MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Oblicze skazańca

Redakcja
- Nie, bo nie chciałem wiedzieć. Przed wyjazdem powiedziałem, że żaden z operatorów nie może znać prawdy. Obawiałem się, że ktoś z nas choćby mimowolnie będzie zwracał na agenta większą uwagę, będzie go częściej filmował albo w jakiś inny sposób zdradzi obrazem, o kogo chodzi. Ponadto sporo rozmawialiśmy z uczestnikami gry, zawsze się coś mogło wymknąć.

Z Januszem Susem, operatorem filmowym i telewizyjnym, autorem zdjęć do "Agenta" i "Celi nr..." rozmawia KRZYSZTOF KAWA

 - Czy jadąc we wrześniu ubiegłego roku do Francji filmować "Agenta" wiedział Pan, kto nim jest?
 - Ile osób w ekipie wiedziało, kto jest agentem?
 - Ekipa, która przez miesiąc pracowała we Francji, liczyła 25 osób, ale wiedziała o nim, a raczej - jak się okazało - o niej, tylko reżyser i producent w jednej osobie, Ewa Leja.
 - Czy podobnie jak 12 uczestników programu bawił się Pan w rozszyfrowywanie agenta?
 - Tylko przez pierwsze pięć dni. Teoretycznie mogłem odgadnąć najszybciej. Ci, którzy brali udział w grze, spali w jednym hotelu, członkowie ekipy w drugim, a odpadający w trzecim. Ja miałem przywilej mieszkania w hotelu wraz z uczestnikami programu i wiedziałem o nich naprawdę bardzo dużo. Przebywałem z nimi cały dzień na planie, a wieczorami toczyliśmy długie rozmowy przy winie lub piwie, podczas których starałem się rozmiękczyć, wyluzować towarzystwo. I mimo to do końca nie byłem pewien, kto jest agentem. Prawdę mówiąc, po pierwszych pięciu dniach było mi to zupełnie obojętne. Skupiłem się na pracy, a była to ciężka harówka. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Przez miesiąc dzień w dzień, od rana do wieczora, przy zdjęciach. Wieczorem więc wypijałem najwyżej dwie lampki wina i zamiast dalej dyskutować z grającymi - a ci przesiadywali do czwartej nad ranem
- padałem na pysk.
 - Widziałem w "Epilogu", jak musiał Pan biegać pod górę z kamerą...
 - To był raczej żart kolegów montażystów, którzy wkleili tę scenę, by pokazać naszą pracę. Akurat wtedy zepsuł się nam samochód i rzeczywiście musiałem podbiec, by wyprzedzić jednego z uczestników i zrobić ujęcie. Jednak z reguły byliśmy tak przygotowani, iż nie było żadnego biegania po planie.
 - Ilu operatorów kręciło program?
 - Miałem do dyspozycji trzech. Ponadto pomagało nam dwóch szwedzkich techników. Szwedów było więcej, ale zajmowali się też innymi sprawami, współpracowali przy produkcji. Były cztery kamery główne, kilka pomocniczych i pięć mikrokamer, które instalowaliśmy na kaskach. Przywieźli je Szwedzi, u nas w zasadzie się ich nie używa. A szkoda, bo efekty są rewelacyjne. Choćby w chyba najlepiej znanej scenie skoku na linie bungee. Rozstawiliśmy sprzęt u góry i na dole, ale najlepsze ujęcia pochodziły z tych kamer, które pokazywały twarze podczas skoku. Niektórzy wówczas śpiewali dla dodania sobie otuchy, inni coś krzyczeli albo po prostu zaciskali zęby. Ten obraz stanowił o sile przekazu całej sceny.
 - A propos. Ponoć grający podsłuchali wcześniej kogoś z waszej ekipy i wiedzieli, że czeka ich takie zadanie...
 - Zgadza się, dowiedzieli się o tym dzień wcześniej. Z jednej strony nie było więc elementu zaskoczenia. Z drugiej jednak usłyszeli tylko jakiś fragment rozmowy i domyślali się, że skakać będą musieli tylko wybrani. I zaczęli wybierać spośród siebie, kto to zrobi. Wiedziałem, że największe opory miały trzy dziewczyny, między innymi Liwia, która potem wygrała program. Samotnie wychowuje małe dziecko i zarzekała się, że nie skoczy. Na miejsce akcji jechaliśmy kilka godzin, musieliśmy pokonać 200 kilometrów. W tym czasie uczestnicy gry niby sobie wszystko ustalili, a na moście dowiedzieli się, że muszą skoczyć wszyscy, w przeciwnym wypadku przepada im nagroda. I zaczęły się dyskusje. Kręciliśmy tę scenę cztery godziny.
 - Czy to możliwe, jak gdzieś napisano, by koszty produkcji "Agenta" były porównywalny z wydatkami na film "Ogniem i mieczem"?
 - Kompletna bzdura! Gdy to przeczytałem, natychmiast poszedłem do człowieka odpowiedzialnego za finanse i naśmiewałem się, że zrobił największy przekręt w historii Rzeczypospolitej. Pytałem go, gdzie się podziało ponad 20 milionów złotych. Tak naprawdę "Agent" kosztował 2,5 miliona, a "Ogniem i mieczem" dziesięć razy tyle.
 - Czy od początku prowadzącym miał być Marcin Meller?
 - Nie, najpierw postawiono na Marka Kondrata, ale okazał się za drogi. To była wprawdzie największa produkcja w historii TVN, ale każdy
budżet ma swoje granice. Później byli inni kandydaci, między innymi Andrzej Sołtysik, według mnie stuprocentowy profesjonalista. Współpracowaliśmy na przykład przy "Multikinie". Uznano jednak, że nie może pełnić tej roli jako rzecznik prasowy TVN-u.
 - Miał być hit i był, bo ostatnie odcinki oglądało po kilka milionów ludzi...
 - Na początku, gdy Bogdan Czaja z TVN-u wyszperał "Agenta" na targach w Cannes, było sporo obaw. Ludzie w Polsce nie znali takich programów. I rzeczywiście, oglądalność pierwszych odcinków nie była rewelacyjna. Dopiero później chwyciło i końcówka biła rekordy. Przed wyjazdem na zdjęcia dostałem od Szwedów nagrania ich programu. To była bardzo dobra robota. My dysponowaliśmy dwukrotnie mniejszą ekipą, mieliśmy mniej sprzętu i siłą rzeczy efekt nie mógł być identyczny. Mogliśmy powielać ich pomysły, ale uznałem, że skoro od początku do końca robimy ten program własnymi siłami, to niech będzie on oryginalny, polski. I uważam na przykład, że kolacje, podczas których każdego dnia ktoś odpadał z gry, zrobiliśmy ciekawiej niż Szwedzi. W ciągu tego miesiąca uczestnicy zabawy mieli dwa dni wolne, a ja w tym czasie kazałem moim ludziom jeździć po okolicy i dogrywać brakujące obrazki. Byli na mnie wściekli, ale sami po powrocie do Polski przyznali, że się opłaciło.
 - Zgodził się Pan kręcić "Agenta", mimo że w tym czasie zajmował się dokumentem o powstawaniu "Quo vadis", przygotowywał zdjęcia do Teatru Telewizji. Dlaczego?
 - Do Francji pojechałem niemal z dnia na dzień, w zasadzie bez żadnych przygotowań. Namówił mnie dyrektor programowy TVN, Edward Miszczak, z którym wcześniej robiłem wiele reportaży "W drodze" czy "Cela nr...". On mi ufał, że to zrobię dobrze, a ja ufałem jemu, że nie wpuszcza mnie w kanał.
 - Wspomniał Pan o cyklu "Cela nr...". Jak praca przy tamtych reportażach różniła się od tego, co Pan robił w "Agencie"?
 - W zasadzie wszystkim. Po pierwsze dlatego, że w "Agencie" musiałem zsynchronizować pracę kilku kamer, czasem nawet 12-15. A ja sporo pracuję dla filmu, gdzie już dwie kamery to dla mnie o jedną za dużo. Ponadto na planie we Francji przez kilkadziesiąt dni trzeba było zapanować nad pokaźną grupą ludzi, dogadywać się z prowadzącym, co wcale nie było łatwe. W "Celi nr..." zrobiliśmy 25 odcinków we dwójkę, z moim przyjacielem Jackiem Januszykiem. Przez pięć dni w tygodniu kręciliśmy fabułę, a dwa razy w miesiącu, w weekendy, wchodziliśmy do celi i klęczeliśmy przez dwie, trzy godziny, by...
 - Jak to klęczeliście?
 - Dosłownie. Robiliśmy zdjęcia z ręki, na klęcząco. Jacek na wprost więźnia, ja po przeciwniej stronie, by widzieć w obiektywie prowadzącego rozmowę. Musieliśmy ustawić się w taki sposób, by nie wchodzić sobie w kadr.
 - Jakie to uczucie wejść do pomieszczenia, w którym siedzi zabójca?
 - Niezwykłe. Ja się na przykład nie mogłem przemóc, by na powitanie podawać im rękę. Autor programu podawał, a ja nigdy. To byli prawdziwi kilerzy, miałem wrażenie, że tym gestem dam im do zrozumienia, że są dla mnie tacy sami jak ci, z którymi spotykam się na co dzień. A przecież nie byli. Te spotkania poruszały mnie do głębi. Raz klęczałem nie za więźniem, tylko na wprost niego, bo akurat w tamtym kącie celi było za ciasno dla wyższego Jacka. Na wprost mnie siedział "wampir z Bytowa". Filmowałem go jak w malignie, nie miałem poczucia czasu. Gdy skończyliśmy, spojrzałem na podłogę - zużyłem pięć 30-minutowych kaset. Ale do dziś nie wiem, kiedy je zmieniałem... Traktowałem te więzienne sesje jak wielką szkołę tego, czym jest życie. Po każdym odcinku siadaliśmy we czwórkę i dyskutowaliśmy po kilka godzin. To był wręcz rytuał, bo musieliśmy wyrzucić z siebie emocje, które w nas narosły. Nurtowało nas pytanie - czy więzień kłamał przed kamerą, czy był szczery? Po tych rozmowach powstawały komentarze wygłaszane na zakończenie każdego odcinka. Co ciekawe, zawsze miałem takie samo zdanie jak Jacek, natomiast reporter i kierowniczka produkcji - przeciwne. Myślę, że my, operatorzy po prostu inaczej odbieraliśmy tych ludzi, bo czytaliśmy ich twarze. Dla nas istotniejsza od wypowiadanych słów była mowa ciała.
 - Ale przecież słyszeliście, o co pytał dziennikarz i znaliście odpowiedzi...
 - Tak, nawet Edek, gdy podczas nagrania robił przerwę na papierosa, pytał nas, co jeszcze chcielibyśmy usłyszeć, jaką kwestię poruszyć. I zawsze dziękował nam za podpowiedzi, czasem je wykorzystywał. Ale nam zależało przede wszystkim na obrazie. Byliśmy z Jackiem po przeciwnych stronach, ale na małych monitorach widzieliśmy nawzajem swoje kadry. Jednym okiem patrzyłem więc w obiektyw, drugim na monitor. I dopasowywałem obraz - jeśli Jacek kadrował pół twarzy więźnia, to ja dokładałem pół twarzy reportera. W ten sposób w zasadzie montowaliśmy ten materiał na żywo.
 - Czy zdarzyło się, że więzień wyraził zgodę na wywiad, a potem się wycofał w ostatniej chwili?
 - Nie, ale zdarzyło się, że po nagraniu jeden z więźniów zaczął prosić, by tego, co powiedział nie emitować, bo zniszczymy mu przyszłość. Siedząc w więzieniu zdołał ułożyć sobie życie, poznał kobietę i miał zamiar się ożenić. A z wywiadu wynikało, że jest pedofilem. Twórcy programu konsultowali się z prawnikiem, a ten stwierdził, że w świetle przepisów możemy wyemitować materiał. Zapadła inna decyzja, mimo że w ten sposób do kosza trafiło jakieś 10 tysięcy złotych.
 - Czy te wszystkie historie nadal w Panu tkwią?
 - Każda wizyta w celi to wielka osobna historia. Dyskusje nam nie wystarczały, każdy z nas zapisywał to, co w nim wówczas siedziało. Myślę, że gdybyśmy wszystko zebrali, powstałaby niezwykła książka. Z Jackiem napisaliśmy na kanwie tych opowieści więźniów kilka scenariuszy, przy których "Dług" to niewinna historia. Być może kiedyś przyjdzie czas, by któryś z nich zrealizować. Raz robiliśmy materiał z facetem, który zajmował się kłusownictwem, a pewnego dnia jednym nożem zabił trójkę dorosłych ludzi i dziecko. Mimo że więzień był skuty kajdankami, Miszczak rozmawiał z nim ubrany w kamizelkę kuloodporną i w usztywnionym kołnierzu pod szyją, na wypadek próby duszenia. W celi z nimi było jeszcze dwóch strażników i Jacek, ja filmowałem zza krat. Padło wówczas pytanie: "Czy widzi pan jakąś różnicę pomiędzy zabiciem nożem zwierzęcia a czwórki ludzi?". Więzień przez pół minuty nic nie mówił, tylko wpatrywał się w twarz siedzącego naprzeciw przenikliwym wzrokiem. Wreszcie powiedział: "Co pan pier... bombkę. Jak może nie być różnicy między zabiciem zwierzęcia i człowieka?". Edek miał odwagę, by nie wycinać tego fragmentu z materiału przed emisją. Zrozumiałem, że nawet z pozoru bezsensowne pytanie może doprowadzić do poznania prawdy o człowieku.

O co chodziło w "Agencie"?

 W składającym się z 20 odcinków programie "Agent", emitowanym na antenie TVN, 12 uczestników gry walczyło o nagrodę. Pieniądze na koncie gromadziła - wykonując w Alpach francuskich zlecone zadania - cała grupa, ale nagroda mogła przypaść tylko jednej osobie (zwycięzca otrzymał ponad 111 tysięcy złotych). W wypełnianiu poleceń przeszkadzał zakonspirowany w zespole agent. Podczas każdego odcinka eliminowana była jedna osoba (ta, która podczas kolacji znajdywała w kopercie czerwone piórko), do finału dotarły trzy.
 W planach jest druga część "Agenta", która najprawdopodobniej zostanie zrealizowana we wrześniu w Hiszpanii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski