Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niezatapialny

Rozmawia Piotr Tymczak
Mówi o sobie: Wiślak z krwi i kości
Mówi o sobie: Wiślak z krwi i kości Andrzej Banaś
W futbolu każde następne pokolenie ma lepiej. I tak powinno być – mówi Zdzisław Kapka, były świetny zawodnik, a obecnie dyrektor sportowy Wisły, 47 lat wiernie związany z krakowskim klubem. Nam opowiada o swojej przeszłości, marzeniach i etacie w SB

– W Wiśle mówią o Panu „Niezatapialny”. Czym Pan zyskał takie zaufanie u właściciela klubu Bogusława Cupiała?

– O to trzeba byłoby zapytać właściciela klubu. Cieszę się, że darzy mnie zaufaniem, choć były w moim życiu trzy lata, kiedy nie miałem pracy w Wiśle.

– Jednak zawsze Pan wraca. Wisła to drugi dom?

– Jestem wiślakiem z krwi i kości. Wychowałem się w tym klubie. Z Wisłą jestem związany przez prawie pięćdziesiąt lat.

– Wcześniej kibicował Pan podobno Garbarni?

– Mój ojciec był fanem tego klubu. Wychował się na Ludwinowie, gdzie był dawny stadion Garbarni z drewnianą trybuną. W miejscu, w którym obecnie stoi budynek dawnego hotelu Forum. Później, wraz z rodziną, tata zamieszkał na ulicy Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu, ale nadal było blisko na stadion Garbarni. I tam właśnie zabierał mnie na mecze. Jeździliśmy na Garbarnię także po przeprowadzce na osiedle Olsza II. Pamiętam do dziś wszystkich zawodników Garbarni z lat 60.

– Gra w Wiśle była spełnieniem marzeń?

– Nie chodziłem po domu i nie marudziłem bez przerwy, że chcę być piłkarzem i marzę o grze w Wiśle. Jak każdy nastolatek, interesowałem się wszystkim i niczym. Grałem w piłkę z kolegami na podwórku. Raz zgłosiliśmy się do turnieju dzikich drużyn. Odpadliśmy szybko, ale moja gra wpadła w oko trenerowi Adamowi Grabce. Zaprosił mnie i jeszcze jednego kolegę na treningi w Wiśle w ramach odbywających się tam półkolonii. Po niej wysłano mnie na obóz z juniorami.

– Jak to się stało, że po trzech latach był Pan już w pierwszej drużynie „Białej Gwiazdy”?

– Zupełnie niespodziewanie dowiedziałem się, że jestem w kadrze na obóz w Stanach Zjednoczonych. Z tego, co słyszałem, stało się tak z powodu kontuzji innych zawodników. Wcześniej przecież nie miałem nawet jednego treningu z pierwszą drużyną, a za oceanem zacząłem w niej występować. Przed tym wyjazdem byłem już kilka razy na Zachodzie z reprezentacją Polski juniorów. Ameryka zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Gdy popatrzyłem w górę, na wieżowce, poczułem się tak, jakbym był w innym świecie. Z polskiej szarości PRL-u trafiłem nagle do innego, kolorowego świata.

– Później szybko zaczął Pan robić piłkarską karierę. Pomogła wrodzona przebojowość?

– To nie było tak. Nie byłem taki bardzo przebojowy. Potrzeba było czasu, aby drużyna mnie w pełni przyjęła. Na początku po imieniu mówiłem tylko do młodszych piłkarzy. Do pozostałych zwracałem się per pan. Dopiero z czasem, kiedy byłem pełnoprawnym członkiem drużyny, ze wszystkimi przeszedłem na ty.

– Starsi zawodnicy bardzo Panem poniewierali?

– Nie było takich praktyk. Szybko zacząłem strzelać bramki, pomagałem więc starszym zarabiać pieniądze. A w sporcie jest tak, że drużyna przyjmie każdego, kto ich wspiera.

– Może było Panu łatwiej, bo jest rodzonym krakusem. Pana kolega z drużyny Marek Motyka początki w Wiśle zapamiętał jako ciężki okres. Na naszych łamach opowiadał, że jako przybysz z Żywca musiał znosić wiele docinków, wiele wycierpieć.

- Czytałem, ale moim zdaniem tak nie było. Przynajmniej ja tego tak nie odbieram. W zespole z każdego się śmiali, żartowali. Każdy reaguje na to inaczej. Jeden każde słowo rozbiera na czynniki pierwsze, mocno do siebie przybiera, inny przechodzi do porządku dziennego.

– W tamtych czasach trudniej było się przebić do pierwszej drużyny niż teraz?

– Nie wolno porównywać piłkarskich pokoleń. W tamtych czasach nie zaczynało się treningów – tak jak dziś – w wieku sześciu, siedmiu lat. W piłkę uczyło się grać na osiedlach, podwórkach, na ulicach, a o tym, że ktoś trafiał do klubu, często decydował przypadek. Tak też było ze mną. Do Wisły dostałem się, mając prawie czternaście lat. Teraz rodzice o wiele wcześniej ustalają, że syn zostanie piłkarzem. Że będzie z tego żył. I robią wszystko, aby tak się stało. Ale to nie jest łatwe. Kariery nie da się zaplanować.

– Pan był na tyle dobry, że trener Kazimierz Górski zabrał Pana na mistrzostwa świata w 1974 roku w Niemczech. Pamięta Pan, w jakich to było okolicznościach?

– Zaskoczeniem dla mnie było powołanie na towarzyski mecz z Grecją tuż przed tymi mistrzostwami. Zagrałem w nim, ale nie robiłem sobie wielkich nadziei. O tym, że pojadę na mundial, dowiedziałem się od kogoś zupełnie przypadkowo. Kazimierz Górski nie rozmawiał ze mną na ten temat. Wysłał powołanie i tyle. W 1974 roku zostałem królem strzelców polskiej ligi. Myślę, że trener doszedł wówczas do wniosku, iż trudno takiego chłopaka nie zabrać na mistrzostwa. Wystąpiłem w meczu o trzecie miejsce z Brazylią. Na to spotkanie każdy z nas mógł zaprosić jedną osobę. Przyjechał mój ojciec. Dla niego, piłkarskiego kibica, było to wielkie przeżycie. Był szczęśliwy.

– Na boisku się Pan wyróżniał, a poza nim, na imprezach?

– Byłem normalny. Nie przesadzałem z zabawą, ale też nie byłem abstynentem. Nie zamierzam Panu wmawiać, jaki ze mnie święty. Młody chłopak musi się nieraz wyszumieć. Zwłaszcza wtedy, kiedy w takim niedojrzałym wieku dostaje duże pieniądze. Ważne jest tylko, kiedy, gdzie i z kim idzie się zabawić.

– Teraz na futbolu można zarobić dużo więcej. Nie żałuje Pan, że gdyby grał w dzisiejszych czasach, dorobiłby się fortuny w zagranicznym klubie?

– Nie lubię gdybać. Urodziłem się i grałem w innych czasach. W latach siedemdziesiątych polska liga była jedną z najlepszych w Europie. Niewiele było krajów, w których występowało tylu zawodników światowego formatu. Tyle że nie można było wyjeżdżać na Zachód, wszyscy musieli grać w Polsce. Ale co mają powiedzieć ci, którzy grali przed nami? Tak kapitalni piłkarze jak Pohl, czy Brychczy. Podejrzewam, że mieli gorzej od nas. W futbolu każde następne pokolenie ma lepiej. I tak powinno być. Jak na te trudne i ciężkie czasy w Polsce, mieliśmy się bardzo dobrze. Zarabiałem naprawdę bardzo przyzwoite pieniądze. Na bardzo dużo było mnie stać.

– Tyle dostawało się od Służby Bezpieczeństwa? Do dziś cieniem na Pana życiorysie kładzie się ta sprawa. Niektórzy kibice wciąż wypominają, że był Pan współpracownikiem służb PRL-u.

– Nie byłem żadnym współpracownikiem SB. W tamtych czasach piłkarze byli fikcyjnie zatrudniani poza klubem. Na Śląsku jako górnicy, w Legii jako wojskowi, zawodnicy Lecha byli kolejarzami, a w Wiśle, która podlegała pionowi gwardyjskiemu, każdy z nas był albo w milicji, albo w innych służbach podlegających resortowi. Ja figurowałem jako etatowy pracownik SB. Zresztą nie tylko ja. Podałem tę informację, wypełniając oświadczenie lustracyjne, kiedy kandydowałem w 2004 roku do europarlamentu z listy Socjaldemokracji Polskiej. Nie zamierzam do tego wracać.

– Wróćmy więc do piłki nożnej i przyjemnych chwil. W 1978 roku Wisła zdobyła mistrzostwo Polski.

– W sporcie też trzeba mieć trochę szczęścia. Na pewno ukłon należy się trenerowi Orestowi Lenczykowi. Wtedy była moda na katowanie piłkarzy podczas treningów. Trener Lenczyk poprowadził nas jednak inaczej. Nie stawiał tak bardzo na siłę i wytrzymałość. Dla niego najważniejsza była szybkość. Od samego początku zaczęło nam wychodzić i z każdym kolejnym wygranym meczem coraz bardziej nastawialiśmy się na to, aby wykorzystać szansę i wywalczyć mistrzostwo. Poza tym, jak idzie, to idzie. A nam wtedy wszystko się udawało. Gdziekolwiek byśmy kopnęli, to wpadała bramka.

– Wtedy na stadion przychodziło dużo więcej widzów. Presja nie była dla Pana problemem?
– Przychodzili, bo nie było tylu transmisji telewizyjnych. Wychodząc na mecz, słyszałem reakcje kibiców, ale potrafiłem się z tego wyłączyć. Skupiałem się tylko na grze.

– Ma Pan stalowe nerwy?

– Nie, każdy się denerwuje. Nie ma kozaków, których nic nie rusza. Jeden będzie krzyczał, wyżywał się, inny dusi w sobie stres. Ja jestem typem człowieka zamkniętego. Potrafię się wyłączyć. Opowiem anegdotę. Przed meczem z ŁKS-em w Łodzi położyłem się w szatni na parapecie i patrzyłem jak na treningowym boisku grają młodzi zawodnicy. No i usnąłem. Podszedł któryś z kolegów, obudził mnie i powiedział: „Wstawaj, bo wychodzimy na rozgrzewkę”.

– Po zdobyciu mistrzostwa Wisła robiła furorę w Europie. W Pucharze Europy Mistrzów Krajowych byliście wśród ośmiu najlepszych drużyn kontynentu. Mogliście jednak zrobić więcej. W ćwierćfinale wygraliście u siebie z Malmoe 2:1, później u nich prowadziliście 1:0, ale przegraliście 1:4. Do dziś kibice zadają sobie pytanie: „Jak to się mogło stać?”.

– Jadąc na mecz do Malmoe, wszyscy myśleliśmy tylko o jednym: aby strzelić bramkę. Prowadzenie stawiało nas w bardzo uprzywilejowanej sytuacji. Udało się nam w drugiej połowie. Pomyśleliśmy, że jesteśmy już w domu – i to nas rozluźniło. Najłatwiej byłoby winę zwalić na sędziego, bo pomagał rywalom. Sami jednak nie powinniśmy dopuścić do tego, aby w ciągu ostatnich, nieco ponad 20 minut, stracić cztery bramki. Popełniliśmy błędy. Po meczu obwiniano naszego bramkarza Stasia Goneta. Nikt nie pamiętał, ile wcześniej meczów nam wybronił.

– Do dziś są dywagacje, czy ktoś się specjalnie nie podłożył, nie przehandlował tego meczu?

– Nie dopuszczam takiej myśli. Wykluczam to całkowicie. To jest sport. Bramki padają w wyniku błędów. Dlaczego w Polsce każda porażka rodzi takie skojarzenia? Obciążanego Staszka Goneta podczas tamtego meczu obserwowali przedstawiciele niemieckich klubów. Gdyby zagrał dobrze, mógłby wyjechać do Niemiec. Dlatego miałby specjalnie popełniać błędy? To byłby jakiś absurd.

– Pod koniec piłkarskiej kariery planował Pan pracę w Wiśle w innej roli?

–Wszystko w seniorskiej piłce zaczęło i kończyło się dla mnie w Ameryce. Tam wyjechałem w 1983 roku i przez trzy lata grałem w futbol halowy. Po powrocie Wisła była już w drugiej lidze. Jeszcze próbowałem jej pomóc, ale nie miałem już takiej formy jak kiedyś, więc skończyłem karierę piłkarską. Później chciałem zostać trenerem, ale skończyło się na szkoleniu młodzieży. A wyszło tak, że zostałem działaczem.

– Teraz jest Pan dyrektorem sportowym. Jak wygląda Pana codzienna praca?

– Na okrągło oglądam rozgrywki, ale w specyficzny sposób. Skupiam się na obserwacji poszczególnych zawodników, którzy mogliby wzmocnić Wisłę. Staram się jeździć na mecze, aby móc oceniać piłkarzy na żywo. A kiedy w weekend zostaję w domu, oglądam w telewizji wszystkie mecze naszej ekstraklasy. Jeśli nie mogę tego robić, bo wyjeżdżam na jakieś spotkanie w kraju albo za granicą, to później i tak oglądam wszystkie powtórki. Teraz, w przerwie między sezonami, też jest bardzo dużo telefonów od menedżerów, którzy chcą wcisnąć mi swoich podopiecznych. Nie bierzemy zawodników na podstawie nagrania na płycie. Jeżeli kogoś nie widzieliśmy na żywo, musimy go sprawdzić. Decyzję o transferze podejmujemy kolektywnie wraz ze skautami i zarządem klubu.

– Praca nie jest zapewne łatwa, kiedy w wychodzącej z długów Wiśle liczy się każdy grosz?

– W Wiśle jest teraz taka sytuacja jak w większości klubów w Polsce. Poza tym, w każdej sytuacji trzeba sobie radzić. Jak Pan widzi, sprowadzamy nowych zawodników. Wierzę, że budujemy silną drużynę.

– Ma Pan jeszcze jakieś cele, marzenia?

– W sporcie pracuje się po to, aby osiągnąć mistrzostwo. To jest najwspanialszy moment dla zawodnika i działacza. To mnie tylko interesuje, to jest moim marzeniem. Chciałbym, aby Wisła znów była mistrzem i wywalczyła upragniony awans do Ligi Mistrzów.

– Mówi Pan o tym w kiepskim momencie finansowym Wisły, w dodatku wtedy, kiedy – od czterech lat – nie może wskoczyć na podium. To realne?

– Zadał mi pan pytanie, co chciałbym osiągnąć, więc odpowiedziałem. Czy to się uda? Dziś nikt nie zna odpowiedzi. Kiedy reprezentacja Kazimierza Górskiego jechała na mistrzostwa świata w 1974 roku, nikt nie myślał, nawet nie marzył, że przywieziemy medal. W piłce wszystko jest możliwe. W polskiej ekstraklasie kluby mają podobne warunki.

– Legia Warszawa czy Lech Poznań są teraz dużo bogatsze. Mają znacznie większe budżety od krakowskiego klubu.

– Arabia Saudyjska jest bardzo bogatym krajem, ale nie jest mistrzem świata w piłce nożnej.

***

Zdzisław Kapka. Urodził się 7 grudnia 1954 w Krakowie. Jest wychowankiem Wisły Kraków. Był jej zawodnikiem w latach 1968–1983 i 1987. W jej barwach w najwyższej klasie rozgrywkowej wystąpił w 327 meczach i zdobył 93 gole. Król strzelców z 1974 r. W latach 1983–1986 był zawodnikiem amerykańskiego klubu Pittsburgh Spirit. Do Wisły powrócił wiosną 1987 roku, wystąpił w kilku meczach drugiej ligi i zakończył karierę zawodniczą. Kibice wybrali go do jedenastki stulecia Wisły. W reprezentacji Polski rozegrał 14 meczów w latach 1973–1981. Zdobył z nią medal za 3. miejsce w mistrzostwach świata w 1974 roku. Po zakończeniu kariery zawodnika pracuje jako działacz piłkarski. Obecnie jest dyrektorem sportowym Wisły.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski