Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nocne życie

Redakcja
Z odtajnionego archiwum

Bruno Miecugow

Bruno Miecugow

Z odtajnionego archiwum

Jest taki stary dowcip - mający chyba ze sto lat - o pewnym dżentelmenie, który, będąc przejazdem w małym miasteczku, zapytał hotelarza:
 - Czy jest u was jakieś nocne życie?
 - Owszem, jest - odpowiedział hotelarz - ale dzisiaj niestety bolą ją zęby.
 Pół wieku temu nie można by oczywiście nazwać Krakowa małym miastem, ale sądzę, że jego ówczesne nocne życie wywołałoby u dzisiejszej młodzieży uśmiech politowania. Dzisiejsi amatorzy zabawy mają do wyboru kilkadziesiąt night-klubów i dyskotek - nie licząc pubów - i trudno od nich wymagać, aby zrozumieli taką sytuację, że w mieście - już wówczas ponadpółmilionowym - są tylko cztery nocne lokale: "Warszawianka" (przekształcona z powojennej "Gospody Aktorów"), "Feniks", "Casanova" i "Cyganeria". Ale istniały też takie miejsca i takie formy wspólnej zabawy i rozrywki, jakich dziś nigdzie znaleźć ani za żadne pieniądze kupić się nie da. Mają się one do obecnych dyskotekowych zabaw, jak - nie przymierzając - prawdziwa krakowska maczanka (także dziś nieosiągalna) do półfabrycznych hamburgerów McDonald’sa.

 Na pierwszym miejscu postawiłbym pamiętne "Soboty satyryczne", urządzane w stołówce Domu Literatów przy Krupniczej, na których bywał cały artystyczny i intelektualny Kraków. Każda miała swój oficjalny program w postaci swego rodzaju wieczoru autorskiego paru dowcipnych autorów, uzupełniany później wspólną zabawą z występami ochotników. I tak np. Stefan Otwinowski, prezes krakowskiego oddziału ZLP, demonstrował w zabawnych minietiudach choreograficznych różne style tańca, Stefan Kisielewski improwizował na fortepianie, Henryk Vogler wygłaszał humorystyczno-filozoficzne monologi (największym powodzeniem cieszył się monolog "Nos"), popularny aktor Jerzy Fitio parodiował słynnych tenorów itp. Z popisów wokalnych największym powodzeniem cieszyła się piosenka "Śpij syneczku", wykonywana przez Adama Włodka. Była to autentyczna podwórkowa ballada z czasów wojny, której tekst Adam spisał od ulicznego śpiewaka, a ponieważ sam obdarzony był mocnym głosem i absolutnym brakiem słuchu - uzyskiwał niepowtarzalny efekt komiczny. Na "Sobotach" bywało nie tylko środowisko artystyczne - pisarze, plastycy, aktorzy - ale też profesorowie wyższych uczelni, sławy krakowskiej medycyny, luminarze palestry, elita inteligencji technicznej itp.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych konkurencję literatom zaczął robić nowo otwarty klub dziennikarzy "Pod Gruszką". Nie było tam wprawdzie tak atrakcyjnych występów i atmosfera była nie tak intelektualna, ale za to grała znakomita orkiestra pana Krebsa, były więc tańce do upadłego, na czele z wchodzącym w modę rock and rollem. A tańczono tak dynamicznie, że w końcu wtrącił się nadzór budowlany i tańców w sali kawiarni zakazano, ponieważ zaczął rysować się strop w położonej pod klubem aptece. Najliczniejszą grupę bywalców - oczywiście prócz dziennikarzy - stanowili aktorzy, za którymi ściągały gromady wielbicieli i wielbicielek. Tych ostatnich najwięcej miał Ryszard Pietruski, bo nie tylko był aktorem bardzo popularnym, ale też... bezżennym. Ale dostać się na te imprezy nie było łatwo, klub miał bowiem charakter zamknięty, obowiązywały karty członkowskie. Bez trudu dostawali je tylko członkowie innych stowarzyszeń twórczych i lekarze, jako że Izba Lekarska była przed wojną współwłaścicielem domu "Pod Gruszką", inni musieli o nie zabiegać, nieraz z niemałym trudem. A skoro mowa o lekarzach, wspomnieć muszę, iż bywali między nimi osobnicy o podwójnej, medyczno-artystycznej duszy. Był np. Zbigniew Dronka, praktykujący doktor medycyny, który równocześnie komponował piosenki, a bywało, że zatrudniał się jako zawodowy pianista akompaniator. Był też i taki medicus, który pisywał wiersze na tyle udatne, że przyjęto go do Koła Młodych przy Związku Literatów i rokowano mu poetycką karierę. (Nazwiska nie podaję, bo jest dziś medyczną znakomitością z profesorskim tytułem, nie wiem więc, czy chciałby się przyznawać do poetyckich grzechów młodości).

 Oczywiście nocne życie środowisk twórczych nie ograniczało się do tych klubowych imprez. Wielkim powodzeniem cieszyły się również owe wspomniane na wstępie lokale rozrywkowe, które były wprawdzie teoretycznie ogólnodostępne, ale dostać się do nich - zwłaszcza w dni przedświąteczne - było często trudniej niż zdobyć kartę członkowską któregoś z klubów środowiskowych. Jeszcze przed otwarciem kłębił się pod drzwiami tłumek chętnych, portierzy wpuszczali tylko część, po czem wywieszali tabliczkę MIEJSC WOLNYCH NIE MA. Miejsca oczywiście były, ale dla kogo będą wolne, decydowali już portierzy. Czasami wpuszczali kogoś za odpowiednią gratyfikacją, ale rzadko, przeważnie bowiem czekali na stałych i zaprzyjaźnionych z lokalem bywalców. Stąd też wielu krakowskich dziennikarzy, aktorów, plastyków, pisarzy, starało się o dobre stosunki z Panem Lesiem z "Feniksu", czy Panem Marianem strzegącym wejścia do "Kaprysu" (taką nazwę nadano po remoncie "Casanovie"). Owej kolosalnej przewagi popytu nad podażą nie zmniejszyło otwarcie w drugiej połowie lat pięćdziesiątych dwu nowych przybytków rozrywki w hotelach orbisowskich "Francuskim" i "Cracovii".
Amatorzy nocnego życia mieli swoje preferencje. Aktorzy i literaci najchętniej zaglądali do "Francuza" i "Feniksa", które uchodziły za elegantsze. "Kaprys" miał gorszą renomę, nosił nawet potoczną nazwę "U bandytów", po części usprawiedliwioną, można tam bowiem było spotkać ludzi z przestępczego światka. Ale - prawdę mówiąc - także w tych elegantszych nikt nie miał gwarancji, że przy sąsiednim stoliku nie będzie miał cinkciarzy, jakiejś damy z półświatka czy nawet recydywisty z gustownym tatuażem na dłoni. z kolei "u bandytów" można było spotkać reprezentantów sławnych rodów o tak historycznych nazwiskach, jak: Krasiński, Łubieński, Potocki czy Wielopolski. Byli też tacy, którzy lubili wędrować z lokalu do lokalu, zaliczając całą trasę: "Francuski" - "Feniks" - "Kaprys" - "Cyganeria" - "Dworzec Główny" (gdzie kończono libację piwem), którą bywalcy nazywali "szlakiem hańby". Nazwa raczej pejoratywna, ale stwierdzić muszę, iż szlak ten miewał swoje niespodziewane i przedziwne uroki. Sam byłem świadkiem, jak kończącą taką wędrówkę grupkę artystów otoczyła pod dworcem spora gromada lumpów i innego "elementu" w zamiarach niezbyt przyjaznych. Znajdująca się w grupie kolegów aktorka zaczęła im recytować "Wigilię" Gałczyńskiego, a "element" z początku zdziwiony i zaskoczony, później stał zasłuchany, na koniec nagrodził recytatorkę brawami i propozycją wypicia wódki "z gwinta". Kto dziś zobaczy taką scenę?
 Podobnie jak aktorzy, tak i dziennikarze prowadzili z przyczyny po części zawodowej nocny tryb życia i nie brakowało takich, którzy po nocnym dyżurze ruszali w Polskę. Ci wytworniejsi, jak redaktorzy Cybulski czy Dudzik z "Dziennika", Jędrzejczyk czy Guzowski z "Gazety", radiowiec Jacek Stwora lub Zygmunt Greń z "Życia Literackiego", wybierali raczej "Feniks", gdzie redaktorów znano i lubiano na tyle, że mogli sobie - oczywiście jeśli to lubili - pozwolić na specyficzne zabawy. Jeden z najlepszych sportowych dziennikarzy Krakowa, redaktor Adam Piaskowy, lubił np. popisywać się odtańczeniem lajkonika. Orkiestra zaczynała grać klasyczne nuty zwierzynieckich mlaskotów, a na opustoszałym parkiecie pojawiał się Piaskowy, zdejmował marynarkę, która włożona między nogi imitowała tatarskiego konika i solo lub w towarzystwie kilku kolegów wykonywał taniec wedle ścisłych lajkonikowych reguł. Nie stronili dziennikarze jednak i od "Kaprysu" czy innych lokali, a niejeden lubił zaliczać cały "szlak hańby". Spotykali na nim zresztą i innych nocnych marków, jak choćby "piwniczan" na czele z samym Piotrem Skrzyneckim, Wieśkiem Dymnym, Krzysiem Litwinem i innymi.
Na niebie krakowskiego nocnego życia świeciły bowiem różne gwiazdy, nawet te pierwszej wielkości. Można było spotkać najwybitniejszych aktorów, jak: Sadecki, Bąk, Herdegen, Voigt, Maklakiewicz, Jabczyński, Filipski, pisarzy starszego pokolenia, jak Kwiatkowski czy Terlecki lub młodszych, jak: Bursa czy Iredyński, plastyków tej miary, co Panek lub Skarżyński i wielu, wielu innych. Właściwie z góry można było przewidzieć, że w tym lokalu spotka się tego lub tych, a w tamtym - innego lub innych. Większość spośród nich umiała się bawić w równie dobrym stylu, jak tworzyć, a tworzyli nie tylko swoje kreacje i dzieła artystyczne, ale też specyficzną atmosferę miasta, w którym żyli. Tego Krakowa, którego dziś już nie ma...

Zdjęcia: arch. "Dz. Pol."

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski