Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nowa Huta była jego szkołą życia. Teraz nawet halny go nie pokona

Marek Długopolski
Rafał Sonik: – Wierzę, że Opatrzność nade mną czuwa
Rafał Sonik: – Wierzę, że Opatrzność nade mną czuwa Fot. Anna Kaczmarz
Rafał Sonik to facet z krwi i kości. Twardy, uparty, wymagający i szczery do bólu. Gdy raz wyznaczy cel, dąży do niego za wszelką cenę. Nie zwykł przy tym chodzić na skróty. Nie liczą się upadki, otarcia, siniaki czy połamane kości, a nawet balansowanie na granicy życia i śmierci.

Jest pierwszym polskim zawodnikiem, który wygrał Dakar. Najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy rajd świata. – To było piekło – twierdzi Rafał Sonik, krakowianin, który temu morderczemu wyścigowi podporządkował siedem lat życia. Po co? – To moja pasja – mówi.

Gdy pierwszy raz wystartował w Dakarze, a było to w 2009 r., niewielu postawiłoby na niego choćby dolara. Nikt nie wiedział, kim jest postawny mężczyzna z dalekiej Polski, który z takim uporem przemierza południowoamerykańskie bezdroża. Nie dawano mu żadnych szans na dotarcie do mety. Gdy okazało się, że jest trzeci, wszyscy przeżyli szok. Był pierwszym Polakiem, który stanął na podium Dakaru.

Po siedmiu latach katorżniczego treningu, milionów złotych wydanych na starty, krakowski biznesmen dopiął celu, spełnił swoje najważniejsze marzenie. Wygrał Dakar, wracając do kraju z głównym trofeum – Beduinem. Czy dla tego niewielkiego kawałka metalu warto aż tyle poświęcić? – Warto – odpowiada bez chwili wahania.

Szkoła życia
Urodził się 3 czerwca 1966 r. w Krakowie. Rodzice mieszkali wtedy na osiedlu Oficerskim. Gdy dostali przydział do Nowej Huty, musiał się tam przenieść. – To był świat, w którym rządziło prawo pięści. Dostałem tam taką szkołę życia, że nawet halny mnie nie przewróci – twierdzi.

Po latach rodzice wybudowali dom na Sarnim Uroczysku na Woli Justowskiej. – Błogosławię ich za to. Mogłem wreszcie chodzić do „Nowodworka”. Poznałem w nim niesamowitych ludzi – kolegów i nauczycieli. Wreszcie też znalazłem potwierdzenie tezy, że o pozycji człowieka nie decyduje tylko siła fizyczna, choć się przydaje, ale też potęga rozumu – podkreśla z uśmiechem.

W 1989 r. mógł pozwolić sobie na kupno własnego domu. Gdzie? Oczywiście na Sarnim Uroczysku, w pobliżu rodziców. Później przeniósł się nieco dalej, na Świerkową.

Pierwszy biznes
– Pierwszy interes ubiłem – tak twierdzi moja mama – zamieniając mały samochodzik na notes – wspomina. Miał wtedy kilka lat. Nieco później, gdy miał już lat 16, zajął się handlem sprzętem narciarskim. Na dużo większą skalę. Potem przyszła pora na Elefanta, jeden z pierwszych domów handlowych w Krakowie. Otworzył go, studiując na drugim roku w Akademii Ekonomicznej.

Pracodawcą stał się jeszcze przed stanem wojennym. Najpierw zatrudniał kilka osób, potem kilkanaście, a w 1990 r. ponad 400. – Byłem wtedy jednym z największych prywatnych przedsiębiorców – przypomina.

Przyznaje też, że bardzo mocno wziął sobie do serca słowa Lecha Wałęsy, że w Polsce potrzebni są generałowie – General Motors, General Electric... – Choć żadna z firm, które sprowadziłem do Polski, nie ma w nazwie General, to myślę, że pojawienie się McDonald’s czy BP odmieniło – na początku lat 90. XX wieku – gospodarcze oblicze kraju. To był powiew Zachodu na zatęchłym rynku – wspomina. Pierwszy McDonald’s stanął w Krakowie, a kolejne w Zakopanem i Bielsku-Białej.

Sporą część życia zawodowego poświęcił – jak mówi – przekształcaniu czegoś, co stało się bezwartościowe, np. bankrutujących firm, w doskonale prosperujące przedsiębiorstwa. W Bielsku-Białej kupił upadającą fabrykę tkanin, w Rzeszowie część osiedla mieszkaniowego i zrujnowaną cegielnię, w Dąbrowie Górniczej hutę, w Zabrzu hutę, zakłady mechaniczne i część browaru... – Wszędzie tam powstały nowoczesne obiekty, w których pracują teraz tysiące ludzi. Mam wielkie poczucie satysfakcji, że uczestniczę w przekształcaniu kraju – zapewnia.

Smykałka do interesów i pracowitość sprawiły, że w tej chwili ma nie tylko pieniądze, ale też kieruje – czasami z siodełka quada, a często z egzotycznych krajów – kilkunastoma spółkami zatrudniającymi ponad 3 tysiące pracowników. Okrętem flagowym jest zaś potężny Gemini Holding.

– Jest konsekwentny, ambitny i twardy. Wymagający, czasami aż do bólu. Jeśli na coś się zdecyduje, to nie odpuszcza – tak oceniają go przyjaciele, pracownicy, ale także rywale – nie tylko sportowi.

Od nart do quada
Na nartach, i to na Kasprowym Wierchu, szusował, gdy miał zaledwie trzy lata. Na „świętą górę” narciarzy zabierał go ojciec – Stanisław – który marzył o sportowej karierze dla syna. Dopiero później przyszedł czas na flirt z tenisem ziemnym i stołowym, windsurfingiem. Ale to wciąż nie było to, o co mu chodziło? Brakowało adrenaliny, poważnych wyzwań, szybszego bicia serca.

W 1996 r. pojechał do Francji, aby popływać na desce. Nic z tego nie wyszło, bo pogoda była niesprzyjająca. Wrócił jednak zakochany – w quadach, nieznanych wtedy w Polsce potworach na czterech kołach.

– Już po pierwszej jeździe wiedziałem, że jest to sport, który da mi wiele radości. Im warunki były trudniejsze, tym sprawiały mi większą frajdę – opowiada. Pierwszego quada kupił w 1997 r. Nieco później – z podobnymi sobie „szaleńcami” – założył w Krakowie Polskie Stowarzyszenie Czterokołowców ATV Polska.

Zaczął brać udział w zawodach. W 2005 r. wystartował aż w 34 rajdach, zdobył dwa tytuły mistrza Polski i Puchar Polski. Po kilku latach doszedł do wniosku, że nadeszła pora na poważniejsze wyzwanie – Dakar.

Każdą wolną chwilę poświęcał więc na katorżniczy trening. W oblepionym błotem i umorusanym rajdowcu, dosiadającym pędzącego czterokołowca, niewielu mogło rozpoznać krakowskiego bizesmena. Trenował bez względu na warunki atmosferyczne, porę dnia, a także miejsce pobytu – nieważne, czy był to Kraków, Zakopane, czy Nowy Jork.

Doświadczył wszystkiego
W 2009 r. na podbój Ameryki Południowej wyruszył specjalnie przygotowaną Yamahą Raptor 700. Przed nim było prawie 10 000 km bezdroży – w tym jedna z najniebezpieczniejszych pustyń świata – Atacama, i najwyższe góry Ameryki – Andy.

Nikt nie mógł wtedy uwierzyć, że nieznany nikomu quadowiec z Krakowa, bez doświadczenia, olbrzymich funduszy i wielkiego technicznego wsparcia, już w pierwszym starcie stanął na podium. Potem przyszły kolejne Dakary... W tej chwili na koncie ma zwycięstwo, drugie miejsce i dwa trzecie.

Doświadczył wszystkiego – ekstremalnych upałów, przeszywającego zimna, śniegu, deszczu, gradobicia, piorunów uderzających kilkadziesiąt metrów od niego, a także odwodnienia i skrajnego wycieńczenia. Za chęć bycia najszybszym zapłacił licznymi złamaniami, a parę razy otarł się o śmierć.

– Dakar potrafi mocno poharatać, przetrącić kości, a czasem nawet zabrać życie. Nie jestem jednak raptusem, zawsze staram się zminimalizować ryzyko. Wierzę też, że Opatrzność nade mną czuwa – mówi. Przyznaje, że rajd ten jest „jak ruchome piaski”, które „wciągają coraz bardziej”. Podkreśla jednak, że to nie obsesja. – Obsesja nie jest sposobem dotarcia na szczyt. Może tylko psychicznie zrujnować. Dakar od siedmiu lat jest moim wyzwaniem. I tylko wyzwaniem – zapewnia stanowczo.

Filantrop
Tą sferą życia niezbyt często się chwali, choć wkłada w nią sporo serca, a jeszcze więcej grosza. Od dawna współpracuje m.in. z Siemachą.– Mieć pieniądze, to nie tylko przywilej, ale i obowiązki. Trzeba umieć się nimi dzielić. Poza tym podoba mi się motto Siemachy: „Jesteś wart tyle, ile dajesz innym” – mówi nasz quadowiec. – Nie muszę mieć rolls royce’a, prywatnej wyspy czy odrzutowego samolotu. Wystarczy, iż mam poczucie, że robię coś dobrego dla innych – zapewnia Rafał Sonik.

***

Dom dla Rafała Sonika jest przystanią.

Miejscem idealnym, do którego bardzo chce się powrócić. – Dobrem rzadkim, ale bezcennym – zapewnia. Jednak już po chwili odzywa się nieodłączny telefon. Zwiastuje pilną sprawę, spotkanie biznesowe, wyjazd na rajd...

Jak rodzina znosi jego ryzykowne hobby?

– Najbliżsi wiedzą, że to moja pasja, a za pasję trudno zabić – śmieje się. – Tata jest sportowcem, więc rozumie, że życie nie składa się tylko z jedzenia, spania i pracy. Jest też najwierniejszym kibicem. Mama, która jest osobą bardzo uduchowioną, składa mój los w ręce Opatrzności. Siostra jest całym sercem ze mną. Wszyscy oczywiście wiedzą, jak niebezpieczny sport uprawiam, ale nigdy nie okazali mi tego w taki sposób, aby dodatkowo obciążać mnie swoimi obawami.

To w Zakopanem zaszywa się, gdy chce nabrać sił do dalszej walki.

Pod bokiem ma wtedy ukochany Kasprowy Wierch. To jego góra. – W sensie duchowym – od razu dodaje. To na niej co roku organizuje ekumeniczną mszę św. dla „Ludzi Kasprowego”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski