Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieść o dyrektorze

Redakcja
Oni są wszędzie - tylko nie wszędzie dają się poznać. Rzadziej udaje im się dopiąć swego, osiągnąć wymarzone cele; znacznie częściej gorzknieją w bezsilności, frustrują się bezradnością, gasną i blakną w poczuciu niezrozumienia, nieprzystosowania. Bywa, że odbierają należne honory (to nic, ze podszyte jadem zawiści...), ale regułą znacznie powszechniejszą jest jednak, iż jedynym ich wyróżnikiem stają sie epitety: dziwak, wariat, odmieniec.

Kryspinów

A to przecież żadni odmieńcy, żadni wariaci, żadne dziwaki - to ludzie, którzy nie potrafią żyć szaro, od pensji do pensji i od świąt do świąt; to ludzie, którzy mają swoje - nie urojone, ale starannie wykoncypowane i ustalone - misje; którzy zważywszy wszystkie za i przeciw doszli do przekonania, iż to właśnie należy i warto zrobić. A że idą nieraz pod prąd powszechnych stereotypów? To już nie ich wina i na pewno nie ich wstyd. Raczej biada tym, którzy nie potrafią owych "dziwaków, wariatów i odmieńców" w porę dostrzec, docenić, uhonorować, wesprzeć...
Czy Ryszard Duszyk powinien być zaliczony do tej kategorii? Jego pytać niesporo, inni - ci zwłaszcza, którzy go znają, którzy z nim obcowali względnie współpracowali - niech teraz łamią sobie głowy. Czas mają sposobny: postanowił wycofać się z czynnego życia zawodowego, będzie dyrektorował Szkole Podstawowej w Kryspinowie tylko do ostatniego dnia sierpnia; potem przekaże ją następcy i przejdzie na emeryturę.
Sam nie wie, ile powinien sobie liczyć lat zawodowej aktywności.
- Formalnie zacząłem pracę na piątym roku studiów - ale tak naprawdę? Pierwsze pieniądze zarabiałem w szóstym roku życia: wychowywałem się wtedy u babci, tu, w Kryspinowie, i pasałem krowy. Odpłatnie; nie bardzo pamiętam stawkę, ale zdaje mi się, że brałem po 20 groszy od krowy dziennie... Potem, gdy zamieszkałem z rodziną w Krakowie - chodziłem wtedy do "szesnastki" na Dietla - od czwartej klasy pomagałem co rano roznosić mleko. Też dla zarobku. Jak poszedłem do Liceum Pedagogicznego w Limanowej, starałem się sam utrzymywać. Od trzeciej klasy miałem stypendium za naukę - i dorabiałem korepetycjami. No, a potem był rok pracy w Czułowie - bo na studia dostałem się za drugim podejściem - a od tego piątego roku socjologii, kiedy dostałem zgodę dziekana na podjęcie stałej pracy nauczycielskiej, już bez przerw: cztery lata w szkole w Kryspinowie, siedem lat w charakterze wykładowcy Instytutu Kształcenia Nauczycieli, trzy lata jako zastępca gminnego dyrektora szkół w Liszkach - i 16 lat w Kryspinowie. Rok jako dyrektor, któremu wójt powierzył pełnienie obowiązków, 15 lat jako dyrektor z konkursu...
W wielu przypadkach taka prezentacja powinna wystarczyć za wszystko. No, bo czego więcej chcieć? Co trzeba, powiedziane: z Kryspinowa rodem, wychowany w Krakowie, kształcony w Limanowej i na UJ. Nauczyciel, urzędnik oświatowy, dyrektor szkoły... Komplet danych, w sam raz do emerytalnego podsumowania...
Ale Duszyka nie można tak skwitować. Bo on - to jeden z tych, o których było na wstępie. Niespokojny duch. Człowiek ambitny, wiele wymagający od innych, ale najwięcej od siebie.
Nie można tak skwitować, bo uciekłaby wtedy cała historia szkoły w Kryspinowie. Szkoły, do której sam kiedyś chodził i do której wrócił po latach - ale nie po to, by w niej trwać i cieszyć się dyrektorskim tytułem, lecz realizować swoje wyobrażenia o byciu nauczycielem. Realizował je od początku - pod tym względem wszystko było, jak w książce pisze - ale od początku też marzył, aby wprowadzić dzieci do porządnego budynku, nie takiego baraku, w jakim musiały się tłoczyć.
Opowieści o budowie trzeba z niego ciągnąć - a i tak nie chce, bestia, zbyt skwapliwie puszczać pary z ust. Lepiej więc zapytać bliźnich, tyle obdarzonych dobrą pamięcią, co sprawiedliwych. - Duszyka szkoła to jest - mówią. - On to budował. Wychodził, wyprosił, wykłócił. Ale jak wszystko było gotowe, zaraz znaleźli się tacy, co to osobiście szkołę stawiali. Ale to tak zawsze przecież jest...
I w tej historii pewnie musi być coś na rzeczy, bo na wpół emerytowany dyrektor - pamiętajmy: 31 sierpnia kończy pracę - nie chce opowiadać o budowie, woli ze śmiechem wspomnieć, że skończyli ją pół roku przed terminem, za co zostali osobliwie ukarani - nieudzieleniem funduszów na wyposażenie i uporządkowanie pobojowiska, jakie polscy fachowcy muszą zawsze pozostawić na placu robót.
- Nie było problemu - uspokaja pięknoducha, oburzonego takimi praktykami władzy, snadź tkwiącej wciąż w systemie planów, rozdzielników i limitów. - Rodzice uczniów pomogli...
Z dumą za to oprowadza po szkole. Ogromny hol - bardziej pasujący do porządnego hotelu aniżeli wiejskiej podstawówki - o ścianach ugarnirowanych niezliczonymi dyplomami, zgarnianymi przez uczniów za osiągnięcia w najrozmaitszych konkursach (od sportowych - i to z tak egzotycznej dyscypliny, jak kajakarstwo - przez artystyczne, po matematyczne szczebla krajowego oraz oksfordzkie), ozdobionych obrazami tworzącymi galerię; widne i czyste szatnie, w których nawet ściany nie są poniszczone; wyposażone w wiele przydatnych rekwizytów (włącznie z telewizorami) sale lekcyjne; zastępcza (bo na prawdziwą pieniędzy nie stało...) sala gimnastyczna; kawiarenka internetowa (trzeba pilnować użytkowników, bo młodzi, jak to młodzi - zawsze coś może strzelić do głowy); centrum informacji multimedialnej; dwie pracownie komputerowe (druga, wydębiona w ministerstwie, zostanie uruchomiona we wrześniu); gabinet wczesnoszkolnego wspomagania; toalety z prysznicami - tak czyste i porządne, że uwierzyć trudno...
Można się szczerze zasapać, wędrując po tej szkole - budowli udanej nie tylko wizualnie, ale też całkiem funkcjonalnej. Budowli, której nie wznosił przecież nikt dla siebie samego, ale która zostanie i powinna służyć jak najdłużej.
I w której całkiem dobrze udaje się pracować - zarówno nauczycielom, jak i uczniom. A że to twierdzenie niebezpodstawne, przekonuje plansza - przypominająca gospodarzom, informująca gości: że pod względem efektywności nauczania SP w Kryspinowie w 2002 roku otrzymała cenzurkę "wysoki", w 2003 i 2005 "bardzo wysoki", a w 2004, 2006 i 2007 - "najwyższy". Że w 2004 była rekordzistką pod względem zdobytych punktów w województwie małopolskim, zaś w 2006 - w Polsce!
Ale Ryszard Duszyk - jak to on: przekorny i rogaty - nie demonizuje tych wskaźników. Bo dla niego priorytetem jest coś innego.
- Chorobą polskiej szkoły jest praca z uczniami wybitnymi - mówi. - A dla mnie ważniejsze od hodowania laureatów olimpiad było zawsze: dać każdemu dziecku szansę odniesienia sukcesu. Nie dopuścić, aby zaczęło od poczucia klęski - bo wtedy znienawidzi szkołę. Jak nie da się innymi metodami, to trzeba przynajmniej wmówić, że coś potrafi - żeby uwierzyło, że jest w stanie coś zrobić. Do szkoły przychodzą różne dzieci, o różnym potencjale intelektualnym. Czy to, że jeden bez wysiłku może opanować wiedzę, wymaganą na najwyższą ocenę, a drugi z trudem łapie się na dopuszczający oznacza, że pierwszego trzeba hołubić a drugiego krytykować? Nie: uczciwie jest sprawdzić, ile który włożył wysiłku w dojście do swojego poziomu; może ten "dopuszczający" to większy sukces niż tamten "celujący"?
Takie pytania zwiastują problem - bo wynikają z myślenia. A dziś myślenie nie jest w modzie - i w łaskach. Dziś znów wymaga oraz ceni się pokorę, posłuszeństwo, niekonfliktowość, skwapliwość w wypełnianiu poleceń i dyrektyw.
- Odkąd pracuję w oświacie, wiele się zmieniło - mówi. - Były rzeczy dobre i rzeczy złe. Za zdecydowanie błędny uważam nadmierny kult specjalizacji - zwłaszcza w szkołach podstawowych. Nie liczą się osobiste predyspozycje, nie liczy talent pedagogiczny; ważna jest specjalizacja. I jaki mamy efekt? Nikt o tym nie pomyślał: rozbicie zespołów nauczycielskich, krążenie specjalistów między szkołami, bo tu ma parę godzin, tam parę... Jak on może poznać każdego ucznia, jego problemy, słabe i mocne strony, jeśli on jest ciągle w biegu?
To swego rodzaju idée fixe Duszyka: jest zwolennikiem małych szkół, nie molochów. Zżyma się na wartościujące określenie "miejska" lub "wiejska"; uznaje dwa kryteria - "dobra" i "zła". A w swojej, niedużej, zawsze miał szansę poznać każde dziecko z imienia i nazwiska, wiedzieć o jego rodzinnych parantelach, o wadach i zaletach. Uważa, że to wielki kapitał: na tej bazie mógł budować strategię dotarcia do każdego, ujawnienia jego silnych stron, dania mu tej szansy, na jaką każdy zasługuje.
- Nie jest łatwo być nauczycielem - zapewnia. - Choć z drugiej strony: całkiem nietrudno. Trzeba tylko pamiętać i przestrzegać dwóch głównych zasad: być zawsze szczerym i dotrzymywać słowa. No i jeszcze jedno: na początku pokazać siłę. Ale nie fizyczną - siłę autorytetu, intelektualną. Dzieci nie są ślepe, one potrafią to odpowiednio ocenić.
Teraz, gdy jego kariera zawodowa jest już passé, gdy przychodzi czas rekapitulacji, nie czuje się bankrutem. Robił to, co lubił i tak, jak chciał - choć lat równie pięknych jak te w Liceum Pedagogicznym w Limanowej więcej nie przeżył... - nigdy nikogo nie zostawił na drugi rok (bo z uporem twierdzi, że to nigdy nie jest porażka ucznia, lecz nauczyciela, który nie potrafił zmobilizować go do wysiłku uprawniającego do promocji), umiał doprowadzać do wzajemnej akceptacji z dziećmi, zdołał stworzyć w Kryspinowie wspólnotę, szeregowaną w tej kolejności - dzieci, rodzice, nauczyciele. Może nie każdemu koledze i koleżance po fachu był w stanie wyjaśnić, dlaczego on lub ona zamyka tę triadę zamiast ją otwierać - ale może nie trzeba edukować na siłę? Może te osoby dojdą jeszcze do świadomości, że ich rola w instytucji oświatowej musi być - jeśli ma być dobra - li tylko służebna?
Zbudował dom. Całymi latami nie miał urlopów. Nie jeździł, nie zwiedzał. Na to czasu i pieniędzy zabrakło. Ale nie żałuje.
Decyzji o przejściu na emeryturę też nie.
- Najważniejsze były względy materialne - przyznaje otwarcie. - Zmieniają się przepisy, jeśli nie skorzystam teraz, w przyszłości mogę tylko stracić. Ale widząc to, co dzieje się w oświacie, co jest wprowadzane z ministerstwa, uważam, że czas na mnie. Nie byłem nigdy zdania, żeby głównym argumentem wychowawczym miała być siła...
Rozumie to wyjątkowo dobrze. Zawsze rogaty, z własnym zdaniem - "Słuchałem innych, ale i tak robiłem to, o czym byłem przekonany, że jest słuszne", powie - niekoniecznie zabiegający, aby być lubianym, za to ceniący sobie szacunek, traktował profesję jak służbę. Robił różne rzeczy - przewodniczył przed laty suwerennie samorządowej Radzie Gminy Liszki, zapraszał kryspinowian na koncerty w szkole - ale przy żadnej nie trwał ze ślepą ortodoksją; gdy czuł, że coś zaczyna być uszczęśliwianiem na siłę, potrafił powiedzieć "pas".
Bo pamiętał, że ma tylko jedną twarz. W którą codziennie musi patrzeć podczas golenia. A że nie uchodzi nauczycielowi przychodzić do szkoły ze szczeciniastymi policzkami, golił się co rano. I mógł patrzeć na siebie - bez wstrętu.
Teraz też może. Choć ma świadomość, że ten i ów z ulgą przyjmie jego - to co, że dobrowolną? - detronizację. Zwłaszcza iż wierzy, że pacta servanda sunt: obietnica, że przez kilka godzin w tygodniu będzie mógł uczyć historii, zostanie dotrzymana. Bo dla niego nie ma pojęcia bezczynności. I dla niego szkoła jest sensem życia. Tą służbą właśnie.
WALDEMAR BAłDA
Fot. autor

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski