień.
- Pytam dlatego, że Pana praca magisterska na AGH "Wpływ dwutlenku cyrkonu na mącenie szkliw ceramicznych" została uznana za interesującą. Zaproponowano Panu nawet pracę na uczelni.
- Wykładał tam doskonały pedagog prof. Tomasz Kuroś. Pamiętam, jak w pracowni na Krzemionkach stłukłem kamionkowy zlew. Tłumaczyłem profesorowi: "Proszę spojrzeć na ten przełom, tu są ślady powietrza, to było źle związane i dlatego pękło". A profesor na to: "Bardzo logicznie pan rozumuje" i darował mi. U niego broniłem pracę i dostałem propozycję: "Niech pan idzie próbować do opery, ale jak się panu nie uda, to niech pan wraca robić doktorat". I ja do dziś próbuję w operze.
- Początki w zawodzie śpiewaka nie były proste. W Krakowie zaproponowano Panu jedynie statystowanie w Baronie cygańskim, a dokładnie skakanie przez ogień, zaś dyrektor Opery Poznańskiej, Zdzisław Górzyński, po przesłuchaniu Pana, stwierdził, że nie potrzebuje tenorów. Nie żałował Pan wówczas, że wybrał operę?
- Byłem przekonany, że pośpiewam rok i wrócę na uczelnię. Nie sądziłem, że jestem na tyle interesującym artystą, by zostać na scenie na dłużej. Miałem szczęście, dostałem się do Opery Śląskiej, gdzie jeszcze przedstawienia doskonale reżyserował pan Bolesław Fotygo-Folański. Na nich się wiele nauczyłem. Potem trafiłem do Deusche Staatsoper w NRD, gdzie był znakomity reżyser Erhardt Fischer. Spotykałem wielu doskonałych fachowców: Bronisława Dąbrowskiego, z którym pracowałem podczas otwarcia Teatru Wielkiego w Warszawie, a później reżyserów takich jak August Everding, Goetz Friedrich, John Dexter, który realizował słynne przedstawienie "Nieszporów sycylijskich" w Metropolitan Opera i Operze Paryskiej.
- Nie należał Pan do łatwych śpiewaków. Podobno na próbach ciągle Pan pytał: "Dlaczego?"
- Bo najważniejsze jest, aby opera była wystawiona logicznie a ruch wynikał z sytuacji. Jeżeli reżyser mówi mi "Teraz idź w lewo", to pytam "Dlaczego?". Widziałem kiedyś przedstawienie: siedzi na scenie facet przy biurku, a za nim nagle przebiega 16 osób. Pytam się reżysera dlaczego, a on odpowiada: "Aby ruch był". Przecież to bez sensu, ruch musi być uzasadniony. Jeżeli ktoś podnosi rękę do głowy i się drapie, znaczy, że go zaswędziało. Pamiętam jak Goetz Friedrich, gdy reżyserował spektakle, w których grałem, zawsze patrzył na mnie i mówił: "I co na to nasz polski reżyser?". Podpowiadałem mu wtedy wiele rozwiązań, a on je akceptował, zwłaszcza w operach słowiańskich. Chodziłem wtedy nawet jako wolny słuchacz na wykłady reżyserii w Hamburgu. Tak się uczyłem.
- W teatrze często dochodzi do absurdów.
- Oczywiście. Pamiętam przedstawienie "Borysa Godunowa" robione przez Josepha Loseya, słynnego reżysera filmowego, w Operze Paryskiej. Scenograf, który wcześniej nie miał nic wspólnego z operą, ubrał mnie w kostium o wadze 15 kilo. Podczas przymiarki ledwo stałem, a kiedy zacisnął mi obrożę na szyi, jęknąłem, że nie dam rady śpiewać. A na to on: "Ale będziesz dobrze wyglądał". Takich historii miałem wiele.
- Do Metropolitan Opera w Nowym Jorku trafił Pan w 1975 roku, jako drugi Polak po Kiepurze.
- Śpiewałem wtedy koncert na Olimpiadzie w Monachium, gdy zadzwonił do mnie mój agent Toni Russo: "MET chce, abyś zaśpiewał cykl 7 przedstawień Nieszporów sycylijskich. Zgodziłem się oczywiście, choć miałem te terminy zajęte przez spektakle w Hamburgu. Ale dyrektor opery hamburskiej Rolf Liebermann od razu powiedział: "Jedź, bo to ważne".
- Jak dziś ocenia Pan swój debiut w MET?
- Tego nie da się zapomnieć. Widownia na 4 tys. osób, poza tym doskonała obsada, m.in. Renata Scotto, Sherill Milnes, Ruggiero Raimondi. Nie mogliśmy zejść ze sceny, była owacja. Po przedstawieniu w salce, gdzie publiczność czeka na autografy, zauważyłem pana, który cały czas do mnie kiwał, mówił brawo. Podszedłem do niego: "How are you?" a on na to: "Ja jestem Polak z Kielc". "Podobało się panu przedstawienie?" - pytam. "Nie" - odpowiada. "To dlaczego pan chce ode mnie autograf?" "Bo pan najgłośniej śpiewał".
- Jest Pan dowcipnym człowiekiem.
- Nie. Ja tylko opowiadam historie, które mi się przydarzyły. Nie zmyślam. Np. zatrzymał mnie kiedyś policjant, bo za szybko jechałem, wziął ode mnie prawo jazdy, przyjrzał się, uśmiechnął i powiedział: "Panie Ochman, dlaczego pan nie jeździ tak, jak pan śpiewa?". Albo tu, w Krakowie, zawiozłem kiedyś prof. Czesława Rzepińskiego, u którego uczyłem się malarstwa, na pocztę. Zaparkowałem mojego najnowocześniejszego wówczas mercedesa pod wejściem, a człowiek, który przechodził obok krzyknął: "To oczywiście z pracy rąk, wy dranie jedne".
- Od wielu lat maluje Pan obrazy. Niedawno w Krakowie odbyła się wystawa Pańskich prac. Co Panu daje malowanie?
- To najbardziej osobista wypowiedź artysty. Malarstwo stanowi intymny przekaz, niczym poezja ubrana w kolory, barwy. Ale to nie jest jedynie układanie kolorów. W obrazie trzeba uzewnętrznić swoje emocje, obnażyć się. Eugeniusz Eibisch mówił, że obraz nie może być obojętny widzom. Niech ktoś, przechodząc, choć splunie.
- Ktoś napluł na Pański obraz?
- Nie. Ale tu, w Krakowie, kilka lat temu jeden z nich został ukradziony. Pojawiły się wtedy anonse w prasie, aby złodziej oddał, bo obraz pochodzi z prywatnej kolekcji. I oddał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski