Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oni nie umarli, oni poszli za grań

PIOTR SUBIK
Fot. Artur Hajzer
Fot. Artur Hajzer
Nic nie wskazywało, że będzie to dzień, który aż tak tragicznie zapisze się w historii Tatr. Nie wiedzieli tego uczestnicy wycieczki szkolnej z Tychów, którzy ze schroniska nad Morskim Okiem wyruszali na Rysy. Nie wiedzieli ratownicy, pełniący tego dnia dyżur w centrali Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego w Zakopanem. Chociaż potem wiele razy zastanawiali się, czy można to było przewidzieć.

Fot. Artur Hajzer

Dziesięć lat temu, 28 stycznia 2003 r., pod Rysami, lawina zabiła osiem osób - uczestników wycieczki szkolnej z Tychów

Czy fakt, że zmieniła się pogoda - w nocy się ociepliło i spadł śnieg - mógł sugerować, że w górach zrobiło się lawiniasto i że zastawiona przez naturę śmiertelna pułapka już na kogoś czeka... Że wystarczy chwila nieuwagi...

Nie wziął tego na pewno pod uwagę Mirosław Sz., opiekun młodzieży z Uczniowskiego Klubu Sportowego "Pion" w Tychach. Bo przecież gdyby wziął, nie wyszedłby z dziećmi w Tatry. Tak, to były dzieci: 16-, 17-, 18-latkowie, a Rysy, zwłaszcza w zimie, były dla nich zbyt dużym wyzwaniem. Dziesięć lat temu w styczniu mało kto się na nie zapędzał. A już bez doświadczenia - to w ogóle.

Szło ich wtedy na najwyższy po polskiej stronie szczyt Tatr trzynaścioro - w tym troje dorosłych: Sz., drugi opiekun i student. Pozostali uczestnicy wycieczki byli uczniami tyskiego I LO im. Leona Kruczkowskiego, zwanego popularnie "Kruczkiem". Znajdowali się powyżej Buli pod Rysami. Mieli tylko kawałek do szczytu, może 500 metrów przewyższenia. Dochodzili do miejsca, którym latem biegnie szlak. Bo w zimie w Tatrach szlaków nie ma.

16-letnia Luiza opowiadała później, że szła w czteroosobowej grupie; że w pewnej chwili poczuli coś jakby trzęsienie ziemi; że nikt nie wiedział, co się dzieje, aż nagle zobaczyli, jak żlebem spływa na nich morze śniegu. Na ucieczkę było za późno. Pamiętała też, że zaciekle walczyła o życie... Lawina porwała 9 osób. Luizie nie zrobiła krzywdy, miała tylko złamaną rękę i potłuczenia. Przeżyła. Jej koledzy nie mieli tyle szczęścia.

***

Był wtorek, 28 stycznia 2003 roku, godzina do południa. Kiedy w centrali TOPR zadzwonił telefon, jeszcze nie było wiadomo, że lawina zabiła osiem osób - najwięcej w historii polskich Tatr. Zresztą, nie było nawet wiadomo, ile osób znalazło się pod śniegiem. Lawiny w Tatrach to codzienność, każdej zimy schodzi ich kilkaset, nawet kilka tysięcy. Mniejszych i większych. Problem robi się wtedy, gdy zabierają ludzi...

Pierwsi ratownicy byli na lawinisku bardzo szybko - desantował ich pod Rysami ratowniczy sokół. Potem następnych i jeszcze następnych. Po godzinie ponad 30 osób dźgało lawinisko długimi na kilka metrów sondami lawinowymi, próbując szybko ustalić, gdzie są zasypani turyści. Już było wiadomo, że to młodzież, uczestnicy wycieczki szkolnej. Że byli wyposażeni w raki, czekany oraz kije - które i tak na nic im się zdały, i że nie mieli detektorów lawinowych - bo wtedy mało kto takie miał.

Najszybciej pomoc otrzymała Luiza. Leżała na powierzchni. Dwóch chłopaków odkopało się samych. Sz. nic się nie stało. Po wystającym ze śniegu raku trafiono na Przemka - reanimowano go na lawinisku bardzo długo. Nieprzytomny, z poważnymi obrażeniami trafił na stół operacyjny w szpitalu w Zakopanem. Krwiak śródczaszkowy, otwarte złamanie czaszki. Operacja trwała trzy godziny. Ponad 2,5 godziny po zejściu lawiny wydobyto 22-letniego Łukasza, brata jednego z zasypanych, studenta politechniki. Nie stwierdzono u niego tętna, nie oddychał.
Nie żył...

Po południu pogoda w Tatrach znacznie się pogorszyła - zaczęło sypać, duł silny wiatr. Zadymka utrudniała poszukiwania, ale nie traciły one na intensywności. Aż do godziny osiemnastej, kiedy akcja została przerwana - zapadł zmrok.

Nazajutrz na lawinisku ponownie pojawiło się kilkadziesiąt osób - ratownicy górscy z Polski oraz słowackiej Horskiej Służby, pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego, strażnicy graniczni, strażacy. Ludzie nie znaleźli nic, psy nie podjęły tropu. Nadal sypał śnieg, wiał mocny wiatr. Widać było co najwyżej na metr. Białe piekło. Do trzeciego podniesiono stopień zagrożenia lawinowego.

Krajobraz pod Rysami przerażał - lawina zeszła spod ścian Rysów, Żabiego Konia i Żabiej Turni Mięguszowieckiej. Musieli z nią jechać w dół sześćset, siedemset metrów. Powierzchnię objętą lawiną oceniono na ponad 7 ha, samo lawinisko - na 2,5 ha, z czego hektar pokrywał Czarny Staw. Pod zwałami śniegu, którego każdy metr sześcienny mógł ważyć 600 kilogramów, a cała lawina - pół mln ton, zostało 6 osób. Nikt nie miał wątpliwości, że turyści wtłoczeni zostali pod lód na stawie. Nikt nie miał wątpliwości, że nie ma dla nich ratunku...

To nie była woda, to była bryja. Gęsta śnieżno-lodowo-wodna maź. Jakby ktoś zwiózł z wielkiej budowy biały gruz i wrzucił do jeziora - mówią po latach ratownicy TOPR. Nie dało się wejść, wpłynąć, zanurkować. I tak aż do wiosny...

***

Rodziny zasypanych przyjechały z Tychów do Zakopanego jeszcze we wtorek. Przyjechali znajomi i przedstawiciele władz miasta na Śląsku. Prezydent Tychów przerwał urlop zagraniczny. Powołano sztab kryzysowy. Piątek, 31 stycznia, ogłoszono dniem żałoby w całym powiecie tatrzańskim. Flagi na urzędach opuszczono do połowy, zawieszono czarne wstążki. Nad Morskim Okiem, przed schroniskiem PTTK, zapłonęły znicze. A w Tychach tysiące światełek zapalono przy ul. Korczaka, gdzie mieści się I LO. Przypominały ogromny, płonący dywan. W południe, na 3 minuty, zawyły syreny. Nauczyciele i psycholodzy rozmawiali z uczniami. Nikt nie miał głowy do nauki. "Taka tragedia, taka tragedia" - powtarzali ludzie przychodzący pod szkołę. Słychać było płacz i modlitwy. Za zmarłych modlił się metropolita katowicki bp Damian Zimoń. Zaś pod Tatrami, w Sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej na zakopiańskich Krzeptówkach, ks. Stanisław Olszówka mówił podczas mszy dla rodzin, że w góry idą dobrzy ludzie i że nie czas deliberować, kto zawinił. I że Bóg zabrał ich z tego świata do siebie i niech to stanie się przestrogą dla innych. Starzy ratownicy powtarzali dla otuchy: "Oni nie umarli, oni poszli za grań".

***

Młodzież z Tychów przyjechała do Zakopanego w niedzielę 26 stycznia. Ponad dwudziestu uczniów, czterech opiekunów. Rozpoczęły się ferie, lubili chodzić po górach. Tę pasję obudził w nich właśnie Mirosław Sz., nauczyciel geografii w "Kruczku", opiekun UKS "Pion". Klub działał od 1999 r. Tego samego roku Sz. z kilkoma licealistami zdobył Mont Blanc, Dach Europy, najwyższy szczyt Alp. Prowadził też młodzież po górach Islandii. Podawał się za instruktora wysokogórskiego, choć przy klubie działała tylko ścianka wspinaczkowa. Przed wyjściem z Morskiego Oka nie usłuchał ratownika TOPR, który odradzał mu wyprawę na Rysy. Przewodnik? Jaki przewodnik!? Przecież Mirosław Sz. był tam dzień wcześniej z inną grupą. Wrócili zadowoleni, mówili kolegom, że było fajnie, że szło się bez problemów. Dzień wcześniej również obowiązywał drugi stopień zagrożenia lawinowego. Ale była zupełnie inna pogoda...
Potem rodzice zabitych pod Rysami będą mówić o opiekunie "hochsztapler". Powinien był przecież wynająć przewodnika, ale tego nie zrobił. Ale nie oskarżali go o śmierć dzieci, nie mieli do niego pretensji. Przynajmniej nie wyrzucali ich z siebie.

TOPR przez całą resztę zimy i pierwsze tygodnie wiosny 2003 roku nie próżnował. Codziennie ratownicy odbywali rekonesans po lawinisku. Raz po raz odnajdywali rękawice, czapki, strzępy kijów trekkingowych, paski od plecaków, fragmenty ubrań itd. Przez policję, lub bezpośrednio od nich, trafiały w ręce rodzin. Niczym relikwie. Po takiej tragedii przecież nawet najdrobniejsza rzecz staje się niezwykle cenna...

***

Na wiosnę wyciągano ich z Czarnego Stawu po kolei. 13 maja - Szymona. 5 czerwca - Artura. 7 czerwca - Ewę i Andrzeja. Dzień później - Tomasza, drugiego opiekuna grupy, również nauczyciela w "Kruczku". 17 czerwca - Justynę. Jedna z ofiar lawiny leżała na głębokości ponad 50 m. Przy Arturze znaleziono aparat fotograficzny, którym utrwalono ostatnie chwile przed zejściem lawiny. Dzięki nim śledczy wiedzieli, kto szedł z kim pod górę, gdzie się zatrzymywali na odpoczynek, jak wyglądały okolice Rysów przed zejściem lawiny.

Nie da się powiedzieć, czy gdyby siłą rozpędu zwały śniegu nie wtłoczyły ich pod lód, mieliby szanse na przeżycie. Nie da się powiedzieć, choć statystyki są bezlitosne - lawiny w Tatrach nie duszą, w dziewięciu przypadkach na dziesięć zabijają, nim człowiek zdąży się udusić. Traktują człowieka strasznie: rozbierają z kurtek, spodni, plecaków, mielą jak mięso w maszynce, rozrywają, miażdżą. Trwa to ułamki sekund.

Miesiąc po wypadku, w szpitalu, zmarł Przemek.

Podczas pierwszego procesu sąd skazał Mirosława Sz. za nieumyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa na uczestników wycieczki na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Przyjęto ekspertyzę biegłych z Wrocławia, którzy uznali, że to nie turyści podcięli lawinę, lecz że zeszła ona samoistnie. Ale Sz. przyznał się do winy dopiero podczas ponownego procesu. Mówił: "Teraz wiem, że nie powinienem ich prowadzić w góry. (...) Nie było pogody, która dawałaby poczucie bezpieczeństwa". I że popełnił kilka błędów. Wcześniej próbował zrzucić winę na ratowników TOPR - że niby wprowadzili nieadekwatny do warunków stopień zagrożenia lawinowego. 11 kwietnia 2006 r. skazano go na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery lata.

Ojciec Łukasza i Andrzeja, ofiar lawiny pod Rysami, po wyroku mówił: "Nie pytajcie mnie o wybaczenie. Niech mu sumienie wybaczy". Przyszła nie satysfakcja, a uspokojenie. Ratownicy TOPR nadal często widują go nad Morskim Okiem.

W lipcu 2003 roku na szczycie Rysów stanęli rodzice wszystkich ofiar. To było trudne, ale postanowili dokończyć wyprawę swoich dzieci...

***

Lawina, która w 2003 r. porwała licealistów ze Śląska, nie była najtragiczniejszym takim zdarzeniem w historii Tatr. 20 stycznia 1974 r., około godz. 10.40, w Tatrach Słowackich, żlebem spod Przełęczy nad Skokiem zeszła potężna lawina, która przewaliła się przez Mięguszowiecki Potok i z impetem wpadła na przeciwległy stok, gdzie przysypała 24 uczestników kursu narciarskiego. Zginęło 12 osób - kilkunastoletni uczniowie słowackiego technikum budowlanego, nauczyciel i jego 12-letni syn. Najwięcej szczęścia miał 18-latek, którego znaleziono na lawinisku żywego po pięciu godzinach poszukiwań. Ciała dwóch ofiar wyszły spod śniegu dopiero na wiosnę.
Po polskiej stronie Tatr również nie brakowało tragicznych wypadków lawinowych. Trzydziestego grudnia 2001 r. podczas akcji ratunkowej w lawinie pod Szpiglasową Przełęczą giną dwaj młodzi ratownicy TOPR Marek Łabunowicz, zwany przez kolegów Mają, i Bartek Olszański. Idą w Tatry, by znieść w dół ciała dwóch turystów z Gdyni, których wcześniej przysypała inna lawina. Z kolei 30 grudnia 2009 r. zwały śniegu zabijają w rejonie Buli pod Rysami trzy osoby. Ofiary mają poważne obrażenia głów, połamane ręce i nogi. Lawina zeszła przy pierwszym stopniu zagrożenia lawinowego. Rok po śmierci licealistów z Tychów pod Czerwonymi Wierchami - w dolince Mała Świstówka - spadający z gór śnieg zabrał życie czterem grotołazom z Nowego Sącza.

Największa tragedia lawinowa w Polsce wydarzyła się w Karkonoszach. 20 marca 1968 r. w Białym Jarze zginęło 19 osób - trzynastu Rosjan, czterech obywateli NRD i dwoje Polaków. Zasypanych ratował m.in. ratownik ze Słowacji, którego polscy koledzy dwa lata wcześniej wydobyli z lawiny w Dolinie Łomniczki pod Śnieżką. Poszukiwania ciał trwały do początku kwietnia.

***

"Teraz na nas spoglądają spoza chmur... (...) Kiedyś spotkamy się tam, gdzie tylko radość jest..." - śpiewał na każdym pogrzebie chór z liceum w Tychach. "Spod lawiniska pod Rysami przeszli do wieczności" - mówił w czasie ostatniego pożegnania ostatnich wydobytych z Czarnego Stawu ofiar, Justyny i Andrzeja, szkolny katecheta, ks. Damian Gajdzik. I dodał: "Musimy się kiedyś spotkać. To wszystko nie może się kończyć tylko bólem i łzami. Do zobaczenia, Justyno, Andrzeju, Łukaszu, Przemku, Szymonie, Ewuniu, Arturze i Tomku!".

28 października 2010 r. odbyła się premiera filmu "Cisza", który opowiadał o tragedii pod Rysami. Był bliski prawdy, nie oceniał, nie oskarżał. Pokazywał, co przeżywały rodziny ofiar.

Zabitych pochowano blisko siebie, na cmentarzu komunalnym w Tychach-Wartogłowcu. Na tablicy, która zawisła w "Kruczku" w pierwszą rocznicę tragicznych wydarzeń, przytoczono słowa Stanisława Bugajskiego: "...Daj nam wiarę w mrok i świt, daj hart tatrzańskich skał". Długo, długo wcześniej, na początku lutego 2003 r., pomiędzy palące się przed szkołą znicze ktoś włożył kartkę: "Na cześć Młodych Pięknych". Takimi ich właśnie wszystkich zapamiętano...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski