Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Obrażony agent

Redakcja
Ludzie zatracili rozeznanie, co jest dobre a co złe, gdzie przebiega granica między przyzwoitością a niegodziwością

BOGDAN WASZTYL

BOGDAN WASZTYL

Ludzie zatracili rozeznanie, co jest dobre a co złe, gdzie przebiega granica

między przyzwoitością a niegodziwością

   Miały rozpadać się rodziny, krążyć teczki z fałszywymi oskarżeniami, mnożyć się samosądy, płonąć stosy z agentami byłej Służby Bezpieczeństwa. Takie wizje roztaczali przeciwnicy lustracji i udostępnienia obywatelom tajnych archiwów. Choć od trzech lat Polacy mają dostęp do zgromadzonych przez bezpiekę materiałów na swój temat, nikt nie słyszał o jakimkolwiek akcie zemsty.
   "Dziennik" rozmawiał z kilkoma osobami pokrzywdzonymi przez komunistyczne służby bezpieczeństwa, które są już po lekturze materiałów zgromadzonych przez dawną bezpiekę. Żadna z nich nie pała chęcią zemsty.
   Ryszard Wyczachowski z Piotrkowa, wiceprezes powiatowych struktur Ligi Polskich Rodzin, traktuje całą sprawę w kategoriach historycznych. Po prostu chce znać prawdę, bo być może działania funkcjonariuszy SB i agentów rzutowały na jego życie. - Chcę znać nazwiska donosicieli. Zachowam tę wiedzę dla siebie - mówi. - Chyba że okaże się, iż dawni agenci pełnią dziś funkcje publiczne.
   Edward Olszewski, wicestarosta bełchatowski, również złożył wniosek o odtajnienie nazwisk agentów. Użytku z wiedzy, którą posiądzie, raczej jednak nie zrobi. - Dzięki niej poznam prawdziwą historię swojego życia.
   Roman Kirsten, były szef opolskiej "Solidarności", rozpoznał wśród otaczających go agentów najbliższego przyjaciela. - Nie pałam żądzą odwetu - przekonuje. - Chciałbym tylko tym ludziom spojrzeć prosto w oczy i usłyszeć słowo: przepraszam. Nic więcej.
   W oczy agentów chciałby też spojrzeć Ryszard Brzuzy, dziś szef związku zawodowego "Sierpień ’80" w bełchatowskiej kopalni. Brzuzy wystąpił o odtajnienie nazwisk agentury, bo tylko nielicznych rozpoznał spośród wielu osób, które nim się zajmowały. - Historia PRL-u, historia demokratycznej opozycji bez nazwisk szpicli byłaby niepełna - twierdzi.
   Tylko Edmund Bałuka, legendarny przywódca strajku w Stoczni Szczecińskiej w 1971 roku, przyznał wprost w rozmowie z dziennikarzem "Rzeczpospolitej", że pragnie poznać nazwiska agentów, bo nie wie, kogo bić: - Chciałbym dać w mordę sąsiadowi, który na mnie donosił. Deklaracja ta zabrzmiała raczej żartobliwie. W chwili jej składania Bałuka miał ponad 70 lat i był ciężko chory.

Skok w przeszłość

   Kirsteinem Służba Bezpieczeństwa zainteresowała się w 1980 roku, kiedy zakładał w Opolu "Solidarność" i został jej przewodniczącym. Porażająca jest skala tego zainteresowania. - Nie byłem aż tak ważnym działaczem opozycji, a jednak zajmowało się mną łącznie 36 pracowników SB i tajnych agentów. Nie miałem pojęcia, że byłem osaczony - mówi.
   Od kilku miesięcy Kirstein studiuje swoją teczkę. Teczka jest pojęciem umownym, bo takiej nigdy mu nie założono. To raczej zbiór wszystkich dokumentów, w których pojawia się jego nazwisko. Pół tysiąca stron. Ciężko się przez te materiały przedrzeć. Nazwiska agentów są zamazane. Zastępują je jakieś ciągi cyfr i pseudonimy. Te ciągi i pseudonimy Kirstein starannie spisał na osobnej kartce. Stara się rozpoznać ukrywające się pod nimi osoby. - To pasjonująca lektura i niezła zabawa, takie odkopywanie przeszłości. Człowiek uświadamia sobie, jak wiele już zapomniał, pieczołowicie wszystko odtwarza, przeżywa na nowo. Na niektóre zdarzenia spogląda inaczej.
   Lektura esbeckich dokumentów to za mało. By je zrozumieć, Kirstein sięga po prasę z tamtego okresu, wydawnictwa podziemne, "bibuły", ulotki. Niektórych agentów zdemaskował, mimo że nie wymienia się ich nazwisk. W stosunku do innych nie ma pewności. Może wystąpi o odtajnienie nazwisk. Chociaż... - Zaspokoiłem ciekawość i przeżyłem już największe rozczarowanie, jakie mogłem przeżyć - zaznacza.
   Bez wątpienia współpracownikiem SB był jeden z członków ścisłego kierownictwa opolskiej "Solidarności", a prywatnie przyjaciel Kirsteina. Bywał w jego domu, znał rodzinę. - W tamtych 16 miesiącach pierwszej "Solidarności" działaliśmy w ideowym transie, nie spodziewaliśmy się, że wśród nas, tak blisko, mogą być agenci, których zadaniem było rozwalanie ruchu od środka, skłócanie ludzi. Choć dziś patrzę na historię inaczej i wiem, że tak masowy ruch skazany był na totalną infiltrację, wiedza płynąca z esbeckich dokumentów napawa mnie goryczą.
   "Franek" - taki pseudonim nadali przyjacielowi Kirsteina esbecy - sam zaproponował tajnym służbom współpracę. Nie był zastraszany, szantażowany, przymuszany. Wykazał się po prostu szpiclowską inicjatywą. Oświadczył funkcjonariuszom, że widzi celowość spotkań z nimi i podał im numer telefonu, pod który mogą zadzwonić. - Nie tylko nie mogę tego zaakceptować, ale nawet zwyczajnie zrozumieć - denerwuje się Kirstein, który już wie, że to działalność "Franka" przyczyniła się do kilku wpadek, skłócenia nyskiej opozycji z opolską, do założenia podsłuchu w domu Kirsteina.
   - To nawet zabawna historia - uśmiecha się były opozycjonista, sięgając po 4-stronicowy raport SB opisujący całą akcję. Najpierw próbowali ukraść klucze żonie Kirsteina. Bez powodzenia, bo ona kluczy nie nosiła. Zostawiała je u sąsiadów, znajomych, jak większość konspiratorów. Spróbowano ukraść klucze synowi. Pobili chłopaka, ale kluczy nie zdobyli. Podrzucili więc jakieś ulotki Kirsteinowi, po czym zabrali go na komisariat. Kazali mu wszystko wyjąć z kieszeni. Nie miał kluczy. Wymyślono więc rewizję w domu, posiłkując się dokładnym planem sytuacyjnym sporządzonym przez "Franka". Wpadło ich pięciu. Czterech pilnowało w pokojach domowników, a piąty odcisnął wreszcie klucz.

Osaczenie

   Ryszard Wyczachowski nie zwykł przeceniać swoich opozycyjnych zasług. Twierdzi, że nie był nikim specjalnie ważnym, na pewno nie mógł podkopać podstaw tamtego systemu. Po prostu redagował biuletyn informacyjny "Solidarność Wojenna". Dopiero gdy po latach zaczął przeglądać esbeckie materiały, przemknęła mu przez głowę myśl, że jednak w podziemnych strukturach musiał spełniać istotną rolę. - Wie pan, ilu ludzi się mną zajmowało? Ponad 40. A w IPN-ie powiedziano mi, że to jeszcze nie wszystkie materiały na mój temat. Jest więc prawdopodobne, że miałem więcej stróżów.
   Na podstawie tych materiałów nie potrafi jednak rozpoznać agentów. Są jakieś poszlaki, drobne ślady, ale to za mało, by rzucać cień podejrzenia na konkretnych ludzi. Wyczachowski nie podchodzi do swojej przeszłości tak metodycznie jak Kirstein. Rzeczywistość przecież się nie zatrzyma. Trzeba pędzić. - Wiem, że pilnowali mnie w pracy, czułem to - wspomina. Potem, gdy półtora roku siedział w więzieniu za działalność przeciwko dekretowi o stanie wojennym, zauważał, że wiele osób chciało się do niego zbliżyć. - Jest jeszcze jedna grupa, szczególnie podejrzana - sąsiedzi. W tamtych latach nieustannie nas odwiedzali i zagadywali. Są wreszcie koledzy z "Solidarności".
   Wyczachowski nie przeżył jeszcze takiego rozczarowania jak Kirstein, ale czeka go to, kiedy odtajnione zostaną nazwiska agentów. W esbeckich materiałach znalazł bowiem notatkę ze spotkania w najbardziej zaufanym gronie. Były tam tylko cztery osoby. Jedna z nich musiała być agentem. - Numery nic mi nie mówią. Mogę się tylko domyślać, kim są ludzie z opisywanych zdarzeń, ale po co. Ja muszę mieć pewność. Mam prawo wiedzieć, kto wyrządził mi krzywdę, nawet jeśli to będzie ktoś z najbliższej rodziny - podkreśla Wyczachowski.
   Edward Olszewski, który zakładał nauczycielską "Solidarność" w Bełchatowie, był w centrum zainteresowania 25 agentów i funkcjonariuszy SB. Jest zadowolony z lektury swojej "teczki". Przypuszczał, jak funkcjonował i na czym opierał się tamten system, a teraz po prostu to wie. W materiałach znalazł opisy zdarzeń, których w ogóle nie pamiętał. Masę szczegółowych raportów o nim i najbliższej rodzinie. Totalny szum informacyjny, mało przydatny w pracy operacyjnej, ale jakże przerażający swą skrupulatnością. - Były takie okresy w moim życiu, kiedy tajne służby wiedziały o każdym moim kichnięciu. Byłem nieustannie obserwowany i podsłuchiwany. Nie sądziłem, że aż tak bardzo. A z drugiej strony nie ma w tych materiałach informacji o niektórych bardzo istotnych akcjach podziemia. Zbierali sporo informacji nieważnych i nie wszystkie ważne - mówi.
   W udostępnionych mu materiałach Olszewski znalazł potwierdzenie tego, że nie tylko starał się, ale i żył uczciwie. Wciąż powtarzają się polecenia znalezienia na niego haka. To był główny cel działania lokalnej esbecji, a przynajmniej tych 25 ludzi, którzy zajmowali się nauczycielem. - Świat PRL był iluzją. Wszystko musiało być pod kontrolą, nikt nie mógł być samodzielny. Kiedy czytam te śmieci, czuję się jak uczestnik jakiegoś reality show.
   Edmund Bałuka podobnymi odczuciami podzielił się z dziennikarzem "Rzeczpospolitej". Kiedy w 1972 roku wyrzucono go z pracy i nie mógł znaleźć żadnej innej, postanowił uciekać z kraju. Najbardziej zaufani koledzy zebrali pieniądze, aby wyrobić mu książeczkę żeglarską. Udało się. Udało się też niespodziewanie szybko zamustrować na statek "Siekierki" płynący do Japonii. Bałuka jednak nie dopłynął. Zszedł na ląd w Hiszpanii. Poprosił o azyl. Przez wiele lat był dumny, że przechytrzył bezpiekę. Ze swojej teczki dopiero dowiedział się, że ta ucieczka była przez SB skrupulatnie zaplanowana. Władze wolały pozbyć się przywódcy strajkowego.
   W teczce Bałuki są dokumenty opisujące zejście na ląd w Las Palmas i mnóstwo szczegółowych raportów z emigracyjnych spotkań we Francji i w Anglii. Bałuka był sam, agentów - mnóstwo.
   Ryszard Brzuzy, który czternaście lat temu przewodniczył komisji weryfikującej esbeków w Piotrkowskiem, nie jest pod wrażeniem ich mrówczej pracy. - Gdy zasiadałem w komisji, jeszcze czułem przed nimi jakiś lęk, odrazę, wydawali mi się wszechwiedzący. Po lekturze mojej teczki wiem, że to byli nieudacznicy. Osaczało mnie 19 osób, a nie dowiedzieli się niczego ciekawego. Wiedzieli tylko to, co chcieliśmy, by wiedzieli - bagatelizuje. Czyżby zapomniał, że wpadł podczas rozprowadzania biuletynu przygotowywanego przez Wyczachowskiego? Został skazany, spędził w więzieniu kilka miesięcy. Przypadek czy ktoś go wystawił?

Ekspiacja

   - Czekałem na ten czas wiele lat - przyznaje Wyczachowski. - Wiele razy wyobrażałem sobie, jak będę przebaczał ludziom, którzy mnie skrzywdzili. Tak, przebaczał, bo nigdy nie zakładałem zemsty.
   Więc wyobrażał sobie Wyczachowski, że kiedy już otwarte zostaną esbeckie archiwa, ruszą do niego pielgrzymki skruszonych szpicli z prośbą o wybaczenie. A on dobrodusznie będzie wybaczał. Być może nie wszystkim poda rękę, ale wszystkim wybaczy.
   Ten dzień nastał. Wyczachowski niedługo pozna nazwiska agentury. Czy jakiś tajny współpracownik przyznał się do błędu sprzed lat? Poprosił o wybaczenie? - Nikt nie przyszedł, nikt się nie przyznał. A przecież nie ukrywam, że studiuję materiały z przeszłości. Dawni agenci idą w zaparte. Może to jeszcze oni przestaną mi się kłaniać na ulicy?
   Brzuzy z niecierpliwością czeka na spotkanie z agentem. - Chcę mieć pewność, że to on i chcę mu spojrzeć prosto w oczy. Nic więcej. Żadnych zbędnych słów, żadnych pretensji. Jego życie, jego sumienie.
   W oczach agenta Brzuzy spodziewa się dojrzeć skruchę, ale nie jest pewny, czy ją dostrzeże. Takie czasy, że ludzie zatracili rozeznanie, co jest dobre a co złe, gdzie przebiega granica między przyzwoitością a niegodziwością.
   Roman Kirstein miał okazję wysłuchać, zrozumieć i wybaczyć. - Żyłem w tamtym systemie i znam go. Wiem, że ludzie się bali. Niektórych ten strach paraliżował. Strach o siebie, o rodzinę, o przyszłość swych dzieci. Rozumiem to. Ale chcę usłyszeć: przepraszam.
   Usłyszał tylko od jednego z byłych współpracowników SB, od sąsiada. Tamten nie miał odwagi przyznać się osobiście, stanąć z Kirsteinem twarzą w twarz, więc przysłał z misją swego brata, który opowiedział o tym, jak zgodził się na zamontowanie w swoim mieszkaniu podsłuchu, który sięgał domu Kirsteinów. Musiał się zgodzić, bo chciał wyjechać za granicę. - Kiedy teraz się spotykamy - opowiada Kirstein - nie wracamy do tamtej historii ani słowem. Nie daję mu odczuć, że nim gardzę, bo szanuję go za szczerość. Ale z "Frankiem" nie mogę sobie poradzić.
   Historia "Franka" czasem nie pozwala Kirsteinowi zasnąć. Jak on mógł ukrywać tę tajemnicę przez 23 lata? Wystarczyłoby powiedzieć: "Wiesz, stary, donosiłem na ciebie. Takie były czasy, rozumiesz? Nie gniewaj się, wiem, że byłem świnią". Ale "Franek" nigdy się nie przyznał. Nawet podczas niedawnych uroczystości z okazji 20-lecia "Solidarności". Przyjechali ludzie z całego świata. Był też "Franek". Dobrze się czuł w tym gronie, świetnie się bawił. Przegadali z Kirsteinem pół nocy. A przecież wiadomo już było, że niebawem wiedza z archiwów SB rozleje się po kraju.
   - Nie rozumiem takiej postawy, nie rozumiem... Jestem katolikiem, człowiekiem, który nie chowa urazy. Nie potrafiłbym nikogo z tych, którzy na mnie donosili, uderzyć ani potępić. Zdrowia nic mi nie wróci, a niczego więcej nie zdołali mi zabrać. Chcę przebaczać, a mam wrażenie, że szpicle nawet nie oczekują przebaczenia - dziwi się Kirstein.

Prawda z archiwum SB

   Kilkanaście tysięcy osób złożyło w Instytucie Pamięci Narodowej podania o udostępnienie im dokumentów zgromadzonych przez służby bezpieczeństwa PRL, a przynajmniej kilkaset już studiuje tajne raporty. I choć przez wiele lat przeciwnicy lustracji i otwarcia archiwów komunistycznych tajnych służb próbowali zdyskredytować zawartość tych archiwów, a także roztaczali upiorne wizje społeczeństwa targanego rozrachunkami z przeszłością, nic niepokojącego się nie dzieje. Nie ma samosądów. Nie mnożą się pomówienia.
   Nie ma też (na razie) spektakularnych upadków dawnych liderów opozycji. Może z wyjątkiem Lesława Maleszki z Krakowa, kiedyś działacza Studenckiego Komitetu Solidarności, dziennikarza "Tygodnika Powszechnego", a później "Gazety Wyborczej" (który wielokrotnie na jej łamach straszył koszmarnymi konsekwencjami otwarcia archiwów SB), w którym koledzy z opozycji rozpoznali gorliwego współpracownika komunistycznych tajnych służb. Poza ograniczonym ostracyzmem towarzyskim Maleszki nie spotkała żadna kara za błąd z przeszłości - nie stracił nawet pracy w "Gazecie Wyborczej".
   Próby czasu nie wytrzymał też koronny argument antylustratorów o powszechnej praktyce fałszowania esbeckich akt. Prof. Andrzej Paczkowski, historyk, członek kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, nie ma najmniejszych wątpliwości, że bardzo rzadko dochodziło do fałszowania dokumentów. - W SB był mocno rozwinięty element kontroli wewnętrznej - mówi. - Ktoś, kto decydował się na fałszerstwo, bardzo dużo ryzykował. No i przede wszystkim po co ci ludzie mieliby fałszować dokumenty? Przecież nie wiedzieli, że te akta zostaną kiedykolwiek ujawnione.
   Trudno natomiast przecenić znaczenie zgromadzonych w archiwach IPN materiałów komunistycznych organów bezpieczeństwa dla opisania najnowszej historii PRL. Bez wglądu w te dokumenty nie sposób badać rzetelnie właściwie żadnej dziedziny życia PRL.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski