Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odzyskanym głosem

Redakcja
- Wielu piosenkarzom zdarzają się problemy z głosem, zwłaszcza wtedy gdy nie umieją go oszczędzać. Klaus po zbyt intensywnej trasie koncertowej nadwyrężył głos i w efekcie zaniemówił. Przeszedł poważną operację. Przez cztery tygodnie po zabiegu w ogóle nie wydawał z siebie głosu, porozumiewał się z otoczeniem za pomocą kartek. Nie wiadomo było, czy odzyska głos, czy będzie mógł śpiewać, a jeśli nawet, to jak?

Z MATTHIASEM JABSEM, gitarzystą zespołu SCORPIONS, rozmawia Dominika Ćosić

-Jesteście jedną z najdłużej istniejących i z pewnością najpopularniejszą niemiecką grupą rockową. Nagraliście 12 płyt, które rozeszły się w prawie 40 mln egzemplarzy, wylansowaliście wiele przebojów. Wiem jednak, że w historii zespołu był moment krytyczny - w 1981 r. wokalista Klaus Meine stracił głos...
 - Nie pomyśleliście wówczas o znalezieniu nowego wokalisty?
 - Klaus sam nam coś takiego zaproponował. Powiedzieliśmy jednak, że nie poszukamy, bo Klaus jest dla nas kimś więcej niż tylko wokalistą. "Poczekamy na ciebie, Klaus". Podniosło go to na duchu, bo przez kłopoty z głosem wpadł w straszną depresję. Czekaliśmy cierpliwie, pracując w tym czasie nad kolejną płytą, "Blackout". Po ośmiu miesiącach Klaus mógł już śpiewać, ale to jeszcze nie było to. Wtedy trafił do renomowanej kliniki w Wiedniu, w której leczy się większość gwiazd opery. To była nie tylko kolejna, druga już operacja, ale przede wszystkim terapia psychologiczna. Klaus musiał uwierzyć, że może śpiewać, pokonać strach. Uwierzył i po tym wszystkim jego głos jest chyba jeszcze mocniejszy. Śmiejemy się, że zainstalowano mu wtedy chyba metalowe struny głosowe! Ta historyjka wiele mówi o zespole - inne grupy znalazłyby nowego piosenkarza. My nie - bo dla nas granie w jednej ekipie to coś więcej niż tylko praca.
 - Mówiąc nieelegancko, ta lojalność się opłaciła. Po kryzysie przeżyliście ponownie _boom _popularności, głównie za sprawą piosenki "Wind of Change". Czy kiedy nagrywaliście przebój, czuliście, że jest to coś wyjątkowego, że stanie się on symbolem?
 - Tak, mieliśmy takie przeczucie. Ale ten ogromny sukces nas mimo wszystko zaskoczył - takiego powodzenia tej piosenki nie spodziewaliśmy się. Wspaniale jest odnieść taki sukces, ale są też minusy. Ta piosenka stała się naszym identyfikatorem, prawie przekleństwem, zbyt wielu ludzi zaczęło nas kojarzyć tylko i wyłącznie z "Wind of Change". "Scorpionsi - a to ci od gwizdanej ballady"... A to przecież tylko jedna z piosenek, nagraliśmy 12 płyt, dziesiątki piosenek. To denerwujące. Pocieszamy się jednak, że podobne chwile przeżywa wiele zespołów, które wylansują jakiś wielki przebój.
 - Wracając jednak do "Wind of Change" - inspiracją do jej powstania była ponoć Wasza wizyta w Związku Radzieckim, w 1989 r.
 - To był bardzo ciekawy czas. Najpierw, w 1988 r., zagraliśmy 10 koncertów w Leningradzie - byliśmy jednym z pierwszych, bardziej znanych zespołów zachodnich, jaki tam wystąpił. Ludzie patrzyli na nas, jakbyśmy przybyli z innej planety, my na nich zresztą podobnie. To było ważne doświadczenie - zetknięcie się z zupełnie inną rzeczywistością. W następnym roku - był to przełomowy, 1989 r. wystąpiliśmy w Moskwie na legendarnym koncercie, "Moscow Music Peace Festival", razem z m.in. Bon Jovi czy Ozzie Osbournem. To było coś niesamowitego, komunizm dożywał swych ostatnich dni, wszystko się zmieniało, a my graliśmy na placu Lenina! Wszystkie te wspomnienia, przeżycia zawarliśmy w "Wind of Change", którą to piosenkę nagraliśmy we wrześniu. Dwa lata później nagraliśmy jej rosyjską wersję - w efekcie Michaił Gorbaczow zaprosił nas na Kreml, wydał na naszą cześć obiad. To było kolejne niesamowite doświadczenie.
 - Ale to nie jedyny przykład, kiedy zaangażowaliście się w politykę, braliście udział w koncertach np. na rzecz pomocy ofiarom wojny w Ruandzie. Czy piosenka może być narzędziem do przekazywania jakichś treści pozamuzycznych?
 - Byłbym tu bardzo ostrożny. Jeśli już, to niekoniecznie wprost, za pomocą treści piosenki. Muzyka jest takim sposobem komunikowania się, który nie potrzebuje zbyt wielu słów. To nie polityka. Słucham np. Beatlesów i nie muszę rozumieć ich tekstów, by wczuć się w klimat. Czasem tekst jest bardzo ważny, ale z reguły nie zwraca się na niego uwagi. Najważniejsza jest atmosfera. Jeżeli chodzi o udział w różnych akcjach, np. na rzecz pomocy ofiarom wojen, to ważniejsze od tego, co śpiewasz, jest to, że możesz być np. na koncercie "The Wall" pod murem berlińskim. Zresztą to nie my wtedy jesteśmy najważniejsi, tylko cel, jaki przyświeca imprezie. Dlatego nie stronimy od tego typu imprez. I jeśli to masz na myśli, mówiąc o wykorzystywaniu piosenek do celów pozamuzycznych, to jak najbardziej się z tym zgadzam.
 - Jesteście bardzo popularni w Japonii. Czym tłumaczycie ten fenomen?
 - Nie wiem, skąd to wynika, ale wszystkie zachodnie grupy są popularne w Japonii! Nie tylko my. Wszyscy, najlepiej długowłosi, muzycy są tam uwielbiani. W Japonii śpiewa się więcej rocka, a zwłaszcza hard rocka, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Im mocniej gramy, tym lepiej. Podobnie jest w Malezji, w ogóle Azji. To niesamowite.
 - Ale czy rock ma jeszcze jakąś przyszłość, czy nie staje się przeżytkiem w zalewie techno?
 - Techno i dance są bardzo ważne i dobre, ale tylko do słuchania w klubach, dyskotekach. Trudno tam przecież tańczyć rocka. Ale z kolei, kto w domu czy samochodzie słucha techno? No, może są tacy ludzie, ale nie w większości. Ta muzyka się do tego nie nadaje, jest za głośna. Moim zdaniem, techno nie wyprze rocka, to zupełnie inny rodzaj emocji. Nie boję się więc o naszą przyszłość - przed nami jest tyle nowych wyzwań!
 - Jednym z tych wyzwań było nagranie płyty, "Moment of Glory", wspólnego projektu z Berlińskimi Filharmonikami. Jak doszło do realizacji tego projektu?
 - W 1996 r. Berlińscy Filharmonicy uważani za jedną z trzech najlepszych orkiestr na świecie, a przez niektórych za najlepszą, zaprosili nas na jeden ze swoich koncertów - wykonywali wówczas IX Symfonię Gustava Mahlera. Po koncercie zaproponowali nam współpracę. Takiej propozycji się nie odrzuca. To był duży zaszczyt, ale nie wiedzieliśmy wówczas, jak miałaby wyglądać nasza współpraca. Problem polegał na tym, że nie mogliśmy napisać muzyki specjalnie dla nich, z prostego względu - nie potrafimy pisać dla orkiestry. Potrzebowaliśmy kogoś, kto mógłby zaaranżować nasze piosenki na potrzeby filharmoników i kto rozumiałby oba rodzaje muzyki: rock i klasykę. Czas mijał, a my nie mogliśmy znaleźć takiego człowieka.
 - W tym czasie Metalica nagrała słynną płytę z Michaelem Kamenem - słowem analogiczny do Waszego projekt.
 - No tak, ale pamiętajmy, że ani my, ani Metalica nie jesteśmy prekursorami. Deep Purple nagrywali podobne utwory 30 lat temu. Zazwyczaj jest tak, że w tego typu projektach orkiestra jest gdzieś w tle, tworzy background - tak też było w przypadku Metaliki. Taka sytuacja ani nam, ani Filharmonikom nie odpowiadała jednak. Oni chcieli błyszczeć, na równi z nami. Ciągle zatem szukaliśmy. W końcu znaleźliśmy właściwą osobę - tym kimś okazał się Christian Kolonovits - austriacki dyrygent, kompozytor i aranżer, który aranżował również koncerty z cyklu wykonań "trzech tenorów". Był dobry, miał wyczucie muzyki - poza tym, jako młody chłopak grał na klawiszach w zespołach rockowych - rozumiał więc oba te światy muzyczne.
 A przy tym, co jest równie ważne, polubiliśmy się. Wbrew pozorom to jest naprawdę ważne - gdy się z kimś tak dużo przebywa - w studiu spędziliśmy przecież kilka miesięcy, pracując po kilkanaście godzin dziennie - trzeba nadawać na podobnych falach, rozumieć się, a trudno jest złapać kontakt z człowiekiem, którego się nie lubi. Orkiestra też była z niego zadowolona. Wreszcie kiedy udało nam się nagrać album (znalazło się na nim 10 piosenek, w tym dwie nowe), odetchnęliśmy z ulgą... Drugim wyzwaniem był wspólny koncert podczas wystawy Expo w naszym rodzimym Hanowerze. Nie będę się silił na fałszywą skromność - to było coś niezwykłego, elektryzujący, rockowy show w wykonaniu klasycznej orkiestry!
 - Chcielibyście powtórzyć tego typu doświadczenie, może z inną orkiestrą? Czy dojdzie do nagrania kolejnej takiej płyty?
 - Jesteśmy na to otwarci, ale jeszcze nie teraz. Za jakiś czas. Zresztą otrzymaliśmy już kilka propozycji wspólnych koncertów z orkiestrami, w tym m.in. z Malezji, Hiszpanii, Portugalii. Mamy przy tym mnóstwo piosenek, które świetnie zabrzmiałyby w takiej nowej aranżacji.
 - Jak odbierasz muzykę klasyczną, słuchasz takich nagrań?
 - Nie mogę powiedzieć, żebym codziennie słuchał płyt z klasyką, ale mam wiele takich albumów w domu. Przesłuchuję je od czasu do czasu. Powiem ci jednak coś ciekawego, moje początki jako gitarzysty łączą się w pewnym sensie z muzyką klasyczną. Kiedy 30 lat temu zaczynałem grać na gitarze, w wieku 13 lat, nie miałem za dużo płyt rockowych: trochę albumów Hendriksa, Rolling Stones. Musiałem buszować w kolekcji mojego ojca - a tam były tylko albumy jazzowe i właśnie klasyczne. Byłem samoukiem i szukałem utworów, na podstawie których mógłbym się uczyć grać. Jazzowe kawałki były za trudne. I wtedy wpadł mi w ręce Koncert na skrzypce. Opus 64 Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego. Bardzo ładna melodia. Zachwyciłem się nią i próbowałem ją zagrać na gitarze. Ale jak to zrobić? Ojciec doradził mi, bym zagrał to niżej i wolniej, tak też zrobiłem. To był mój pierwszy kontakt z muzyką klasyczną.
 - Czy miałeś wtedy swój zespół?
 - Najpierw grałem dla siebie, jak chyba każdy chłopak w tym wieku. Później dogadałem się z kilkoma kolegami i zakładaliśmy po kolei trzy zespoły. Graliśmy covery Hendriksa, Cream, Black Sabbath, aranżując je na nowo. Potem, po rozpadzie tych grup, ładnych parę lat poświęciłem na solidne podciągnięcie się w grze na gitarze - grałem po 5-8 godzin dziennie. I wtedy dołączyłem do Scorpionsów.
 - Było to 20 lat temu.
 - Dokładnie 23! Ponad połowę mojego życia spędziłem, grając w tym zespole. Sam jestem tym zaskoczony. Jakim cudem tyle czasu wytrzymaliśmy ze sobą? Jesteśmy przyjaciółmi i panuje u nas świetna atmosfera. Najdłużej znam się oczywiście z Klausem i Rudolfem. Świetnie się razem bawimy. Ciągle mamy w sobie pasję.
 - No właśnie, czy po tylu latach muzyka, koncerty są dla Was jeszcze radością, zabawą, czy to już tylko rutyna, może nawet zmęczenie?
 - Skądże znowu! Faktem jest jednak, że zmieniło się w tym czasie nasze podejście do muzyki - lubimy to bardziej niż kiedykolwiek przedtem, delektujemy się tym. To, co początkowo było dla nas tylko hobby i zabawą, z czasem stało się zawodem, z którego żyjemy, dzięki któremu przemierzamy połowę świata. Fantastyczne jest to, że chociaż jest to nasza praca, dalej się cieszymy koncertami. Nie bawi nas natomiast gwiazdorzenie i wszystko z tym związane, jesteśmy więc trochę nietypowym zespołem.
 - Co daje Wam więcej satysfakcji: koncerty czy nagrywanie płyt?
 - Właściwie obie te rzeczy. Oczywiście granie koncertów jest bardziej podniecające, to wspaniałe uczucie, gdy sam się bawisz i widzisz, jak ludzie się świetnie bawią, wytwarza się wtedy niesamowita atmosfera. Praca w studiu, gdzie przebywamy w zamkniętej grupie: my i inżynierowie dźwięku, jest zupełnie innym doświadczeniem. Brakuje mi wtedy trochę przestrzeni, ruchu, ludzi. Ale za to tworzymy nowe dźwięki, coś nowego. Na koncertach gramy to, co już powstało, choć oczywiście staramy się improwizować, ale zawsze jest to na bazie napisanych już piosenek. Po zbyt intensywnych trasach koncertowych, po graniu przez 2-3 lata czuję, że czas na przerwę. A potem na pracę.
 - Jak wygląda życie gwiazdy rocka? Z rockmenami kojarzy się zazwyczaj hasło "sex, drugs and rock’n’roll" (seks, narkotyki i rock and roll)...
 - Ha, ha - to kolejny mit. Tak może żyją niektórzy muzycy, zwłaszcza ci, którzy dopiero zaczynają. Kiedy jednak poważnie podchodzisz do grania i grasz już ładnych parę lat, to nie możesz sobie pozwalać na ekscesy. W takim tempie zbyt szybko byś się spaliła. Nasze życie wygląda pewnie tak, jak twoje. Też jesteśmy normalnymi ludźmi, może trochę więcej i częściej podróżujemy, występujemy na scenach i czasem, ale tylko czasem, jeździmy limuzynami. Ale w domu, wszyscy mieszkamy w Hanowerze, robimy to, co wszyscy: jemy śniadanie, wyrzucamy śmieci, mamy rodziny. Prowadzimy całkowicie normalne życie i nie chcemy być traktowani jak gwiazdy. Nikt z nas nie jest, i broń Boże nie chce być, Whitney Houston, którą strzeże 40 ochroniarzy! Nie lubimy tej całej otoczki.
 - A jak Was ludzie traktują? Czy sami nie wytwarzają dystansu?
 - Z reguły odnoszą się do nas normalnie. Wyznaję taką prostą filozofię: jeżeli uśmiechasz się do ludzi, to oni uśmiechają się do ciebie. Gdy robisz nadętą minę "á la gwiazda", każdy myśli, że jesteś idiotą. Gdy jesteś normalny, to i ludzie cię tak traktują. Czyli mówiąc krótko, wszystko się zwraca.

Rozmawiała: Dominika Ćosić

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski