Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odpowiada mi spokój Krakowa

Rozmawiał Bartosz Karcz
Maciej Żurawski w swojej karierze strzelił m.in. 150 bramek dla Wisły Kraków i 21 goli dla Lecha Poznań
Maciej Żurawski w swojej karierze strzelił m.in. 150 bramek dla Wisły Kraków i 21 goli dla Lecha Poznań Andrzej Banaś
Rozmowa. - Trudno wyrazić słowami, jakie to uczucie, gdy strzelasz bramkę w ważnym meczu, przy pełnych trybunach, w europejskich pucharach czy reprezentacji. Coś fantastycznego - mówi MACIEJ ŻURAWSKI, były piłkarz m.in. Wisły Kraków i Lecha Poznań

- Pamięta Pan moment, gdy trafił Pan do Lecha? To były nieco inne czasy niż dzisiaj. Inaczej wyglądały liga, stadiony i pewnie w szatni też wszystko funkcjonowało na nieco innych zasadach niż obecnie.

- Rzeczywiście, w piłkarskiej szatni podział na młodych i starych był wyraźniejszy. Młody piłkarz, który wchodził do drużyny, znał swoje miejsce w szeregu.

- To była szkoła charakteru?

- Trochę tak. W nowej drużynie każdy coś takiego musiał przejść. Zdobywanie uznania u starszych kolegów, wyrabianie sobie pozycji w drużynie wychodziło młodym na dobre. Teraz młodzi piłkarze mają łatwiej.

- Miał Pan w Lechu z tamtych lat kogoś, kto Panu imponował, był wzorem?

- Raczej nie. Trzymałem się głównie z Piotrkiem Reissem i Krzyśkiem Piskułą, ale po przyjściu do Lecha dość szybko złapałem pozytywny kontakt z resztą zespołu. Z Piotrkiem i Krzyśkiem spędzaliśmy natomiast sporo czasu również poza klubem.

- W rozrywkowy sposób?

- Bywało wesoło, ale wszystko jest dla ludzi. Trzeba tylko wiedzieć kiedy, ile i z kim. Ja np. zapamiętałem słowa trenera Gordona Strachana, który kiedyś wszedł do szatni Celticu i powiedział: - Nie interesuje mnie wasze życie prywatne. Możecie robić co chcecie, to jest wasza sprawa. Macie być tylko na sto procent przygotowani do treningu i meczu. To są wasze pieniądze i jeżeli ktoś gotowy nie będzie, to na jego miejsce wskakuje następny.

Do środy możecie robić, co chcecie. Od czwartku nie chcę słyszeć, że ktoś was widział na mieście. Macie już myśleć o najbliższym meczu.

To podejście Strachana było zdroworozsądkowe. Piłkarz to młody człowiek, który też ma prawo gdzieś wyjść, odreagować, ale jednocześnie musi być odpowiedzialny i dbać o swoją formę.

- Gdy był Pan młodym chłopcem, marzył Pan o tym, żeby grać właśnie w Lechu?

- To był taki czas, że w Poznaniu był moment, gdy w ekstraklasie grały aż trzy kluby. Ja np. debiutowałem w ekstraklasie w barwach Warty i kiedyś grałem w derbach z Lechem. I nawet ich pokonaliśmy przy Bułgarskiej. Faktem jest jednak, że Lech w Poznaniu był klubem, na który zwrócone były wszystkie oczy. Każdy młody chłopak chciał grać w ekstraklasie, a najlepiej w Lechu. Podchodziłem jednak do tego spokojnie. To nie było coś, co spędzało mi sen z powiek. Na stadion Lecha z szalikiem nie chodziłem.

- Większość kibiców pamięta Pana jako napastnika, ale w Lechu wcale nie zaczynał Pan na tej pozycji.

- W ataku grali Piotrek Reiss, Jarek Araszkiewicz czy Maciek Bykowski. Ja zacząłem grać na prawej pomocy. Radziłem sobie na tej pozycji, choć było to trochę niewdzięczne, bo ograniczała mnie linia boczna boiska. Trzeba też było mieć żelazne płuca, bo prawa pomoc to była nieco inna pozycja niż dzisiaj. Należało biegać za swoim pomocnikiem, a on biegał za mną. Dopiero gdy do Lecha przyszedł trener Adam Topolski, zacząłem grać w ataku. Nie byłem jednak jakimś superstrzelcem. Sporo asystowałem przy bramkach Piotrka Reissa. Na rundę strzelałem po sześć, siedem bramek. Dopiero po przejściu do Wisły i to nie od razu, worek się rozwiązał na dobre.

- Lech sprzedał Pana do Wisły, bo w Poznaniu było wtedy krucho z pieniędzmi. Miał Pan opory, żeby przenosić się wtedy do Krakowa? Pamiętam, że żegnał się Pan z kibicami specjalnymi pocztówkami, tak jakby czuł Pan żal, że musi odchodzić.

- Te pocztówki to był pomysł, na który wpadłem razem z moimi znajomymi, rodziną. Chciałem pożegnać się w elegancki sposób. Natomiast nie miałem oporów, żeby przejść do Wisły, ale obawy już tak. To był mój pierwszy transfer, po którym miałem opuścić rodzinne miasto. Szykowała się rewolucja w moim życiu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Wisła sprowadzała najlepszych piłkarzy w Polsce i takie obawy, czy sobie poradzę, zaczęły się pojawiać.
Wiedziałem też, jak wielkie oczekiwania w Krakowie związane są z moim transferem. Pamiętam te tytuły, które się pojawiały w gazetach, że przychodzi supersnajper. Zdawało mi się, że wszyscy w Krakowie oczekują, że będę strzelał po trzy bramki w meczu, a ja w tamtym okresie takim zawodnikiem nie byłem. Dlatego to było dla mnie trudne i przez pierwszy rok nie grałem w Wiśle na miarę oczekiwań.

- Pierwszy rok w Wiśle, nieco słabszy, związany był z aklimatyzacją w Krakowie czy raczej z większą konkurencją, jaką spotkał Pan pod Wawelem?

- Chodziło o obie sprawy. Swoje znaczenie miała zmiana miejsca zamieszkania na Kraków, który jest specyficznym miastem. Takim, w którym żyje się nieco inaczej niż w Poznaniu czy Warszawie.

- To znaczy?

- Kraków jest spokojniejszym miastem. O pędzie, w jakim żyje się w Warszawie, nie ma nawet co wspominać. W Poznaniu też jednak czuje się taki oddech, powiedzmy biznesowy. Znalazłem się zatem w zupełnie nowym dla siebie otoczeniu. Nie znałem ulic, nie wiedziałem, gdzie pójść zjeść dobry obiad. Byłem zagubiony w tym wszystkim.

- I chyba lekko zawstydzony, bo pamiętam, jak czerwienił się Pan, udzielając np. wywiadów.

- Też to pamiętam... Głowę spuszczałem na dół, bałem się trudnych pytań. Byłem speszony, zawstydzony, a w dodatku wpadłem do takiej szatni, w której na porządku dziennym były żarty, ironia czy zwykła szydera.

- I co? Koledzy podłapali nowego?

- Pewnie. Tak jak zawsze to się dzieje. Nawet już nie pamiętam, jakie żarty wtedy leciały, ale początek łatwy nie był. Dopiero później, gdy już człowiek w to wejdzie, wsiąknie, to sam się śmieje, również z samego siebie i stres mija. Te wszystkie elementy sprawiły, że pierwszy sezon nie spełnił oczekiwań ani moich, ani kibiców i ludzi w klubie. Dopiero później przyszły lepsze i piękne czasy.

- I to one sprawiły, że po zakończeniu kariery postanowił Pan zostać w Krakowie, a nie wracać do Poznania?

- Odpowiada mi spokój Krakowa. Dobrze się tutaj żyje. Ze mną było tak, że początkowo nawet nie brałem pod uwagę, że po zakończeniu kariery nie wrócę do Poznania. Z czasem to się jednak zmieniło. Miało na to wpływ wiele czynników. Moja żona Paulina bardzo chciała mieszkać w Krakowie. To był kolejny argument, żeby tutaj zostać. Poza tym było tak, że kończyłem karierę w Wiśle. Zacząłem zastanawiać się, jaką pracę podejmę. W pewnym momencie Wisła wyszła z propozycją, żebym został jej skautem i to chyba już ostatecznie przesądziło, że zostałem w Krakowie na stałe.

- A fakt, że jest Pan tutaj kimś, że kibice doskonale pamiętają, ile radości dał Pan im swoimi bramkami, brał Pan pod uwagę?

- Jeśli chodzi o grę na tym najwyższym poziomie, o sukcesy, to z Wisłą i Krakowem byłem związany najdłużej. I to też miało znaczenie. Każdy z nas lubi być doceniany.

- Miał Pan trudności po przejściu "na drugą stronę rzeki"?

- Pewnie. To nie jest łatwa sprawa. Rozmawiałem z wieloma piłkarzami i każdy z nich miał ten sam problem. Jak znaleźć swoje miejsce w życiu. Kończysz grać i pojawia się pustka. Do pewnego momentu jesteś kimś, a potem nagle nikt nie postrzega mnie już jako Maćka Żurawskiego, czynnego piłkarza.

- Ile czasu zajęło Panu odnalezienie się w tej nowej sytuacji?

- Około pół roku. Tyle czasu zajęło mi, żeby podjąć normalnie pracę. Kiedy kończysz grę, to ciągle jesteś w takim dziwnym stanie, ciągle żyjesz tym, co było wczoraj. Trzeba dopiero dojrzeć do nowego życia. Nawet jak podjąłem już pracę, to trudno było mi zacząć normalnie żyć, bo życie zawodowego sportowca to nie jest normalne życie.

- Czego najbardziej brakowało?
- Wszystkiego po trochu. Może jestem trochę próżny, ale brakowało mi zainteresowania mediów, treningów, meczów. Jeśli grasz na wysokim poziomie i przyzwyczajasz się do pewnych spraw, to trudno odnaleźć się w tym innym, normalnym życiu. Budzisz się rano, jesz śniadanie, pijesz kawę, idziesz na spacer i nie jesteś w stanie odnaleźć w sobie takiego stanu euforii jak na boisku. To nawet trudno wyrazić słowami, jakie to uczucie, gdy strzelasz bramkę w ważnym meczu, przy pełnych trybunach, w europejskich pucharach czy reprezentacji.

Coś fantastycznego! I gdy zaczyna tego brakować, to pojawia się pustka. Nic innego czegoś takiego nie dostarczy, dlatego tak trudno wielu piłkarzom odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jest pierwszy, drugi miesiąc, gdy odpoczywasz po tym ostatnim sezonie i jest tak jak to wiele razy bywało. Ale później przychodzi trzeci, czwarty miesiąc i nie ma powrotu do tego, co było kiedyś. Trzeba się odnaleźć już bez tego, co sprawiało, że czułeś się fantastycznie.

- Zdołał już Pan się przestawić na to nowe życie?

- Ciągle jestem na etapie przestawiania się. Coraz lepiej się jednak w tym odnajduję. Pomogło mi to, że wróciłem do grania, choć tylko w III lidze. Występy w Porońcu sprawiają mi wielką przyjemność. Fakt, że pójdę na trening z chłopakami, że zagram w meczu, że znów poczuję zapach szatni, to jest coś fajnego. Do tego dochodzi praca skauta, która sprawia, że ciągle coś się dzieje. Jestem cały czas w ruchu, mogę coś zrobić dla Wisły - klubu, w którym grałem.

- Czuje się Pan sportowo spełniony, szczęśliwy?

- Mój problem polega na tym, że jestem typem analityka. Mógłbym podejść do sprawy na takiej zasadzie, że mam kilka tytułów na koncie, zagrałem na mistrzostwach świata, Europy, w Lidze Mistrzów. Tylko że wtedy zapala się lampka i tak sobie myślę, że w tych międzynarodowych imprezach to ja jednej bramki nie strzeliłem. Jakaś rysa na tej mojej karierze zatem jest. A z tym szczęściem, to jest ze mną jak z każdym człowiekiem. Raz jest lepiej, raz gorzej. Narzekać jednak nie ma na co, bo są tacy, którzy mają znacznie gorzej ode mnie.

- To na koniec zapytam o niedzielny mecz Wisły z Lechem. Jakiego spotkania Pan się spodziewa?

- Lech to drużyna, którą trener Skorża stara się ukształtować. Na razie wygląda to tak, że zagrają jeden świetny mecz, a następny taki, że nie można na to patrzeć. Smaczku tej konfrontacji dodają osoby trenerów. Skorży, który kiedyś pracował w Wiśle i Smudy, który prowadził Lecha.

Wisła to drużyna, która mimo problemów w klubie, jest na miejscu budzącym szacunek. W Krakowie z Lechem często potrafiliśmy zagrać dobre spotkanie, więc myślę, że wygramy i tym razem. Wiele zależeć będzie od Semira Stilicia, również od Pawła Brożka i jego skuteczności. Wisła tworzy dzisiaj dobry zespół, a zespół w piłce to podstawa. Oby chłopaki pokazali to w niedzielę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski