Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niewidzialny książę

Redakcja
1 maja, za niespełna trzy miesiące, staniemy się członkami Unii Europejskiej, czyli, jak to niektórzy górnolotnie określają, wejdziemy do wielkiej europejskiej rodziny. Rodzinę spaja, jak wiemy, więź pokrewieństwa. Czesi to nasi bracia, Węgrzy - bratankowie. A co z resztą europejskich domowników?

...czyli podwójne życie tapicera

   Nam, krakowianom, zapewne najbardziej po drodze ze Szkotami, ludkiem podobno wyświeconym spod Wawelu przed stuleciami, za rozrzutność. Także ich najbliższy sąsiad, Anglia, zdradza z naszym miastem pewne powinowactwo. Zarówno tam, jak i w Krakowie liczba stukniętych, oryginałów i ekscentryków, czyli mówiąc mniej delikatnie - bzików, świrów, czubków, cudaków, znacznie przekracza standardy unijne.
   Pozostawiając innym dociekanie, czy jest to fakt godny ubolewania czy też raczej podkreślenia - poznajmy się bliżej z jednym z angielskich przedstawicieli tego gatunku. To osoba naprawdę niezwykła - najbogatszy arystokrata wiktoriańskiej Anglii, Duke of Portland V, spadkobierca długiej tradycji starożytnego rodu zasłużonego dla chwały Brytanii i dziedzic wspaniałej rezydencji Welbeck Abbey w hrabstwie Nottingham. A zarazem największy dziwak swej epoki i jeden z największych w historii nie tylko Anglii.
   Przyszedł na świat w roku 1800 w Londynie, jako drugi syn Williama Henry’ego Cavendisha-Scotta-Bentincka, czwartego diuka of Portland. W wieku 18 lat rozpoczął karierę wojskową, był kawalerzystą, czas jakiś spędził w Indiach. Jednak z powodu słabego zdrowia zrezygnował ze służby. Po śmierci starszego brata Williama, a potem ojca, w roku 1854 został głową rodu i objął w wyłączne posiadanie zamek Welbeck. Z tą chwilą, jako piąty diuk of Portland, już wcześniej spostrzegany raczej jako odludek i mizantrop, praktycznie umarł dla świata. Z nikim ze swej sfery się nie spotykał, nikogo nie przyjmował. Żył samotnie; nigdy się nie ożenił i zmarł bezpotomnie. Następnych 25 lat, resztę życia, poświęcił na urządzanie swej rezydencji.
   Otaczał ją park o powierzchni 1200 hektarów. Książę zbudował tam sztuczne jezioro, tor wioślarski, ogromnych rozmiarów ujeżdżalnię koni, oświetlaną 4 tysiącami gazowych lamp. Gdy pojawiła się moda na wrotki, polecił ułożyć opodal, nie mniejszych rozmiarów, tor do uprawiania tego sportu. Osobliwością Welbeck był też rozległy, o powierzchni blisko 10 hektarów, warzywnik, otoczony wysokim płotem, ze szklarniami i egzotycznymi owocami. W parku bez przerwy coś stawiano, przebudowywano, ulepszano. Książę osobiście doglądał robotników - murarzy, brukarzy, cieśli, stolarzy, ogrodników, instalatorów - których okresowo zatrudniał blisko półtora tysiąca, jeżdżąc pod parasolem na osiołku. Znany był z niechęci do ludzi swej klasy społecznej, do polityków, uczonych, prawników i lekarzy. Bardzo za to cenił umiejętności praktyczne; godzinami konferował z wykonawcami swych pomysłów łatwo znajdując z nimi wspólny język. Interesował się żywo nowinkami technicznymi i ich praktycznym zastosowaniem w swych włościach.
   Jakkolwiek na ogromną skalę, przedsięwzięcia te mieściły się jeszcze w granicach racjonalnego porządku. Nie ma nic dziwnego w spełnianiu podobnych zachcianek, zwłaszcza jeśli mają je ludzie bogaci, których stać na ponoszenie ogromnych wydatków bez wielkiego uszczerbku dla reszty fortuny. Zagospodarowywanie parku nie było jednak jedyną, ani też główną, pasją księcia. Jego prawdziwą namiętnością było drążenie tuneli i budowa rozmaitych podziemnych pomieszczeń. Ta krecia robota, którą prowadził nieprzerwanie przez ćwierć wieku i na którą wydał krociowe kwoty, do dziś budzi zdumienie.
   Na początek polecił zbudować podziemne przejście łączące zamek z ujeżdżalnią. Tunel miał 1000 jardów długości, szeroki był na tyle, iż kilka osób mogło iść nim obok siebie. To był trakt wyłącznie do użytku księcia. Równolegle do niego biegł drugi, identycznej konstrukcji korytarz, używany przez służbę i robotników. Te budowle książę potraktował jako próbę generalną przed znacznie większym zamierzeniem, jakim był tunel prowadzący z posiadłości do pobliskiego miasteczka Worksop. Miał półtorej mili, czyli prawie dwa i pół kilometra długości, a był tak szeroki, iż mogły się w nim minąć swobodnie dwa powozy. Jeździły tam od pewnego czasu nieustannie, z zasłoniętymi szczelnie oknami, tam i z powrotem. Nigdy nie było wiadomo, czy książę jest w którymś z nich; czy wyjeżdża czy właśnie wrócił. Nikt ze służby nie orientował się, czy książę aktualnie przebywa w zamku czy też jest nieobecny. A gdy naprawdę udawał się do Londynu, karetą zaprzężoną zawsze w czwórkę koni, z dwoma stangretami, nie opuszczał jej ani na moment podczas całej podróży. Konie wyprzęgano na stacji, a powóz wraz z pasażerem ładowano na kolejową lorę. Domownicy Welbeck i okoliczni mieszkańcy z czasem nazwali swego pana "niewidzialnym księciem".
   Potem powstała podziemna rezydencja, znakomicie wentylowana i ogrzewana skomplikowanym systemem rur. Ogromna sala balowa na kilkaset osób, galeria obrazów i myśliwskich trofeów, salony, sypialnie z łazienkami. Ściany wszystkich pokoi pomalowane były na kolor różowy.
   W tym samym czasie naziemny pałac Welbeck stopniowo popadał w ruinę. W ogromnym gmachu diuk użytkował tylko pięć pokoi w zachodnim skrzydle. Reszta była zamknięta na głucho i nieużywana. Wystrój tych 5 zamieszkanych pokoi, również pomalowanych na różowo, był spartański, bez parkietów, bez mebli; w każdym z nich natomiast w rogu zainstalowano "wygódkę".
   W jednym z tych pokoi ustawione były w rzędzie ogromne kredensy, a na nich piętrzyły się w stosach dziesiątki zielonych pudeł, wypełnionych po brzegi ciemnobrązowymi perukami, ogromnych rozmiarów jedwabnymi chusteczkami do nosa z herbami i monogramami Portlandów, oraz równie nienaturalnej wielkości koszulami zdobnymi w falbanki. Sam książę chadzał ubrany skromnie, ale równie niezwyczajnie. Nosił nienaturalnie wysoki, wąski cylinder, szyję zdobiły również bardzo wysokie kołnierze z podwójnymi falbanami. Zakładał trzy pary skarpet i dwa płaszcze. Spodnie, obyczajem swych robotników, opasywał poniżej kolan podwiązkami, by chronić nogawki przez zamoknięciem. Zawsze miał przy sobie ogromnych rozmiarów parasol.
   Od roku 1875 książę zaczął podupadać na zdrowiu, cierpiał na niestrawność, choć jadał niewiele i to najprostsze potrawy. Jego zainteresowanie zamkiem zaczęło przygasać. Wreszcie 1 lipca 1878 roku poczwórna kareta wraz z księciem ostatni raz przemknęła podziemnym tunelem do Worksop, skąd odjechał do Londynu, by nigdy już nie pojawić się w Welbeck.
   Osiadł w swej londyńskiej rezydencji, opodal Hyde Parku. Do tego czasu ogromny dom stał opustoszały, jedynymi lokatorami byli dozorca i jego córka. Swego czasu na jego dachu książę polecił wybudować wielką szklaną kopułę, o której okoliczni mieszkańcy mówili, iż wygląda jak mauzoleum i utrzymywali, iż jest tam ktoś pochowany. Ktoś, kto czasem opuszcza swą trumnę i spogląda przez szklane ściany na dachy Londynu; jego sylwetkę oświetloną promieniami zachodzącego słońca widziało wiele osób. Zapewne był to dozorca, ale spoglądający z dołu zaklinali się, iż widzieli ducha. Tak czy owak, Harcourt House miał opinię domu, w którym straszy i z daleka był omijany. Tam właśnie 6 grudnia 1879 roku zmarł samotnie niewidzialny książę.
   I w tym właśnie miejscu zaczyna się właściwa nasza opowieść usprawiedliwiająca przypomnienie postaci angielskiego oryginała właśnie na łamach "Pejzażu kryminalnego". Jest rok 1896. Piąty diuk of Porland od 17 lat spoczywa w wiecznym spokoju, w krypcie rodzinnego grobowca na londyńskim cmentarzu Kensal Green. W Welbeck gospodaruje już jego spadkobierca, w wielkiej podziemnej sali balowej odbywa się raut na cześć królowej hiszpańskiej.
   W tym samym czasie do londyńskiego sądu wpływa niezwykły pozew, dając początek jednemu z najbardziej sensacyjnych i niezwykłych procesów w historii brytyjskiego sądownictwa, porównywany z równie głośnym procesem samozwańca, rzekomego lorda Tichborne’a. Oba te procesy łączył jeden wspólny mianownik - gra toczyła się o ogromne spadki liczone w dziesiątki milionów funtów.
   Autorką pozwu była pani Druce, wdowa po Walterze Druce, synu Thomasa Charlesa Druce, tapicera i właściciela magazynu meblowego przy Baker Street. Thomas Ch. Druce zmarł w roku 1864; 30 lat po tym fakcie, jego synowa, mrs. Druce wystąpiła z równie oryginalną, co zdumiewającą tezą. Otóż jej zmarły przed laty teść pozornie tylko był tym, za kogo uchodził w okolicy, szanowanym ogólnie rzemieślnikiem i kupcem. I w ogóle nie nazywał się Druce. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało William John Cavendish-Scott-Bentinck, 5th Duke of Portland. Zawsze chciał wieść zwyczajne - jak tysiące innych poddanych JKMości - życie. Otworzył warsztat tapicerski i sklep z meblami, poznał skromną, uczciwą dziewczynę, ożenił się z nią i spłodził kilkoro potomstwa. Ale z dawnym życiem wciąż łączyła go podziemna pępowina, biegnący pod ulicami Londynu tunel z domu przy Baker Street do Harcourt House. Gdy został panem na Welbeck i owładnęła nim nowa mania, znudziła mu się rola londyńskiego mieszczucha. I oto pewnego letniego dnia 1864 roku przebywająca we Włoszech, na wakacjach z dziećmi, pani Druce otrzymuje smutną wiadomość. Ich mąż i tatuś zmarł nieoczekiwanie. Pogrzeb był okazały, tłumy żegnały zacnego pana Druce. A wśród żałobników, tuż za pogrążoną w żalu rodziną, poprzedzoną wypełnioną ołowiem trumną, kroczył sam nieboszczyk, lord Portland incognito, z przyklejoną brodą.
   Opuszczając Londyn książę nakazał zasypać tunel, zatarł też wszelkie ślady swej podwójnej egzystencji. Ale widać nie wszystkie, skoro młodsza pani Druce po drugiej, już prawdziwej, śmierci swego rzekomego teścia w roku 1879 wpadła na trop afery i oto domaga się wydania jej milionowego spadku. Te jej rewelacje brzmiały jak tekst z brukowego romansu za 2 pensy i prawdziwi spadkobiercy je zlekceważyli. Roszczenia pani Druce jawiły się mało realnie, ale jej pozew był aż nadto konkretny, podparty listą licznych świadków i wnioskiem o ekshumację, otwarcie grobowca T.C. Druce na Highgate Cementery. Stosowne opłaty wniesiono i sąd chcąc nie chcąc sprawą zająć się musiał.
   Proces, a właściwie seria procesów trwała kilka lat. Zaangażowała się w niego całą rodzina Druce’ów, założyli towarzystwo - Druce-Portland Company - na rzecz walki o odzyskanie spadku z kapitałem 30 tysięcy funtów, wspierane publiczną zbiórką pieniędzy. Każdy mógł dołożyć grosz na ten cel, w zamian za obietnicę obfitych profitów po korzystnym dla rodziny Druce wyroku.
   Sprawa jednak nie zakończyła się po ich myśli. Ostatecznie sąd - doprowadzony do ostateczności powoływaniem wciąż nowych dowodów i świadków, wyciąganych przez powodów w krytycznych momentach jak króliki z kapelusza - zarządził ekshumację. Wbrew twierdzeniom pani Druce trumna nie była pusta ani wypełniona ołowiem. Kryła realne, doczesne szczątki jej prawdziwego teścia - Thomasa Charlesa Druce.

Kolumnę opracował

Jan RogóŻ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski