Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odważnie do przodu

Redakcja
- Tytuł Trenera Roku w Małopolsce przyjmuje Pan z zaskoczeniem czy raczej jako godne ukoronowanie ponad 20 lat pracy w Muszynie?

Trener Roku Bogdan Serwiński o sposobie na wielki sukces w małym mieście

Bogdan Serwiński, który poprowadził siatkarki Muszynianki/Fakro do złotego medalu mistrzostw Polski, został wybrany przez grono dziennikarzy sportowych naszej redakcji Trenerem Roku 2006 w Małopolsce. W niewielkiej miejscowości osiągnął spektakularny sukces, dzięki któremu do Muszyny zawitała prestiżowa Liga Mistrzyń.

- To wielka przyjemność. Takie wyróżnienie potwierdza sens pracy i pokazuje, że ktoś ją docenia. Dla mnie to duża satysfakcja.
- Rola trenera jest jedną z kilku, które w swoim klubie Pan wypełnia. Obowiązki związane z organizacją klubu są chyba nie mniej ważne niż trenerskie, skoro zaowocowały zdobyciem pokaźnych środków finansowych, istotnych w dzisiejszym sporcie.
- Patrząc na całość mojej pracy w sporcie, zawsze wiązałem jedno z drugim. Praca trenera i prezesa zawsze się w moim przypadku łączyły. Można gdybać, czy to jest dobre. Jest pewnie sporo mankamentów w łączeniu obowiązków, na pewno jest ich znacznie więcej, więc poświęcam im więcej czasu, ale z drugiej strony i satysfakcja jest podwójna.
- Był jednak taki trudny moment w minionym sezonie, w którym - chyba głównie dziennikarze - droczyli się z Panem, że prezes Serwiński mógłby w Muszyniance zwolnić trenera Serwińskiego. Wtedy był Pan w podwójnie trudnej sytuacji.
- W moim klubie rolę głównego decydenta sprawują sponsorzy - i trener, i prezes pozostają pod ich pełną jurysdykcją. Owo droczenie rzeczywiście miało miejsce, ale fakty są takie, że kiedy zgłosiłem moim sponsorom gotowość rezygnacji z funkcji trenera, stanowczo nie wyrazili na to zgody, uznali, że praca idzie w dobrym kierunku, więc nie ma potrzeby zmian.
- I wychodzi na to, że mieli rację, a chyba nawet Pan miał moment zwątpienia, bo Muszynianka w fazie zasadniczej sezonie spisywała się poniżej ogólnych oczekiwań.
- Są takie momenty w pracy trenera, że przy braku sukcesów, porażkach przychodzi zwątpienie. W wielu wypadkach trenerzy składają rezygnację, bo może to być lekarstwem na uzdrowienie sytuacji zespołu. Na swoją propozycję złożenia dymisji usłyszałem od głównego sponsora, że kiedy w jego firmie dzieje się źle, to się pracuje, a nie rezygnuje. Ten trudny moment zdarzył się nam także dlatego, że opinie na temat niesamowitych możliwości zespołu z trzema mistrzyniami Europy w składzie: Joasią Mirek, Mileną Rosner i Natalią Bamber, wydawały się mocno rozdmuchane. Niektórym wydawało się, że te nazwiska gwarantują sukces już na starcie. W sporcie tak nie jest, dziewczyny wróciły zmęczone po zdobyciu mistrzostwa Europy, po takim osiągnięciu musiał przyjść kryzys formy, zrobiło się nerwowo. Później wszyscy włożyliśmy maksimum serca i pracy w treningi, co zaowocowało mistrzostwem Polski. Ono potwierdziło oczekiwania.
- Ten sukces zamknął usta wszystkim, którzy w trakcie sezonu przypinali Panu nieprzyjemne łatki. Miał Pan chwilę osobistej satysfakcji z zamknięcia krytykom ust tym złotym medalem?
- W pierwszym odruchu tak. Chyba każdy człowiek reaguje na krytykę najpierw buntem i z niego wzięła się ta satysfakcja, ale potem patrzyłem już na wszystko inaczej. Muszę też zauważyć, że i ja, i zespół przez długi czas nie mieliśmy dobrej prasy - może dlatego, że byliśmy małym klubem, który ośmielił się wedrzeć w ustaloną już hierarchię. Przecież niewiele wcześniej awansowaliśmy dopiero do ekstraklasy, gramy w niej zaledwie czwarty sezon. Graliśmy wcześniej w maleńkiej przyszkolnej hali, dopiero teraz możemy pochwalić się okazałą, która pomieści 20 procent mieszkańców Muszyny. I taki zespół został mistrzem Polski, gra w europejskich pucharach z siatkarskimi potęgami, jak Cannes, Dynamo Moskwa i Vakifbank. Teraz już inaczej się o nas pisze i mówi, jeśli krytykuje, to konstruktywnie.
- Siatkówka nie była Pana pierwszą miłością, zaczynał Pan od piłki nożnej...
- Chyba jak każdy. Siatkówka zaczęła funkcjonować w Muszynie jako alternatywa dla piłki nożnej, która była męską domeną. To był pomysł dla żeńskiej części mieszkańców. Robiliśmy systematyczne postępy, ale chyba nikt nie planował w Muszynie, że będzie tu siatkówka na aż tak wysokim poziomie. A ten udało się osiągnąć dzięki sprzyjającemu układowi organizacyjnemu, zainteresowaniu sponsorów tą dyscypliną i wreszcie systematycznej pracy. Ja nie mam kompleksów w dążeniu do najwyższych celów w sporcie. Może w głowach innych działaczy z małych klubów taka myśl w głowie się nie pojawia, satysfakcjonuje ich praca na niższym poziomie. Mnie to nigdy nie satysfakcjonowało, chciałem najwyższych laurów.
- Nie wierzę jednak, że był Pan kiedyś aż takim wizjonerem, żeby widzieć Muszyniankę, a wtedy przed ponad 20 laty Kuriera Muszynę, w Lidze Mistrzyń...
- Może nie aż tak konkretne były te wyobrażenia, ale były. Kiedy w 1999 roku awansowaliśmy do II ligi, to było wielkie wydarzenie w Muszynie - pierwszy zespół w rozgrywkach centralnych. I po święcie z tym związanym żona zapytała mnie, czy jestem zadowolony. Powiedziałem, że tak, ale naprawdę usatysfakcjonowany będę, jak awansujemy do I ligi. Usłyszałem gromki śmiech małżonki... Później to się stało faktem, więc żona nie śmieje się już z żadnych planów, które snuję. Oczywiście nikt z nas nie planował przed laty aż tak wielkiego sukcesu, ale ja wciąż podchodzę do swojej pracy tak, że jej istotą jest dążenie do najlepszego wyniku.
- Osiągnęliście największy na krajowym rynku cel, niektórzy mówią, że za wcześnie Muszynianka do niego dotarła. Teraz mistrzowi nie wypada zejść poza podium, a z taką presją trudno grać.
- Już to odczuwamy w kraju, też się zastanawiamy, czy to można powtórzyć, bo wiemy, że oprócz pracy potrzebujemy szczęścia, które na razie nas opuściło, borykamy się z poważnymi kłopotami zdrowotnymi zawodniczek, ale z tym trzeba się pogodzić, bo to część sportu. Trzeba to przezwyciężyć, a nawet jeśli miałoby wpływ na gorszy wynik, to świat się nie zawali. Oczywiście nie planujemy takiego słabszego wyniku, wierzymy, że kłopoty hartują. Na arenie międzynarodowej zbieramy na razie doświadczenia.
- Jakie są najważniejsze zasady w Pana trenerskiej pracy? Jedną już poznaliśmy - najpierw obowiązki, potem przyjemności. Właśnie przez nią nie mógł się Pan osobiście pojawić na naszej plebiscytowej gali.
- To jest najważniejsze - najpierw obowiązek, na pierwszym miejscu zawodniczka, potem cała reszta, także przyjemności. Nie mogłem stawić się w Krakowie, bo poważne kłopoty ma moja zawodniczka Ingrid Siscovich, przechodziła badania w Warszawie, gdzie jej towarzyszyłem. Stamtąd trzeba było już jechać na mecz z Gwardią.
- Jest Pan jednym z nielicznych siatkarskich trenerów, który przyznaje, że wciąż się uczy zawodu od autorytetów. Mam Pan poczucie, że wiele jeszcze wiedzy przed Panem do zdobycia?
- Oczywiście, że tak, w tej nauce możliwości są wręcz nieskończone. Wiedzę zdobywa się w każdym meczu. Są trenerzy, którzy uważają, że wiedzą wszystko najlepiej i prace wypełniają perfekcyjnie. Ja wiem, że wiele jeszcze nauki przede mną, daleko mi do jeszcze do pełnej wiedzy, także pełnego wykształcenia. Wciąż jestem instruktorem piłki siatkowej, mam nadzieję, że w najbliższym czasie następne stopnie wykształcenia będę przeskakiwał, ale to i tak nie jest najważniejsze. Najważniejsza jest wiedza i umiejętność jej przekazania zespołowi.
- Czy Pan też narzeka na pracę z kobietami?
- Wielu trenerów uważa, że ta praca jest trudniejsza, że łatwiej dogadać się z męskim zespołem. Uważam, że to kwestia doświadczenia, ja całe życie pracuję z kobietami i nie narzekam. Oczywiście są różne momenty - przełamywanie lodów, pokonywanie trudnych charakterów, są i konflikty z zawodniczkami, rozstaję się z niektórymi bez miłości, słyszę narzekania czasem od byłych podopiecznych, ale od większości jednak nie.
- A ma Pan jakieś sposoby na te kobiece chandry, złe humory, marudzenia, obrażania się?
- Nie trzeba na to zwracać żadnej uwagi, ale to wymaga niesamowitej siły woli.
- Ile miejsca w 24-godzinnym dniu wydziela Pan na życie Muszynianki, a ile na życie rodziny Serwińskich?
- No tu jest największy problem... Mam troje dzieci wymagających jeszcze opieki rodziców. Najstarsza córka Katarzyna chodzi do II klasy liceum, jest rozgrywającą w zespole juniorek Muszynianki, syn Piotr jest w III klasie gimnazjum, a młodszy Maciej w VI klasie szkoły podstawowej. Synowie nie uprawiają siatkówki, ale towarzyszą mi często w czasie zajęć, młodszy chce przejąć po ojcu schedę. Opieka nad nimi i domem spada na ramiona mojej małżonki Anny. Chwała jej za to. Czas dla domu to właściwie tylko przerwa obiadowa, bo praca trenera i prezesa jednocześnie jest właściwie nieograniczona w czasie, zawsze go za mało, więc rodzina na tym trochę cierpi.
-**To ile razy żona**składała już pozwy rozwodowe?
- O nie, nie składała. Widocznie pała do mnie taka miłością, że nie chce się posuwać do takich kroków.
-**Czego więc Panu życzyć, skoro osiągnął Pan już tak dużo z**trenerskiego nieba?
- Żeby nas przestały męczyć kontuzje, bo z resztą sobie poradzimy.
Rozmawiała**: MAŁGORZATA SYRDA-ŚLIWA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski