Barbara Rotter-Stankiewicz: ZA MOICH CZASÓW
Pamiętam, że na zebraniach w szkole rodzice protesowali przeciwko noszeniu tak ciężkich tornistrów, nauczyciele obiecywali, że dzieci książek nie będą musiały dźwigać, tylko zostawią je w klasach, ale jakoś nigdy nic z tych obiecanek nie wychodziło. Maluchy wciąż taszczą tam i z powrotem plecaki, pod ciężarem których ugiąłby się niejeden dorosły. Zresztą często się ugina, bo litościwe mamy i babcie, odprowadzający pociechy do szkoły, próbują je wyręczyć, co zwykle przychodzi im z trudem.
A my, co dźwigaliśmy do szkoły? O ile pamiętam, też było tego sporo, ale dopiero w starszych klasach. Na początku naukowej kariery wystarczył elementarz, jakaś książka do rachunków i kilka szesnastokartkowych zeszytów. Potem tornister stopniowo się zapełniał, chociaż nie był specjalnie wypchany. W liceum było już gorzej, tzn. ciężej, ale niecodziennie, tylko sporadycznie, gdy wypadały "książkochłonne” przedmioty.
Właściwie nie byłoby o czym mówić, gdyby chodziło o samo dźwiganie, bo to też jakiś sposób na hartowanie młodych. Tylko że taki wysiłek wiąże się z coraz powszechniejszymi wadami postawy. Wyniki badań w tej dziedzinie są z roku na rok coraz gorsze. Lekarze biją na alarm, nauczyciele i rodzice im przytakują, ale nic się nie zmienia. Bo trzeba przecież odrobić domowe zadania, a do tego niezbędne są wciąż i zeszyty, i książki, i zeszyto-podręczniki, w których wypełnia się ćwiczenia. Kolejne pokolenia Niuniek przychodzą ze szkoły i padają bez siłki. I siłki na to nie ma...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?