W całych dziejach III RP nie zdarzyło się, by jakikolwiek kandydat ubiegający się o mandat do Sejmu, Senatu lub o posadę radnego powiedział jasno wyborcom, że planuje odejść w trakcie kadencji. Nie było takiego, który przyznałby, że zamierza opuścić parlament krajowy, ratusz czy rząd, by zostać europosłem.
Wszyscy kandydaci obiecują nam poświęcenie całkowite i do końca – jeśli zostaną wybrani. Po wyborach parlamentarzyści i ministrowie składają – na konstytucję – ślubowanie, że będą „rzetelnie i sumiennie wykonywać swoje obowiązki”. Często kończą je słowami: „Tak mi dopomóż Bóg”.
Praktyka jest zupełnie inna, a wymowa liczb już wcześniej była porażająca. Obecny stan rzeczy jest jednak wyjątkowo patologiczny. Do PE wybierają się nawet konstytucyjni ministrowie! Wszystko po to, by wypełnić wolę partii i ich liderów, którzy wybory do europarlamentu traktują jako element wewnątrzkrajowej walki. Jednocześnie kandydaci wiedzą, że w razie udanego startu mogą się w Brukseli nieźle obłowić.
Nagromadzenie posłów, senatorów, radnych i ministrów na listach do PE dowodzi również marnych zasobów kadrowych wszystkich stronnictw.
Do PE startuje aż 140 posłów, czyli 30,5 proc. wszystkich. W Sejmie klub z taką liczbą posłów byłby dziś drugą siłą. Dla porównania: w czasie wyborów w 2009 roku o brukselski wikt zabiegało tylko 79 posłów i senatorów.
Dziś najwięcej takich osób wystawia PiS. Niemal 70 z nich to parlamentarzyści. PO na swoich listach ma 22 proc. parlamentarzystów (prawie 50).
Według badającego problem portalu MamPrawoWiedzieć o mandat w PE ubiega się 190 osób zasiadających w samorządach. To 27 proc. wszystkich startujących. Najwięcej z nich mają na swoich listach PO (62) i SLD (56). Kandydują też trzej marszałkowie województw: z PSL Krzysztof Hetman (lubelskie) i Adam Struzik (mazowieckie) oraz Marek Woźniak z PO (wielkopolskie). Do PE startuje też dwóch ministrów: Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy z PSL, oraz Bogdan Zdrojewski, szef resortu kultury z PO.
Prof. Tadeusz Borkowski, socjolog z UJ i Akademii Ignatianum, podkreśla, że złamanie danego słowa, czyli rezygnacja z mandatu w trakcie jego sprawowania, jest nieetyczne. Jego zdaniem, odejście w czasie pełnienia mandatu można usprawiedliwić tylko w wyjątkowych przypadkach. Przyznaje jednak, że w polskich realiach o tym, kto będzie walczyć o mandat posła czy europosła, decydują wyłącznie partyjni liderzy.
Prof. Antoni Kamiński, politolog z Collegium Civitas, nie ma wątpliwości, iż kandydat, który zabiega o głosy i wygrywa wybory, podejmuje tym samym zobowiązanie wobec wyborców, składa swego rodzaju przysięgę, iż powierzony mu mandat pełnić będzie przez pełne 4 lata. – Od tej reguły mogą zdarzyć się wyjątki.
W Polsce jednak to zjawisko ma charakter powszechny, jest wręcz plagą – dodaje prof. Kamiński. Prof. Marek Bankowicz, politolog z UJ, uważa, że dotrwanie do końca kadencji byłoby po prostu honorowe. Przypomina, że parlamentarzystów obowiązują zasady etyki poselskiej. A one obligują ich do kierowania się m.in. bezinteresownością, rzetelnością i odpowiedzialnością.
– Nie głosowałbym na ludzi, którzy w trakcie kadencji zamierzają zmieniać miejsce pracy. Kto tak robi, lekceważy obowiązki posła czy radnego oraz wyborców – mówi prof. Piotr Winczorek, konstytucjonalista z UW.
Prof. Bankowicz twierdzi, że normą w krajach o utrwalonej demokracji jest, że politycy nie aspirują do innego stanowiska czy funkcji, dopóki nie wypełnią do końca mandatu. – W Europie tylko we Włoszech mamy do czynienia z równie wielką patologią jak w Polsce.
Napisz do autora:
[email protected]
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?