Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ofensywa homoaktywistów

Redakcja
Można odnieść wrażenie, że działalność aktywistów gejowskich w Polsce w ostatnim czasie nabrała szczególnego impetu.

Maciej Brachowicz*

Choć na ostatniej paradzie dumy gejowskiej w Warszawie z prominentnych polityków lewicy stawiła się tylko niezawodna w tych sprawach Joanna Senyszyn, mamy do czynienia z szeregiem innych prowadzonych z powodzeniem działań, poczynając od odwołania spotkania z kontrowersyjnym, to prawda, amerykańskim naukowcem Paulem Cameronem na Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego z powodu ataku "Gazety Wyborczej", po postulat wzmocnienia obrony homoseksualistów przed atakami słownymi za pomocą kodeksu karnego, co uczyniłoby z nich szczególnie uprzywilejowaną grupę. Ten ostatni postulat spotkał się - o dziwo - z poparciem rzecznika praw obywatelskim, dra Janusza Kochanowskiego.
Roszczenia aktywistów gejowskich nie cieszą się w społeczeństwie polskim zbyt dużym poparciem. Zresztą rzadko w którym społeczeństwie mają takie poparcie. Nawet liberalna społeczność Kalifornii odrzuciła w referendum postulat zrównania praw małżeńskich dla mniejszości seksualnych. Skąd się zatem bierze ich siła? Jakkolwiek brzmieć to może jak spiskowa teoria dziejów, będę dowodził, że przyczyną jest silne poparcie organizacji międzynarodowych.
Unia dla homoseksualistów
Gdy debatowano w Polsce nad przystąpieniem do "protokołu brytyjskiego", koronny argument przeciwników tego ruchu brzmiał, iż skoro art. 9 karty praw podstawowych pozostawia kompetencje do regulowania prawa małżeńskiego państwom członkowskim, nie ma to żadnego sensu. Tym samym twierdzono, iż prawo unijne nie daje możliwości narzucenia Polsce zmian regulacji małżeńskich. Choć ostatecznie zdecydowano o przystąpieniu do protokołu, wydaje się, że powszechnie nie uznaje się możliwości żadnego wpływu instytucji unijnych na prawa krajowe w tym zakresie.
Tymczasem, mimo takich zapewnień, próby wywierania presji na państwa członkowskie, aby dokonały zmian, przybierają na sile. W wydanej niedawno głośnej rezolucji w sprawie stanu praw podstawowych w UE Parlament Europejski "zwraca się do państw członkowskich, które przyjęły ustawodawstwo w zakresie związków partnerskich między osobami tej samej płci, o uznanie przepisów przyjętych przez inne państwa członkowskie i mających podobne skutki" oraz "nalega, aby komisja przedstawiła wniosek w celu zapewnienia stosowania przez państwa członkowskie zasady wzajemnego uznawania par homoseksualnych". Właśnie konieczność uznawania związków homoseksualnych zawartych w krajach, które na to zezwalają, może być główną przyczyną konieczności liberalizacji praw państw, które mają inne ustawodawstwa.
Parlament nie ma na szczęście kompetencji, aby narzucić innym państwom konkretne rozwiązania, ale tworzy do tego odpowiedni klimat polityczny. Podobnie jak instytucje doradcze wytwarzają przeświadczenie, że tak nakazuje obecne prawo, a na drodze stoją jedynie przeszkody polityczne. Agencja Praw Podstawowych UE wydała w ciągu ostatnich lat ogromny, dwuczęściowy raport nt. homofobii w Europie. Pierwsza z tych części opisuje prawo w tym zakresie, choć często autorzy tej opinii pod obowiązujące prawo międzynarodowe podstawiają własne opinie na jego temat. Przykładowo: zauważając, że orientacja seksualna uznana została za jedną z podejrzanych kategorii dyskryminacji w międzynarodowych prawach człowieka, formułują zdanie, iż "jeżeli jakakolwiek hierarchia ma istnieć przyczyny te powinny być na samym jej szczycie, a nie dole". To już jest jednak tylko opinia autorów, w raporcie przedstawiona jako obowiązujące prawo. Zresztą pierwszym aktem międzynarodowym praw człowieka, który wyraźnie zakazuje dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, jest karta praw podstawowych UE, która jeszcze nie weszła nawet w życie.
Autorzy raportu przyjmują strategię właściwą środowiskom aktywistów homoseksualnych, gdy stwierdzają, że "nie widać innego usprawiedliwienia, poza politycznym, dla traktowania dyskryminacji na gruncie orientacji seksualnej inaczej, niż na gruncie rasy lub pochodzenia etnicznego". W ten sposób przedstawiają mniejszości seksualne jako ofiary politycznej represji, zgodnie z lewicowo-liberalnym postulatem, iż prywatne jest polityczne. W całym raporcie ani w jednym zdaniu autorzy nie oddają najmniejszego nawet szacunku różnicom tradycji konstytucyjnych państw członkowskich w odniesieniu do kształtowania relacji rodzinnych. Troska o dobro dzieci, dla rozwoju których obecność matki i ojca ma ogromne znaczenie, w ogóle nie jest brana pod uwagę jako legitymowana przyczyna różnego traktowania związków kobiet i mężczyzn od związków osób tej samej płci.
Druga część analizy, socjologiczna, odmalowała społeczeństwa państw europejskich jako głęboko "homofobiczne". Przykładem tego jest np. to, według autorów raportu, że w liberalnej Danii aż 53 proc. mężczyzn w wieku 15-24 lat "nie uważało za akceptowalne, aby odbyć stosunek z osobą tej samej płci". Zaiste objaw swoiście rozumianej homofobii (ciekawe, ilu homoseksualistów jest heterofobami?).
Zakończeniem pierwszej części raportu są opinie członków agencji, w których, poza rozciągnięciem przywilejów małżeńskich na osoby tej samej płci żyjące w związkach, a także zbliżaniem krajowych przepisów prawa karnego w zakresie ścigania "homofobicznej mowy nienawiści" oraz "homofobicznych zbrodni nienawiści", rekomendują m.in. nową horyzontalną dyrektywę równościową, która pokryłaby na równych zasadach wszystkie przyczyny dyskryminacji. Projekt takiej dyrektywy wprowadzającej w życie zasadę równego traktowania niezależnie od religii, wierzeń, niepełnosprawności, wieku lub orientacji seksualnej jest bliski uchwalenia. Znajdzie się tam najprawdopodobniej zapis, iż ciężar dowodu, że do dyskryminacji ze względu na orientację seksualną nie doszło, spoczywał będzie na oskarżonym - to radykalne odejście od zasady domniemania niewinności. Poza tym, znając praktykę UE i wielu jej państw, można przypuszczać, że wolność religii będzie radykalnie ograniczana ze względu na "ochronę" mniejszości seksualnych.
Kultura praw człowieka
Na całym świecie wytworzyła się swoista kultura praw człowieka. Grupy interesu działające na bardzo różnych poziomach: międzynarodowym, krajowym i lokalnym, powołują się na prawa człowieka dla osiągnięcia swoich własnych celów. Gdy uda im się przebić do głównego nurtu, prezentują swoje potrzeby jako niezaprzeczalne prawa człowieka, których nie da się już odwrócić, a państwa muszą je zaakceptować.
Trzeba przyznać, że lobby homoseksualne jest pod tym względem wyjątkowo sprawne i dobrze zorganizowane oraz zyskuje poparcie znaczących sojuszników. Autorzy wspomnianego raportu powołują się m.in. na "zasady z Yogyakarty", indonezyjskiego miasta, gdzie 2 lata temu grupa "wybitnych ekspertów w zakresie międzynarodowych praw człowieka" (m.in. Mary Robinson, była wysoka komisarz narodów zjednoczonych ds. praw człowieka) zebrała się, aby przedyskutować prawa mniejszości seksualnych. W zasadach zapisano, iż państwa powinny "ucieleśnić zasadę równości i niedyskryminacji na bazie orientacji seksualnej i tożsamości płciowej w ich konstytucjach", zapewnić prawo do małżeństwa oraz korzystania ze wspomaganych metod rozrodu niezależnie od orientacji seksualnej i tożsamości płciowej oraz zapewnić "przyjazne środowisko" działaniom zmierzającym do promowania praw związanych z orientacją seksualną i tożsamością płciową.
Eksperci od praw człowieka mają coraz większy problem z dostrzeżeniem ograniczeń dla równości w każdym aspekcie, które wynikałyby z przyczyn znajdujących się poza prawami człowieka. Ani społeczeństwo, ani kultura, ani biologia nie pełnią już roli ograniczającej w dążeniu do realizacji "nowego świata", w którym każde życzenie może zostać przedstawione jako "prawo do". Eksperci z butą podkreślili, iż "zasady z Yogyakarty potwierdzają obowiązujące międzynarodowe standardy prawne, które wszystkie państwa muszą zaakceptować", gdyż "obiecują one inną przyszłość", w której - jak zapewne wierzą - zapanuje powszechne szczęście. Wiara w to, że prawa człowieka mogą zbawić świat, staje się coraz powszechniejsza.
Zmiany również w USA?
Prezydent Barrack Obama wygrał wybory m.in. przy poparciu środowisk homoseksualnych aktywistów. Nic dziwnego zatem, że obecnie oczekują one odpłaty. Pod koniec czerwca doszło do spotkania prezydenta z ich przedstawicielami, które dla tych drugich było jednak rozczarowujące. Prezydent, czy to z powodu poważniejszych spraw, czy też dlatego, że boi się o swoją popularność wśród konserwatywnego jednak amerykańskiego społeczeństwa, studził ich zapały mówiąc, że na zmiany trzeba czasu. Niemniej jednak debata nad "zmianą" w USA wzmaga się. Ostatnią sprawą, która podtrzymuje uwagę amerykańskiej opinii publicznej w tej dziedzinie, jest sprawa porucznika Dan Choi, który naruszył zasadę rządzącą podejściem armii do służących w niej homoseksualistów - "don't ask, don't tell" ("nie pytaj, nie mów"). Zasada ta z jednej strony zabrania badania orientacji seksualnej podczas rekrutacji, z drugiej jednak strony zakazuje żołnierzom demonstrowania swojego homoseksualizmu w jakikolwiek sposób. Porucznik Choi, po powrocie z Iraku, spotkał innego mężczyznę, który stał mu się tak bliski, iż trudno było mu utrzymać to w tajemnicy, więc postanowił się tym podzielić ze swoimi znajomymi. Najprawdopodobniej straci swoją wojskową pracę, a przynajmniej pozycję oficera. Skutki tej sprawy najprawdopodobniej sięgną jednakże znacznie poza armię.
Kilka słów o tolerancji
Jak zatem widać, "sprawa homoseksualistów" jest sprawą światową, a przynajmniej całego świata zachodniego (choć Sąd Najwyższy Indii właśnie uznał - niestosowane - prawo karzące akty homoseksualne za niezgodne z konstytucją). Nasi krajowi rzecznicy tolerancji nie tylko zatem mogą liczyć na poparcie organizacji międzynarodowych, ale także mogą czerpać z bogatego doświadczenia innych państw. Ale ich poglądy często nie mają nic wspólnego z tolerancją.
Krakowski filozof i etyk, prof. Jan Hartman, bronił decy- zji ograniczającej prawo studentów do organizacji spotkania z Paulem Cameronem ("GW" z 19 czerwca). Na początku definiuje autorytatywnie, czym jest konferencja naukowa: "polega [ona] na zgromadzeniu przedstawicieli pewnej dyscypliny naukowej przybyłych na zaproszenie instytucji zajmującej się badaniami w tejże dziedzinie. Gdyby na przykład prof. Jacek Bomba zorganizował w Klinice Psychiatrii UJ konferencję o homoseksualizmie, a ktokolwiek bronił mu zapraszać tam kogo tylko sobie życzy, łącznie z p. Cameronem, byłby to zamach na wolność nauki. Jeśli jednak grupa studentów nie będących specjalistami organizuje odczyt hochsztaplera, nazywając to konferencją naukową, wolno nam sprzeciwić się temu, zwracając uwagę, że słowo »nauka« zostało w tym przypadku nadużyte, a prawo do decydowania, co jest, a co nie jest naukowe, nie przysługuje akurat tejże grupie studentów".
Powstaje tu kilka pytań. Czy prawo takie przysługiwałoby innej grupie studentów, np. kółku miłośników "Gazety Wyborczej" która zorganizowałaby spotkanie nt. nowych form religijności z Szymonem Niemcem, "pastorem Wolnego Kościoła Reformowanego"? Kto decyduje o tym, czym jest "zgromadzenie przedstawicieli pewnej dyscypliny naukowej"? A co z konferencjami interdyscyplinarnymi? Czy mają być zabronione? Wszystkie te pytania tracą jednak ważność, gdy w dalszej części swojego emocjonalnego tekstu prof. Hartman pisze: "Patrzę ze spokojem na te relikty czasów minionych, jeśli spotykam je w głębokich, etnicznych warstwach społeczeństwa, pośród ludzi niewykształconych. Gdy jednak widzę je pośród ludzi z cenzusem, na wyższych uczelniach, nie mogę milczeć". Nie tylko zatem społeczeństwo dzieli się na głupie i nieoświecone warstwy "etniczne" oraz "ludzi z cenzusem", ale także ci drudzy są w pełni legitymowani na swoich stanowiskach tylko, gdy wygłaszają określone poglądy. Prawdziwy pokaz tolerancji.
Drugi z nich to bezpośrednio zainteresowany w sprawie Robert Biedroń, który na łamach "Rzeczpospolitej" w jeszcze bardziej emocjonalnym tekście zarzuca redakcji tej gazety, iż należy do tych, którzy "do niedawna czuli, że posiadają wyłączność na Polskę. Że wspólnota, w której żyjemy, jest jednorodna, heteroseksualna, seksistowska, katolicka, a ci, którzy myślą inaczej, mają siedzieć cicho lub się wynosić". Perspektywa zmiany ma przerażać redakcję "Rzeczpospolitej". Jeżeli tak, to dlaczego ta ponoć wyjątkowo nietolerancyjna redakcja opublikowała tekst Pana Biedronia? I czy on sam opublikowałby tekst dyskutujący z poglądami Kampanii Przeciwko Homofobii w czasie, gdy był jej prezesem?
Odpowiedzi na te pytania zdają się oczywiste.
\*Autor jest prawnikiem i ekonomistą, ekspertem Klubu Jagiellońskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski