Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oczekiwania mają skuteczność na poziomie jasnowidza z Człuchowa

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Archiwum
O polskich książkach, polskich pisarzach i czytelnikach opowiada Łukasz Najder, literaturoznawca, redaktor w wydawnictwie Czarne, publicysta (właśnie ukazała się jego książka-zbiór esejów "Moja osoba").

FLESZ - Polacy czytają więcej?

od 16 lat

Czy rynek książki odczuje negatywne skutki pandemii?
Odczuje.

Tak właśnie słyszałam, jednak - nie rozumiem. Przecież jeśli ludzie siedzą w domach, to powinni mieć więcej czasu na czytanie.
Są książki - moja taką się okazała - które nieźle sprzedają się jako ebooki. „Moja osoba” jako ebook osiągnęła 40 procent wyniku sprzedaży, zazwyczaj ta sprzedaż ebookowa oscyluje jednak na poziomie 10-20 procent, reszta ta papier. To efekt, po pierwsze, sentymentu czytelników do papieru. Po drugie walorów estetycznych książek papierowych. Po trzecie: istnieją książki grube, okazałe, z mapami, zdjęciami, wieloma przypisami, które po prostu łatwiej jest czytać w papierze. Pracuję w tej branży kilkanaście lat i przeżyłem już kilka przewidywanych śmierci książek papierowych: miały zabić je powieści internetowe, miały zabić audiobooki, ebooki, tymczasem dalej większość czytelników woli papier. A skoro papierowego egzemplarza teraz nie kupią- bo empiki, salony prasowo-książkowe, księgarnie są zamknięte lub działają w ograniczonym zakresie - to często nie sięgną też i po ebooka.

Po książkę nie trzeba iść do księgarni. Można zamówić ją kurierem.
Tak, ale pandemia wywołała lęk, a jedną z grup zawodowych, których unikamy najbardziej - przeprowadzono na ten temat badania - są kurierzy. Część z nas nie chce ryzykować spotkania z nimi, żeby zamówić jedną czy dwie książki, mimo że wiem - i sam tego doświadczyłem - że kurierzy zachowują się teraz bardzo „higienicznie”; zrezygnowano z podpisów, kodów, można poprosić o zostawienie paczki na wycieraczce. Poza tym ludzie po prostu są przyzwyczajeni do swoich ulubionych księgarni, saloników, empików. Wielu z nich nie kupuje książek dlatego, że przeczytało recenzję, ale dlatego, że akurat jest w galerii i chce komuś - lub sobie - sprawić prezent, więc wstępuje do księgarni, patrzy na wystawione książki, sprawdza co jest w bestsellerach, co w nowościach. Wydawnictwa mają też kłopoty przez to, że trzeba było odwołać wszystkie spotkania autorskie, targi książki i tak dalej - wydarzenia, na których sprzedawało się zawsze sporo książek.

Czy to problemy porównywalne z tymi, z którymi mierzyła się branża, gdy upadał matras?
Myślę, że najwcześniej w lecie przyjdzie czas na porównania, szacunki. Mam jednak nadzieję, że nie. Wtedy upadła sieć salonów.. Tym razem nie jest chyba tak źle, zresztą księgarnie powoli się otwierają, otwierają się galerie - choć empik już zapowiedział, że rezygnuje z prowadzenia kilkudziesięciu salonów. Pojawia się też kolejna niedogodność: wydawnictwa poprzekładały dużą część premier, jednocześnie przygotowując do wydania kolejne tytuły (w dużym czy średnim wydawnictwie jest ich 8-15 miesięcznie). Gdy epidemia trochę wygaśnie - powiedzmy, że stanie się to jesienią - te wszystkie premiery się skumulują, będą ich setki. Nie każda doczeka się więc odpowiedniej oprawy medialnej, marketingowej, nie każda zostanie zauważona przez czytelników.

Pan jest w wydawnictwie „Czarnym” redaktorem inicjującym. Na czym polega ta rola?
W skrócie: na wymyślaniu książek. Najpierw pojawia się pomysł na książkę, a potem szukam autora, który mógłby go zrealizować. Czasem jest też odwrotnie: dysponujemy autorem (który jest już z nami, ale nie ma pomysłu na kolejną książkę, albo kimś, kto pisze fajny teksty, albo kiedyś pisał fajne książki, a teraz ma przerwę), więc szukam dla niego tematu, często przedstawiam mu dwie, trzy propozycje. Szukam tematów, szukam autorów, łączę tematy z autorami.To niezłe ćwiczenie wyobraźni, trzeba też mocno obserwować rynek. Czasem od kilku lat mamy pomysł na książkę, ale nie możemy znaleźć odpowiedniego autora, bo do jej napisania potrzeba odpowiedniego warsztatu, doświadczenia, świadomości.

Ma pan na myśli warsztat językowy czy intelektualny?
Mam na myśli przede wszystkim przygotowanie merytoryczne, pewną dojrzałość, wrażliwość. Nawet świetny językowo autor niekoniecznie da sobie radę z pozycją, która będzie wymagała dogłębnego researchu obejmującego kilka dekad, rozmów z setką bohaterów, jeżdżenia po Polsce, a dodatkowo zarazem będzie wymagająca i „trudna” etycznie, bo traktująca o tragediach, traumach, wyborach życiowych Dlatego staramy się nie obciążać młodych, początkujących autorów ciężkimi tematami - tylko dostosowywać propozycje do ich poziomu rozwoju reporterskiego i intelektualnego. Nie jest możliwe, żeby osoba przed trzydziestką pisała jak Kapuściński. Jeśli ktoś nauczył się piec chałkę, nie od razu zrobi wielopiętrowy tort. Chyba tak to też działa w literaturze.

A język, styl autora? „Czarne” słynie z literatury faktu, a to są formy pokrewne z dziennikarstwem. W dziennikarstwie jest zaś tak, że chyba nawet ważniejsze od języka jest solidne, rzemieślnicze podejście do tematu, porządne przygotowanie, wysłuchaniu wielu stron.
Redaktor nie napisze od nowa książki, nie wskrzesi jej z jakiegoś brudnopisu. Może dużo, ale nie może wszystkiego.

Dużo, to znaczy ile?
U nas prawie każdy autor pracuje z dwoma redaktorami. Pierwszy zajmuje się strukturą, budową książki, drugi - stroną stylistyczno-językową. Potem jest jeszcze korekta. Te trzy etapy sprawiają, że pewne niedociągnięcia autora zostają wygładzone. Przez niego samego, bo to nie jest tak, że redaktorzy robią to za niego i za jego plecami. Wskazują mu raczej: ta metafora jest zbyt pretensjonalna, to wygląda trochę jak grafomania, nad tym fragmentem można popracować, z tego zrezygnować.

Autorzy też zgłaszają się do was ze swoimi propozycjami?
Takich propozycji mamy około tysiąca rocznie.

Naprawdę je czytacie?
Tak, jest kilku lektorów. Do niedawna też się tym zajmowałem, od jakiegoś czasu jedynie sporadycznie pomagam w tym kolegom i koleżankom. Wiele propozycji odpada jednak na dzień dobry, bo ludzie - mimo naszych komunikatów na stronie internetowej, jakie gatunki przyjmujemy, a jakich nie - wysyłają nam tomiki poezji, książki dla dzieci, fantastykę, siermiężne prace naukowe pisane przez inżynierów i tak dalej. Książki, których po prostu nie wydajemy. Poza tym wiele propozycji okazuje się być dość amatorskimi wyrobami - szczególnie jeśli chodzi o literaturę piękną, powieści i opowiadania - więc odpadają na wstępnym etapie czytania, po kilkudziesięciu czy nawet kilkunastu stronach. Z formami non-fiction to zdarza się rzadko, raczej nikt w ciemno nie decyduje się, żeby napisać biografię czy reportaż; w tym przypadku autorzy wysyłają jakiś konspekt, jeden rozdział, swoje poprzednie teksty. Za to dość często bywa, że osoby, które nigdy wcześniej nie pisały, potrafią wyprodukować 700 stron powieści. Więc z tych propozycji zostaje może 300. Jeśli lektor uzna, że jakaś pozycja jest ciekawa, podsuwa ją kolejnemu lektorowi. Jeśli oboje są zgodni, to książka przechodzi przez kolejne sita, trafiając na biurko szefowej redakcji lub szefowej wydawnictwa. Wtedy rozpoczyna się dyskusja.

Zawodowe czytanie może brzmieć jak marzenie, ale czy to nie jest na dłuższą metę nużące?
Nie, to jest w jakiś sposób inspirujące. Te lata czytania nieudanych książek naprawdę wiele mnie nauczyły; dzięki nim wiem, czego się wystrzegać, gdy sam piszę. Gdy widzi się jakiś błąd po raz setny, to staje się on bardziej wyrazisty. Wiem, jakich technik nie stosować, jak uniknąć nudzenia, mielizn narracyjnych.

Pan napisał w jednym eseju, że polski rynek książek jest średni. Mnie się wydaje, że my mamy wielu świetnych autorów.
Zależy, o jakim segmencie literatury mówimy. W Polsce mamy na przykład intensywny nurt książek opartych przede wszystkim na języku, wykorzystującym techniki realizmu magicznego. W tym jesteśmy dobrzy.

Tokarczuk, Słowik, Murek. Uwielbiam ten nurt.
Kiedyś też uwielbiałem. Dziś szukam w literaturze bardziej realistycznych pozycji, odnoszących się do współczesności, opisujących nową, wiecznie podłączoną do sieci rzeczywistość.Takich wielkich powieści, epopei realistycznych, z których słyną Amerykanie, u nas brakuje. To znaczy: mamy takich pisarzy, ale nieznakomitych, jak choćby Philip Roth czy inni tamtejsi specjaliści od Wielkiej Amerykańskiej Powieści, którzy potrafią zmieścić w książce pół wieku historii kraju, opisać całą drabinę społeczną i jeszcze zrobić to w tak atrakcyjny sposób, że ta pozycja jest masowo kupowana, czytana, komentowana. Natomiast jeśli chodzi o reportaże - wydawane przez nas, ale też inne wydawnictwa - to w Polsce jest mnóstwo książek, które noszą znamiona silnej, odautorskiej narracji, gdzie reporter zbiera informacje, dociera do prawdy, hamletyzuje. Amerykańska szkoła dziennikarska z tego nie korzysta. Mamy więc dzięki temu od nich świetne, duże książki reporterskie. Ale czy możemy powiedzieć ogólnie, że polska literatura jest bardzo dobra? O tym, że jednak nie jest jakaś wybitna i popularna, świadczy, że każdorazowe tłumaczenie polskiej książki na język angielski, niemiecki czy francuski jest dużym wydarzeniem. A tak naprawdę te przemysły księgarskie wydają mnóstwo książek z całego świata.

Czy z pisania książek w Polsce da się żyć?
To zależy, jaki standard życia chce pani osiągnąć albo do jakiego jest przyzwyczajona. Jest w Polsce grupa kilkudziesięciu osób - od Blanki Lipińskiej i Remigiusza Mroza, przez Twardocha i Żulczyka, po autorów piszących w nurcie fantasy czy science-fiction, jak Piekara czy Dukaj - którzy mogą utrzymać się swobodnie z pisania i żyć zapewne na wysokiej stopie. Wydają bestsellery, mają przekłady na obce języki, za spotkania autorskie dostają wysokie stawki, do tego dochodzą ekranizacje, seriale, adaptacje teatralne i tak dalej Poziom niżej jest grupa pewnie koło 100-150 osób, które starają się dobrze żyć z pisania, ale im jest już trudniej, muszą „dorabiać” pisaniem do magazynów czy pracą na etacie. No i jest wreszcie najliczniejsza grupa, cała rzesza ludzi, którzy piszą, ale nie mają z tego specjalnych gratyfikacji finansowych. Piszą między kolejnymi etatami, piszą nocami, piszą dla swojego ja, piszą, bo mają taki przymus, ale nigdy nie będą - prawie na pewno nie będą - autorami bestsellerów i gwiazdami.

Kiedy właściwie zostaje się autorem bestsellera? Ile książek musi się sprzedać, żeby zyskać to miano?
W Polsce o sporym sukcesie mówi się już po 10 tysiącach egzemplarzy, a megabesteller to 100 tysięcy. I znów: w Niemczech, we Francji, w USA to kilkaset tysięcy, nawet milion. Więc nawet ci autorzy, którzy dobrze żyją w Polsce z pisania, nie osiągną tego poziomu dobrobytu, co popularni pisarze na Zachodzie. Proszę zauważyć że - mimo sukcesów - Twardoch czy Żulczyk co rok, co dwa lata piszą kolejną książką. Więc to nie jest tak, że można w Polsce wydać powieść i sobie żyć z niej po królewsku przez kolejnych pięć-dziesięć lat.

Niektórzy - ci, którzy decydują się na samodzielne wydawanie książek - powiedzieliby na to złośliwie: nie można, bo wydawnictwa okradają autorów, zabierając im zdecydowaną większość dochodów.
Znam wielu autorów, którzy próbowali zakładać swoje wydawnictwa - nawet Katarzyna Grochola miała dawno temu taki pomysł - i jakoś sukcesu nie odnieśli. Kij ma dwa końce. Self-publishing oznacza cały zysk dla autora, ale z drugiej strony taki autor nie ma środków na dużą promocję, dużą dystrybucję, wprowadzenie książek do empików - chyba że mówimy o bardzo bogatym człowieku. To praktycznie niemożliwe: pojedynczy człowiek, nawet najbardziej pracowity i zmyślny, nie jest w stanie jednocześnie pisać na wysokim poziomie, wydawać to co napisał, promować, dystrybuować i błyszczeć w mediach.. Średnie i duże wydawnictwo to jest gigantyczna machina dystrybucyjno-promocyjna. Jeśli więc ktoś myśli, że self-publishingiem obejdzie system, to raczej mu się nie uda. Ale trzymam kciuki.

Poza tym to jest też bardzo kapryśny, nieprzewidywalny rynek. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, wydawnictwo też, czy taka książka na siebie zarobi, prawda?
W „Wilku z Wall Street” jest taka scena, jak ten młody gracz giełdowy słyszy od starego wyjadacza: „Tak naprawdę nikt nie rozumie, jak działa giełda, wszyscy tylko udają”. Z rynkiem wydawniczym jest podobnie. Oczywiście, jeśli się kupi prawa do zagranicznego bestsellera i wpakuje w jego promocję i dystrybucję spore pieniądze, to inwestycja powinna przynajmniej się zwrócić. Ale jak ktoś twierdzi „ta książka na pewno będzie bestsellerem”, to znaczy, że niewiele wie o tym rynku. Tu wchodzi w grę bardzo wiele czynników, są chwiejne mody, ulotne nastroje, tajemniczy zeitgeist, są różne zmienne. Czasem świetne książki wpadają w jakąś dziurę, sprzedają się na poziomie tysiąca egzemplarzy, a po miesiącu nikt już o nich nie pamięta. A inne książki, nagle ot tak wydane, bez wielkich nadziei, zaczynają się świetnie sprzedawać.

Wiem coś o tym. Jestem współautorką siedmiu książek i dosłownie każda z nich sprzedała się albo znacznie powyżej, albo znacznie poniżej oczekiwań. Tę, która sprzedała się najlepiej - i została przetłumaczona na języki obce -napisaliśmy trochę dla hecy, wydawnictwo też nie bardzo w nią wierzyło przed premierą.
Bo te oczekiwania, o których pani wspomniała, mają skuteczność na poziomie jasnowidza z Człuchowa. Widziałem już wiele pewniaków, które przepadały z kretesem i całkiem niepozorne książki, które stawały się wydarzeniem miesiąca czy roku.

Chciałam jeszcze porozmawiać o deadlinach. Czytałam kiedyś wywiad z pana szefową, Moniką Sznajderman, która irytowała się, że autorzy nie oddają książek w terminie. A pan pisze w książce, wydanej przez wydawnictwo, w którym pan pracuje, że pan ma problem z trzymaniem się terminów.
To jednak nie ta skala. Ja oddaję swoje teksty do „Dwutygodnika” z opóźnieniem, ale to magazyn internetowy, tu prokrastynacja nie niesie za sobą poważnych konsekwencji dla „wydania” kolejnego numeru. Natomiast moja szefowa wspomniała o autorach, którzy potrafią dosłownie kilka dni przed terminem oddania książki wyznać, że niczego jeszcze nie napisali. Albo mają 20 stron notatek czy refleksji. To nie jest kwestia tylko niemiłego zgrzytu, ale i logistyczno-finansowych problemów (trzeba książkę usuwać z planu, przekładać projekty medialne, dystrybucję, odzyskiwać zaliczkę, z czym czasem są kłopoty). My naprawdę staramy się zrozumieć autorów. Jeśli autor część pracy wykonał solidnie, ale na resztę nie starczyło mu sił - bo ktoś z rodziny zachorował, bo ma raptem niemowlaka w domu, bo miał kłopoty osobiste czy zawodowe - to podchodzimy z otwartym sercem i przesuwamy deadline.. Ale bywa też i tak, na szczęście rzadko, że tego rodzaju sytuacja jest wynikiem dość wątpliwej etycznie strategii autora: autor, z takiego czy innego powodu, potrzebował pieniędzy, więc podpisał jednocześnie dwie-trzy umowy w różnych wydawnictwach, biorąc wszędzie tam zaliczki. I od początku był świadomy, że któreś wydawnictwo zostanie z niczym. W takim przypadku rozstajemy się definitywnie.

Czy pan się nie bał odbioru swojej książki? Niektóre eseje są intymne, niektórzy może powiedzieliby: ekshibicjonistyczne. Pisze pan o swoich epizodach lękowych, o trudnej relacji z ojcem, o politycznej przeszłości, której teraz pan się wstydzi.
W pisaniu o sobie pierwszym warunkiem jest szczerość - wobec siebie i czytelnika. Oczywiście, łatwo wpaść przy tym w koleiny ekshibicjonizmu, szantażu emocjonalnego, rozwrzeszczanej narracji: patrzcie na mnie, ile przeżyłem. Bałem się tego, ale miałem bardzo dobrą, wrażliwą i czułą redaktorkę, która utwierdziła mnie w tym, że czasem warto ściągnąć maskę ironii, maskę badacza kuriozów społeczno-internetowych. Nie jestem lekarzem, nikogo nie uratuję, ale może ktoś zobaczy w tych esejach siebie i odkryje, że w tych tarapatach i próbach nie jest sam.

Łukasz Najder urodził się w 1976 roku. Jest literaturoznawcą i redaktorem w wydawnictwie Czarne. Poza tym pisze, między innymi dla "Dwotygodnika", "Pisma" i "Polityki". Właśnie ukazał się zbiór jego esejów "Moja osoba" (wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Oczekiwania mają skuteczność na poziomie jasnowidza z Człuchowa - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski