Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odzyskana nieuchwytność

Redakcja
Przy wigilijnej rybie znalazłem słowo powietrze. W piątek odnotowałem to. Opisałem, jak nad karpiem sumowałem teatralny rok, jak lękałem się finalnego zestawienia jasności i mroku, i jak w świeżym wydaniu dramatów Tadeusza Różewicza nagle odkryłem te oto zdania, co im za tydzień stuknie czwarty krzyżyk.

Wyznania szczerego entuzjasty teatru na podsumowanie roku

"To, co się dzieje w__dramatach Czechowa, jest rzeczą drugorzędną, nie "intrygi", "rozwiązania", ale "powietrze" tych dramatówpamięta się zawsze, czuje się zmysłami ich atmosferę, pustkę między zdarzeniami, milczenie między słowami, oczekiwanie. Bezruch, a____nie ruch jest tam istotą sztuki".
Powietrze. Nie kroje szat, gatunki fryzur, mody na meble. Nie węszenie, kto komu życie zmarnował bądź ocalił. Nie recytowanie bolączek społecznych i nie dekretowanie ocalających leków. W teatrze długo pamięta się powietrze - nieuchwytność opowieści. Nie kawę waloną na ławę, a metaforę - szyfr muskający zmysły wszystkie.
Czy kiedyś było inaczej? Znakomite, czterdziestoletnie zdania Różewicza o Czechowie w istocie mają wiosen tyle, co teatr w ogóle. Zawsze pamięta się - sekrety powietrza. Tak było i będzie. I to też jest jasnością minionego roku teatralnego - roku Samuela Becketta.
Beckettowski festiwal w Łaźni Nowej Bartosza Szydłowskiego i Beckettowski festiwal Józefa Opalskiego - Dedykacje. Tu i tu - sekrety opowieści napowietrznych. W Łaźni - kruchy Martin Wuttke w monodramie "Pierwsza miłość" i Rick Cluchey, który prawie trzydzieści lat jest szarością pamięci starego Krappa w wyreżyserowanej przez Becketta "Ostatniej taśmie". A u Opalskiego?
Bolesne, bo intonacyjnie jak koliber lekkie "Radosne dni" w inscenizacji Giorgio Strehlera. Hipnotyczny Serge Merlin, mag, co w "Wyludniaczu" los ludzi opowiedział głosem pełnym szarych kamieni i motylimi palcami, które z powietrza lepiły ciała i rzeczy, w mgnieniu na powrót obracające się w przeźroczystość. Na koniec choreografka Maguy Marin i sedno opowieści Becketta, odtańczone w zawrotnym seansie "May B." - seansie nieuchronnie stygnących gestów i popiołów, dryfujących w pustce ogromnej. Co jeszcze? Wystarczy.
Tyle wystarczy, by w różnych dziełach dostrzec nić jedną - wstręt do międlenia oczywistości. To zostało po festiwalach. Niechęć do szastania tezami, epatowania definicjami, ciskania w publikę cepami dekretów reperujących ludzkość. Nade wszystko - pogarda dla zastępowania metaforycznego języka sztuki baranim ozorem plakatu, tabloidu, barykady. Przypomina się pewna daleka mądrość...
Tępy uczeń szkoły Zen pyta mistrza: Dlaczego zawsze, gdy masz nam coś dopowiedzenia, nie mówisz wprost, kawa naławę, lecz serwujesz jakieś opowieści? _Na to mistrz: _A____czy chciałbyś dostać ode mnie jabłko, które wcześniej przeżułem bezlitośnie?
Wuttke, Cluchey, Strehler, Merlin, Marin… Tak, są artyści, co uważają, że scena to nie krowa. Ale też jest, wciąż tkwi w świecie dzisiejszy Stary Teatr. Ansambl kręcenia szczękami pełnymi uzębienia tępego. Co z tego wypadło? To, co musiało. Mroczna papka roku.
"Fedra" - Racine przeżuty przez Zadarę. "Sen nocy letniej" - Szekspir w siekaczach Kleczewskiej. "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" - Dick na kle Klaty. Starczy. Tu - by wspólną nić odnaleźć - też wystarczy wymienić ledwie część scenicznych pereł.
Żują w Starym. Kręcą na potęgę. Klasyków, nie klasyków, wszystko, co tylko się da - przeżuwają. Napisanych światów nie dotykają z drżeniem, nie smakują ich, nie przyjmują cudzych opowieści pokornie, nie lękają się, że nie pojmą w pełni. Nie. Żują tylko w rytmie nowoczesności, z napastliwą troską o przysłowiowe dzieci głodujące w Afryce, bądź o przysłowiowy uwiąd uczucia w dobie romansów internetowych. I nawet jak na dnie żucia tli się myśl, to - jak lwią część młodego procederu teatralnego Gustaw Holoubek w wywiadzie określił przed świętami - jest ona myślą obrzyganą.
A paw ten - jaki? Cóż, jak to paw - tylko w prologu stwarza pozory lotności. Później - już tylko ciężki, lepki nielot, bez cienia tajemnicy. Ot, wymiędlona oczywistość. Jak widać to dziś ostro, bieda Klaty, Kleczewskiej, Zadary i lwiej części młodego procederu teatralnego, a może bieda młodej sztuki w ogóle, to nie bieda tematów, lecz bieda intonacji, nędza mówienia, zgroza poetyki.
Pleśniowy grzybek prostactwa otulił teatralne języki. Cienia tajemnicy, śladu niedomówienia, źdźbła przenośni, ziarna lekkości. Tłuszcz intonacji oczywistej jak cep. Sadło rytmu agitacyjnych dekretów. Lepki pot interwencyjnych haseł. Metafora - trup. Sceniczna przenośnia - mogiła. Żart - ołów. W efekcie chlastania publiki takim ozorem, każdy sens zawsze w to samo się obraca - w płaski banał suchego naleśnika, przerdzewiałym gwoździem przykutego do muru. Na widowni pęcznieje oleista duchota namiotu chrapiącego sumity. Co komu po teatrze bez tajemnic, który na kanwie żucia uporczywie wyrzęża rewelacje typu: dwa i dwa to cztery?
Wróćmy do powietrza. Nie chce być inaczej: na dłużej zostaną przedstawienia i role, które - mniejsza, czy świadomie, czy tylko intuicyjnie, pięknie czy ledwie przyzwoicie, błyskotliwie czy po bożemu - odzyskują utraconą nieuchwytność scenicznego języka.
W Teatrze im. J. Słowackiego - "Pułapka" Różewicza, pokornie przez Krzysztofa Babickiego przeczytana i przez wspomnianego Opalskiego wyreżyserowane "Pokojówki" Geneta. W Teatrze Ludowym - lekka groteska drobiazgu "Wszystko o kobietach" Gavrana w reżyserii Pawła Szumca, w lirykę czmychający naturalizm "Gąski" Kolady w reżyserii Tomasza Obary, i Anna Polony jako Stara Kobieta w chybionym dziele Henryka Baranowskiego "Stara kobieta wysiaduje" Różewicza. W Bagateli zaś "Wesele by Czechow" - jasna elegia na dzisiejsze odejście pamiętnej intonacji autora "Czajki", który jak nikt umiał trzymać palec na ustach opowieści. Co jeszcze?
Małe, całe z pustki sceny i pantomimicznych sugestii ulepione seanse Teatru KTO i przez Jerzego Zonia uruchomiona kolosalna plenerowa "marszruta" teatralna, lipcowa "marszruta" bez jednego słowa, wg partytury Petera Handke "Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem". W Teatrze Scena STU - Jerzy Trela, w wyreżyserowanym przez Krzysztofa Jasińskiego monodramie "Wielkie kazanie księdza Bernarda" Leszka Kołakowskiego hipnotyczny tak intensywnie, jak Merlin w "Wyludniaczu". Wreszcie - Teatr Groteska. I baśń "O babie, rybaku i złotej rybce". Wystarczy jedna scena...
Starzec-lalka, siwy, z siecią drewnianych bruzd na drewnianej twarzy, delikatnie prowadzony snopem miękkiego światła, w łupinie łódki płynie przez ciemności wysoko nad głowami widzów. Nuci cicho. To wszystko. Tylko metafora, sekretna i umykająca. W widzu tkwi jej sens. W górze jedynie piękny znak teatralny, znak baśni szeptanej językiem zwiewnym, językiem dobrym do oddychania. To zostanie. To zostało. Garść historii nicowanych powietrzem. Opowieści snute z palcem na wargach. Teatr odzyskanej nieuchwytności.
PAWEŁ GŁOWACKI

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski