Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ojciec Igi Świątek o porównaniach córki do Agnieszki Radwańskiej: Nie mają sensu, bo to zupełnie inne tenisistki. Łączy je tylko Wimbledon

Hubert Zdankiewicz
Hubert Zdankiewicz
18.07.2018 warszawakonferencja prasowa igi swiatek po wygraniu tenisowego turnieju juniorskiego wielkiego szlema na wimbledonie
18.07.2018 warszawakonferencja prasowa igi swiatek po wygraniu tenisowego turnieju juniorskiego wielkiego szlema na wimbledonie Bartek Syta
TOMASZ ŚWIĄTEK, ojciec IGI ŚWIĄTEK - juniorskiej mistrzyni Wimbledonu i Roland Garros - opowiada nam o początkach kariery córki (KTÓRA ZACZĘŁA NOWY SEZON OD ZWYCIĘSTWA 6:2 6:2 NAD ELYS VENTURĄ, W KWALIFIKACJACH TURNIEJU WTA W AUCKLAND), inspiracji sukcesami OTYLII JĘDRZEJCZAK, sukcesach IGI, problemach i planach. O oczekiwaniach kibiców i porównaniach do AGNIESZKI RADWAŃSKIEJ. A także o tym, dlaczego sam nie zdobył w 1988 roku medalu na igrzyskach olimpijskich w Seulu.

Po zwycięstwie w juniorskim Wimbledonie czas na karierę seniorki. Świątek: Chciałabym wygrać wszystkie Wielkie Szlemy oraz złoto olimpijskie

Pytanie może banalne, ale skąd wziął się tenis u Pana córki? Dlaczego Iga macha rakietą, anie wiosłem, jak tata?
Prawdę mówiąc wziął się trochę przypadkowo. Generalna idea była taka, żeby dziewczyny [Iga ma starszą siostrę Agatę – red.] robiły coś indywidualnie. Wynikało to z moich przykrych doświadczeń. Nie chcę się tu chwalić, ale w 1988 roku leciałem z kolegami do Seulu na igrzyska olimpijskie po medal w czwórce podwójnej [partnerami byli: Sławomir Cieślakowski, Mirosław Mruk, Andrzej Krzepiński – red.]. Nie przesadzam, bo byliśmy mega przygotowani, niestety już w Korei sprawy się skomplikowały.

Co się stało?
Klimat był morderczy, gorąco, duża wilgotność, a my nie mieliśmy w pokojach klimatyzacji. No i jeden z kolegów próbował chłodzić się w inny sposób.

To znaczy?
Powiedzmy, że zrobił sobie klimatyzację metodą chałupniczą. No i w efekcie się przeziębił, a w takiej dyscyplinie, jak wioślarstwo, nawet lekkie przeziębienie ma katastrofalne skutki. Skończyło się tylko finałem B i siódmym miejscem. Jest czego żałować, bo – już ze zdrowym kolegą, bo zdążył wydobrzeć – popłynęliśmy tamten finał B z czasem, który w finale A dałby nam brązowe medale.

Nie chciał Pan, żeby któraś z córek przeżyła kiedyś podobne rozczarowanie?
Dokładnie. Oczywiście nie było tak, że od razu po tamtym nieudanym starcie w Seulu zacząłem planować co w przyszłości będą robić moje córki, bo jeszcze wtedy ich nie miałem. Takie refleksje pojawiły się dopiero, gdy Agata i Iga pojawiły się na świecie. Generalna idea była taka, żeby obie robiły cokolwiek, poza nauką. Ruszały się, dobrze bawiły, rozwijały. Nie chowałem przyszłych mistrzyń.

Zaczynały od pływania.
Takie były czasy. Sukcesy Otylii Jędrzejczak sprawiły, że zrobiła się moda na pływanie. A koło naszego domu w Raszynie powstał basen. Cieszył się dużą popularnością wśród mieszkańców i my również zaczęliśmy tam chodzić. Pojawił się jednak problem, bo nie minęło dużo czasu, a obie bez przerwy chorowały. Zapalenie ucha, gardła… Doszło do tego, że w pewnym momencie więcej czasu spędzaliśmy u laryngologa, niż na treningach. Po którejś z wizyt pani doktor powiedziała, że jeśli one będą tak często chorowały, to się może skończyć nawet głuchotą. Odpuściliśmy więc pływanie i dopiero wtedy pojawił się tenis. Nie ukrywam, że trochę przypadkowo, zresztą początki były bardzo ciężkie.

Jak bardzo?
Dla mnie to był przeskok do innego świata. Trenując wioślarstwo ja dostawałem wszystko praktycznie na tacy – stroje, sprzęt, wyjazdy, posiłki, trenerów. Tutaj nie dość, że wszystko musieliśmy organizować sobie sami, to jeszcze wszedłem na grunt, którego kompletnie nie znałem. Musiałem uczyć się wszystkiego od podstaw, poznać co gdzie i z kim. W efekcie na początku naprawdę dziwaczne ruchy wykonywaliśmy. Zaczynaliśmy w jednej ze szkół podstawowych w Warszawie, bo dowiedziałem się, że prowadzą tam zajęcia tenisowe. Później trafiliśmy do szkoły tenisa „Tie Break” na Ursynowie, ale nie podobał mi się sposób, w jaki prowadzono tam zajęcia z dziećmi.

Dlaczego?
Subiektywne odczucie – ja nie jestem od tego, żeby kogoś pouczać, czy krytykować. Po prostu miałem inne wyobrażenie o tym, jak to powinno wyglądać. No i z „Tie Breaka” przeszliśmy do „Warszawianki”. Najpierw Agata, Iga musiała chwilę zaczekać, zanim przyjęto ją do klubu. Pamiętam jak biegała za Tomaszem Jakubczakiem i pytała: „Panie trenerze, panie trenerze – kiedy ja już będę w klubie”. A on jej odpowiadał z uśmiechem, że musi jeszcze trochę potrenować. Agata zaczynała w grupie prowadzonej przez mamę Alicji Rosolskiej i ona pozwalała mi wchodzić z Igą pod balon w czasie zajęć, poodbijać sobie gdzieś z boku. Tak, żeby nikomu nie przeszkadzać. W międzyczasie powstał program „Tenisowe Asy”. W Warszawie odbyły się dwie edycje i Iga się na jedną dostała. Radziła sobie bardzo dobrze i w nagrodę mogła poodbijać później na „Merze” z Magdą Grzybowską. Pamiętam, że była jedną z nielicznych, która potrafiła trzymać piłkę w korcie.

Nie przyszło Panu wtedy do głowy, że to może być coś poważnego?
I tak i nie. Na początku to nadal była tylko dobra zabawa, do niczego Agaty i Igi nie zmuszałem. Generalnie jednak każdy chyba rodzic marzy, żeby jego dziecko zostało gwiazdą. Pamiętam moje początki – nawet obserwowaniu meczów na poziomie Tenis 10 towarzyszą naprawdę duże emocje. Czasami aż za duże.

Ale „korowcem” chyba Pan nie był? [KOR w slangu tenisowym oznacza Komitet Oszalałych Rodziców – red.]
Aż tak to nie, ale nie ma co ukrywać, że łatwo nie było. Gdy się siedzi z boku i widzi, że sędzia się myli, albo rywalka próbuje kantować, to można dosłownie wyjść z siebie. Nie raz mnie kusiło, żeby pospieszyć na kort z odsieczą. Dobrą metodę miał na to tata Radwański, który w początkowych latach karier Agnieszki i Urszuli w ogóle nie oglądał ich meczów. Kręcił się tylko obok kortu i podpytywał o wynik. Czasem rzucił okiem przez jakąś dziurę w płocie. To zdecydowanie zdrowszy sposób, chociaż ja akurat wolę się podenerwować na trybunach.

Dlaczego Agata przestała grać?
Dosyć szybko w pewnym momencie urosła, pojawiły się bóle kolan. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić – co szliśmy do innego fachowca, to podpowiadał inaczej. Jeden chciał robić artroskopię, nie wiadomo czego tam chciał szukać. Odpuściliśmy, bo nigdy nie dążyłem do tego, żeby moje córki zrobiły karierę za wszelką cenę. Najważniejsze było zdrowie.

Iga też miała z nim problemy, bo ponad pół roku leczyła kontuzjowaną kostkę. Operacja, rehabilitacja… Nie przyszło chociaż raz Panu do głowy, że może ten tenis to też nie był dobry pomysł?
Martwiłem się oczywiście, ale jako rodzic. Chodziło o ich zdrowie, a nie kariery, bo nie popychałem żadnej z moich córek do zawodowego grania. Chciałem tego oczywiście, ale przyjąłem założenie, że jak się uda to super, a jak nie, to przynajmniej będą miały co wspominać.

Po takim roku, jak ostatni, można chyba powiedzieć, że w przypadku Igi się udało?
Można będzie tak powiedzieć, gdy zaistnieje w dorosłym tenisie. Sukcesy oczywiście nas cieszą, ale to dopiero początek drogi. W 2018 roku naszym głównym celem był powrót do samej gry, bo po kontuzji i długiej przerwie niewiadomych było bardzo dużo. Założyliśmy z jej trenerem i trenerką [Piotr Sierzputowski i Jolanta Rusin-Krzepota – red.] dość szalony plan. Celem nadrzędnym miał być start w młodzieżowych [do 18 lat - red.] igrzyskach olimpijskich w Buenos Aires, które poza prestiżem nic tak naprawdę nie dają. Mimo to zależało nam, żeby Iga tam wystąpiła, a najlepiej, żeby wróciła z medalem.

Wróciła ze złotym w deblu.
Mogła wygrać również w singlu, ale dopadło ją zatrucie pokarmowe i skończyło się na ćwierćfinale. Więcej nie dała rady. Nie ma jednak co narzekać, bo na początku roku nie byliśmy pewni, czy Iga w ogóle do tego Buenos Aires pojedzie. ITF ustawił tak wysokie progi, że żeby się zakwalifikować trzeba było być albo w pierwszej trzydziestce światowego rankingu juniorskiego, albo w pierwszej dwusetce rankingu WTA. To drugie kryterium było mało realne, bo Iga zaczynała 2018 rok sklasyfikowana na 727. miejscu. Oczywiście to jest do zrobienia, ale musielibyśmy dostawać dzikie karty do dużych turniejów. Nie mamy jednak takiego przełożenia na ich organizatorów, jak np. Amerykanie, zresztą taki gwałtownym przeskok do dorosłego grania nie zawsze okazuje się dobrym pomysłem. Gdy młoda dziewczyna widzi nagle po drugiej stronie siatki rywalkę ze światowej czołówki, to często nie jest w stanie przełamać mentalnej blokady.

Zdarzają się chlubne wyjątki, jak np. wspomniana już Agnieszka Radwańska, która w 2006 roku dostała dziką kartę do turnieju WTA w Warszawie i na dzień dobry ograła Anastazję Myskinę. Byłą mistrzynię Roland Garros.
Oczywiście, że się zdarzają i teoretycznie można przyjąć, że gdyby Iga zagrałaby dziś np. z Simoną Halep, to mogłaby z nią wygrać. Patrząc obiektywnie na siłę gry mojej córki nie jest to niemożliwe. Wiadomo jednak, że nie tylko o to chodzi, bo na widok Halep Iga mogłaby, kolokwialnie mówiąc dostać hebla. Ryzyko zawsze istnieje, dlatego lepszym pomysłem jest moim zdaniem stopniowe wprowadzanie jej w nowe realia. Ogrywanie się krok po kroku.

W przypadku Igi kroki były duże, bo niedługo po powrocie wygrała w USA turniej ITF z pulą nagród 25 tys. dolarów. Pierwszy raz w karierze.
To prawda, przed Pelhan wygrała również „piętnastkę” w egipskim Szarm el-Szejk. To pozwoliło jej awansować na tyle wysoko w rankingu WTA, żeby zakwalifikować się do głównej drabinki Roland Garros i Wimbledonu. Tam z kolei wyrobiła sobie ranking juniorski niezbędny do startu w Buenos Aires.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Igę Świątek stać na wiele, choć to jeszcze nie Kim Clijsters. Nie ma sensu porównywać ją również z Agnieszką Radwańską

Mówiło się, że bardziej liczyliście na sukces w Paryżu, a nie w Londynie...
To prawda, bo nie jest żadną tajemnicą, że Iga pewniej czuje się na kortach ziemnych. Celem było singlowe zwycięstwo w Paryżu, w międzyczasie udało się ją namówić do tego, żeby zagrała również debla. Opierała się, bo granie dwóch meczów dziennie w ciągu tygodnia to bardzo duże obciążenie. Zdecydował przypadek, bo to Caty McNally zapytała Igę na Facebooku, czy by razem nie zagrały. Powiedziałem jej wtedy, że to szansa, bo jakby się coś przypadkiem nie udało w singlu, to z taką partnerką będzie mogła powetować to sobie w deblu. No i dokładnie tak się stało.

Jak na ironię, półfinał singla Iga przegrała właśnie z McNally.
Była o krok od finału, bo w drugim secie miała piłkę meczową. Amerykanka zrobiła jednak wówczas coś szalonego i poszła po serwisie do siatki, czego wcześniej nie robiła. Szansa uciekła, kolejnej już nie było. Tym bardziej dobrze, że udało się wygrać w deblu.

Jakie cele stawialiście sobie przed Wimbledonem?
Zakładaliśmy, że sukcesem będzie kolejny półfinał. O zwycięstwie nikt nie myślał choćby dlatego, że wcześniej Iga tylko raz w życiu grała na trawie i twierdziła, że jej to nie pasuje. Piłka ma niski kozioł, przyspiesza, jest nieprzewidywalna, bo odskakuje na nierównościach. Poza tym w Polsce nie ma zbyt wielu kortów trawiastych, więc trudniej jest się przygotować.

Kiedyś był tylko jeden, w brytyjskiej ambasadzie – opowiadali o tym Mariusz Fyrstenberg z Marcinem Matkowskim, którzy trenowali tam przed swoim pierwszym Wimbledonem.
Tamtego kortu już nie ma. Ambasada się przeniosła, a budynek przejęło MSWiA i został skasowany. Zresztą słyszałem, że był pełen dziur, bo nikt o niego porządnie nie dbał, My w poprzednich latach jeździliśmy na prywatne korty do Poznania. W tym roku okazało się natomiast, że powstał trawiasty kort niedaleko Łowicza. Właściciel gruntu jest przy tym takim zapaleńcem, że planuje zbudowanie trzech kolejnych i organizację turnieju na trawie. Mało tego, on pozarażał tym pomysłem sąsiadów, bo na innych działkach też są już trawiaste korty. Byłem tam raz, z ciekawości i muszę powiedzieć, że to fajna sprawa. Taki mały kawałek Anglii w Polsce. Iga z trenerami pojechała tam na dziesięć dni i to pozwoliło jej się dobrze przygotować do Wimbledonu.

Kiedy Pan uwierzył, że może wygrać?
Kluczowy był pierwszy mecz. Iga dostała się do głównej drabinki dzięki rankingowi WTA, ale nie była w związku z tym rozstawiona – do tego trzeba być odpowiednio wysoko sklasyfikowanym w rankingu juniorskim, a ona wtedy jeszcze nie była. No i na dzień dobry trafiła na rozstawioną z „jedynką” Amerykankę Whitney Osuigwe. Wygrała w trzech setach…

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Iga Świątek i prawie polski koniec Wimbledonu, wielki sukces tenisistki z Warszawy, zwycięstwa Andżeliki Kerber i Novaka Djokovicia

I uwierzyła, że stać ją na wszystko – to jej własne słowa.
Nic dodać, nic ująć. A ja podczas finału ja nie zdejmowałem okularów przeciwsłonecznych, bo – co tu kryć – miałem cały czas mokre oczy. Również ze względu na miejsce jego rozgrywania, bo Wimbledon to coś magicznego. Takie żywe muzeum tenisa – ta tradycja widoczna na każdym kroku, atmosfera. Nawet to, jaki odgłos wydaje odbijająca się od trawy piłka. No bajka po prostu. Jak wygrywać, to tylko tam.

Iga Świątek: chciałam się wspiąć jak Goran Ivanisević, ale obok było łatwe przejście. Juniorska mistrzyni Wimbledonu wróciła do Warszawy

Wiemy jaką Iga jest tenisistką, a jaką jest córką? Jaka jest poza kortem?
Lubi się wyłączyć, zamknąć za sobą drzwi w pokoju. Obejrzeć jakiś serial. Czyta dużo książek i to różnych – ostatnio ma fazę na przygodowe, wcześniej czytała sensacyjne. Generalnie lubi być w domu, co nie powinno dziwić ze względu na to ile podróżuje.

Słucha się jeszcze ojca? Podobno jest uparta.
W sprawach tenisowych nie musi, bo od tego ma trenerów. Ja przyjąłem taką zasadę, że trzymam się z boku. Oczywiście nie jest tak, że w ogóle nie poruszam w rozmowach z Igą kwestii tenisowych, ale to za każdym razem jest dialog – niczego jej nie narzucam, po prostu mówię co myślę. I często widzę potem, że coś z tych naszych rozmów zostało jej w głowie. Poza tym się nie wtrącam – Iga ma dwójkę trenerów, którym ufa, a w dodatku oboje lubi. To są dla niej autorytety, choć oczywiście czasem dochodzi do różnicy zdań. Iga dobrze jednak wie czego chce i wie po co to wszystko robi.

Czego potrzeba Pana córce, żeby zaistniała w rywalizacji seniorek?
Na pewno zdrowia, bo bez tego ani rusz. Przydałoby się również więcej pomocy z zewnątrz, bo choć możemy już na nią liczyć to jednak pewnych rzeczy nadal nie przeskoczymy. A minie jeszcze trochę czasu, zanim Iga stanie się finansowo niezależna.

Wimbledon niczego nie zmienił?
Na pewno zmienił wizerunkowo, bo dzięki niemu Iga stała się rozpoznawalna nie tylko wśród fanów tenisa. Coś się zmienia na lepsze, choć nie ma co tego porównywać do tego, co dzieje się w innych krajach. Po finale Wimbledonu czytałem, ze do pokonanej przez Igę Szwajcarki Leonie Küng zaraz po meczu przyszło dwóch lokalnych sponsorów i zaproponowali jej finansowanie na następny rok. U nas to tak nie działa. Sponsorzy, owszem są, pozyskuje ich agencja Warsaw Sports Group, która finansuje obecnie karierę mojej córki. Wiem jednak ile oni muszą się przy tym nachodzić, bo w Polsce chętnych do wspierania wielkich gwiazd nie brakuje. Za to w przypadku młodych zdolnych na dziesięć rozmów wychodzi jedna, albo pół. A tenis to drogi sport.

Zdajemy sobie z tego sprawę. Gdy Agnieszka Radwańska wygrywała w 2005 roku juniorski Wimbledon policzyliśmy – z pomocą znajomego właściciela klubu i kilku trenerów – ile kosztuje rocznie utrzymanie tenisistki na jej ówczesnym poziomie. Wyszło nam – plus minus – 300 tysięcy złotych.
Dziś to będzie jeszcze więcej – jakieś 400, nawet 450 tysięcy. W naszym przypadku koszty są wyższe, bo dochodzi dodatkowy trener. Ktoś powie, że to zbytek, ale skoro taki trzyosobowy układ się sprawdza, to nie zamierzamy go zmieniać. Tym bardziej nie w takim momencie.

Kilkanaście lat temu takim lokalnym wsparciem był w Polsce program PZT Prokom Team.
Był i miało to realne przełożenie na wyniki, bo korzystali z niego niemal wszyscy – i siostry Radwańskie i Łukasz Kubot i Fyrstenberg z Matkowskim. Teraz młodzi tenisiści o finansowaniu na takim poziomie mogą tylko pomarzyć. Nie chcę, żeby ktoś wziął mnie za marudę, ale tak po prostu jest. Podam konkretny przykład – we wrześniu Iga wygrała turniej ITF w szwajcarskim Montreux, z pulą nagród 60 tys. dolarów. Sportowo duży sukces, za to finansowo wyszliśmy z tego wyjazdu na plus tylko dlatego, że udało się załatwić noclegi u znajomych Piotrka, którzy tam mieszkają. Gdyby do biletów lotniczych i kosztów życia w Szwajcarii doszedł jeszcze hotel, to cała nagroda za wygraną zostałaby, dosłownie, przejedzona. Tenis to nie skoki narciarskie, albo mecz piłkarski, że się gdzieś leci, gra i wraca do domu. Tu wygląda to tak, że im lepiej grasz, tym dłużej gdzieś przebywasz. Koszty rosną, a turniejach niższej rangi kokosów się nie zarabia. One są dopiero na samej górze.

Mówi się, że 2019 rok będzie dla Igi przełomowy.
Jeśli ktoś ma na myśli fakt, że skończyła z juniorskim tenisem to tak. Nie przesadzałbym jednak, bo Iga tak naprawdę nie musi nic nikomu udowadniać. Nie musi bronić nie wiadomo jakiej liczby punktów rankingowych. Oczywiście, wchodzi na wyższy poziom i zobaczymy co jej to da. Na razie dało tyle, że Święta spędziła w Nowej Zelandii, bo 23 grudnia wyleciała do Auckland. Jej trener żartował po ostatnim treningu, że na kolację wigilijną zjedzą sushi, bo będą akurat w Tokio. Tam mieli międzylądowanie. W Auckland zacznie od kwalifikacji, które rozpoczynają się 29 grudnia. Później zagra jeszcze eliminacje do Australian Open.

Co potem?
Turniej FedCup [Puchar Federacji – red.] w Zielonej Górze. Potem zobaczymy.

Czujecie już jakąś presję oczekiwań kibiców? Sukcesy Agnieszki Radwańskiej sprawiły, że poprzeczka wisi wysoko, a każda młoda tenisistka jest do niej porównywana.
Szczerze mówiąc nie lubię tych porównań Igi do Agnieszki. Nie mają sensu, bo to dwie zupełnie inne tenisistki – Radwańska była mistrzynią taktyki. Świetnie się broniła. Z kolei moja córka lubi atakować, dominować. Przyłożyć z forhendu. Łączy je w zasadzie tylko tyle, że obie wygrały juniorski Wimbledon. A co oczekiwań kibiców, to staramy się z Igą nie zwracać na nie uwagi. Nie staramy się grać pod kibiców, bo tak się nie da. Denerwują mnie również medialne spekulacje na temat mojej córki. Niedawno przeczytałem gdzieś, że bukmacherzy wyceniają na jakim miejscu w rankingu skończy przyszły rok. Po co to wszystko… To znaczy, ja wiem po co i jak działają media. Nie widzę jednak sensu w takim biciu piany. W Polsce jest bardzo krótka kołdra, jeśli chodzi o wewnętrzną rywalizacją. Nie ma za bardzo możliwości, żeby te dziewczyny ze sobą konkurowały, albo choćby trenowały. Ja chciałbym, żeby Iga dobrze grała i była wysoko w krajowym rankingu. Trzeba jednak pamiętać, że ona wciąż jest juniorką. Brakuje nam dziewczyn w wieku dwudziestu – plus minus – lat, które zwiększałyby rywalizację. Takich zawodniczek, jak moja córka, powinno być w tej chwili w Polsce przynajmniej dziesięć.

Być może są, tylko z różnych powodów nie mogą się przebić. Jednym przeszkadza zdrowie, a innym brak pieniędzy.
A jeszcze innym właśnie brak wewnętrznej rywalizacji. My, żeby się rozwijać, musimy wyjeżdżać za granicę. Porównajmy to choćby z tym, jak wygląda to całkiem niedaleko od nas – w Czechach, czy w Rosji. Jaka tam jest rywalizacja, My musimy wyjeżdżać, choć przyznam, że trochę nie rozumiem tych, którzy budują sobie ranking podróżując po całym świecie. Ja wychodziłem zawsze z założenia, że jeśli nie udał nam się przebić w promieniu 500 kilometrów od Warszawy, to nie ma co się szarpać na Afrykę, Azję, albo Australię. Dlatego właśnie na początku nie jeździliśmy dalej, niż do Czech. Szybko okazało się jednak, że Iga dochodzi tam do półfinałów i finałów, a czasem nawet wygrywa.

Czyli widać było, że dobrze się zapowiada...
Widać było, ale samym talentem daleko się nie zajdzie. Po tegorocznych sukcesach Igi ktoś może powiedzieć, że łatwo poszło. Guzik prawda – to wszystko było okupione olbrzymim wysiłkiem i latami ciężkiej pracy. A warto podkreślić, że ona łączy sport z nauką, bo nadal chodzi do szkoły. I będzie chodziła przynajmniej do matury.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski