Opowieści kaszubskie

Redakcja
O kani, dżdżu i czarach, czyli…

Tegoroczne lato było upalne i wyjątkowo suche. Nie mówiło się wprawdzie o klęsce suszy, ale w wielu regionach kraju brak opadów dał się we znaki. Wypatrywali deszczu zwłaszcza leśnicy, łaknęli go jak kania dżdżu.
   No właśnie... Powiada się, że pragnąc czegoś tak bardzo, że bardziej pragnąć już nie można, jest się podobnym do kani wyglądającej dżdżu. Pytałem wielu uczonych mężów, po co właściwie kani dżdżu; każdy wzruszał ramionami - tak się mówi i już. To zagadkowe ptasie upodobanie, właściwe raczej żabie, nie dawało mi jednak spokoju i oto nieoczekiwanie, przypadkowo, natrafiłem na ślad wytłumaczenia, genezy tego porzekadła. A spieszę podzielić się tą wiadomością z czytelnikami "Pejzażu kryminalnego" właśnie, bo cała afera ma podtekst sądowo-kryminalny jak najbardziej.
   Kania to drapieżnik; żywi się drobnymi gryzoniami i wspiera ludzi w odwiecznej wojnie z myszami, jest więc ptakiem pożytecznym. Nie znajdował jednak z tej racji dawnymi laty uznania, przeciwnie, jeśli pojawił się na jakimś terenie, uchodził tam za niepożądanego intruza. W przybrzeżnym pasie Pomorza dla jego kaszubskiej ludności charakterystyczny krzyk kani brzmiał jak słowo: pjic! pjic! W ich rozumieniu ptaka męczyło pragnienie, jak na monstrualnym kacu i z tej racji jeszcze w początkach XX stulecia uważano, iż sprowadza suszę.
   W czasach, gdy nie znano jeszcze naukowych przesądów, w rodzaju frontów atmosferycznych, klęskę suszy tłumaczono sobie zwykłymi, swojskimi przesądami i czyniono za nią odpowiedzialnymi w różnych kulturach rozmaite stworzenia; smoki, węże, żaby, które wypijają każdą ilość wody. By sprowadzić deszcz, składano ofiary, niekiedy bardzo dziwne. Serbowie topili w rzece żywcem zwierzęta, Białorusini kota. W Rosji, gdy przedłużała się susza, po nabożeństwie w cerkwi powalano na ziemię popa i polewano go wodą, w Armenii wierzono, że deszcz sprowadzi wrzucenie do wody żony popa.
   Na Pomorzu, by zapobiec suszy, w wigilię św. Jana Chrzciciela praktykowano obrzęd zwany "ścinaniem kani". W czasach gdy został opisany przez etnografów przybrał już formę zabawy ludowej, która ma formę i treść procesu karnego - oskarżenia, zasądzenia i ukarania kani. W widowisku uczestniczyło 5-6 osób: sołtys w roli oskarżyciela, "sędzia", który wydawał wyrok śmierci, "kat" wykonujący wyrok sędziego, "leśni" i "łowc", którzy opisywali schwytanie kani, oraz rakarz, który po egzekucji usuwał ptasi zezwłok. Widowisko urządzano na pustym placu przed wsią; na środku placu ustawiano słup z przywiązaną doń kanią lub jakimkolwiek innym nieżywym ptakiem. W wygłaszane teksty wplatano liczne aluzje do lokalnych wydarzeń i rozmaite docinki, zwłaszcza pod adresem dziewcząt. Kończyły widowisko słowa kata: "Moje miłe matki, strzeżcie wasze dziatki, aby nie przyszły pod katowskie ręce, bo to nie ja tracę, ale prawo traci". Czy praktyki te były skutecznym remedium na suszę, należy wątpić, niemniej obyczaj rozpowszechniony był na całych Kaszubach i pamiętany jeszcze, choć już nie praktykowany, w okresie międzywojnia.
   Również z terenu Kaszub pochodzą udokumentowane przez etnografów przypadki zabiegów magicznych związanych ze sprawami sądowymi. Są to tzw. zaśpiewywania kogoś na śmierć, praktyki znane na terenie całej dawnej Polski i wśród innych Słowian, a przeszczepione na nasz grunt prawdopodobnie z terenów niemieckojęzycznych, gdzie określano je terminem "totsingen". Polega to na tym, że mając na myśli pewną osobę żyjącą, czarownica śpiewa lub czyta za jej duszę psalmy śpiewane zwykle za nieboszczyka, by na ofiarę sprowadzić chorobę lub nawet śmierć.
Około roku 1850 miało miejsce w powiecie kościerzyńskim zdarzenie następujące: gospodarz, albo jak się na Kaszubach mówi "gbur", nazwiskiem Bronk, z Wieprznicy odległej o 6 km od Kościerzyny, wiódł z "gburem" Kąkolem spór sądowy o łąkę. Spór powstał stąd, że rzeczka, będąca granicą ich gruntów, zmieniła z czasem - rzekomo czy też rzeczywiście - bieg na korzyść Kąkola. Bronk pozwał sąsiada do sądu, ale tam sprawę przegrał. Postanowił więc odwołać się do ostatecznej instancji, "do Boga"; postanowił na Kąkola "śpiewać". Poszedł więc nad rzeczkę i wykroił z utraconego kawałka gruntu spory kawałek darni, na którym złożył duży psałterz, pościł bez przerwy, palił w oknach świece, nie mył się i nie golił, śpiewając całymi dniami do późnego wieczora psalmy. Wskutek tego Kąkol zaczął chorować. Znaleźli się tacy, którzy mu o "śpiewaniu" Bronka donieśli i ofiarowali się nadto z "odśpiewaniem", czyli unieszkodliwieniem skutków "śpiewania". Kąkol jednak ofertę odrzucił; nie mając całkiem czystego sumienia wolał odstąpić Bronkowi wyprocesowaną łąkę, co też uczynił, prosząc by ten odwiedził go osobiście. Bronk łąkę wziął i oświadczył, że Kąkolowi winę daruje, ale na odwiedziny się nie zdecydował. Kąkol wkrótce zmarł, a w rok po nim i Bronk powędrował w zaświaty.
   Historię tę zasłyszał od kaszubskiej gospodyni i opisał w periodyku "Gryf" jego redaktor dr Majkowski z Kościerzyny. Czy to zdarzenie istotnie prawdziwe - zawierzyć musimy starej Kaszubce. Coś jednak na rzeczy być musi, bo to historia nie jedyna. W powiecie kartuskim skradziono "gburowi" owcę. Aby wykryć winowajcę, gbur ofiarował kilka marek na mszę św. W kilka dni potem zachorował obłożnie dzierżawca. Sprowadzono doń księdza; dzierżawca przyznał się publicznie do kradzieży, po czym wyzdrowiał. W Wielkiej Wsi pewna rybaczka skradła kawał płótna. Dokonano w jej domu rewizji, jednak bez skutku. W jakiś czas potem inna rybaczka zauważyła u złodziejki skradzione płótno. Doniosła o tym pokrzywdzonym, którzy przy ponownej rewizji mieszkania odebrali swoją własność. Wówczas złodziejka, mszcząc się na osobie denuncjatorki, zaczęła ją "uśpiewywać" pieśnią "Obrońco uciśnionych, Boże litościwy". Uśpiewywana zaczęła szwankować na zdrowiu i usychała. Domyślając się skąd zło pochodzi, podjęła kontrakcję i zaczęła "odśpiewywać" przeciw złodziejce pieśnią "Kto się w opiekę". Teraz złodziejka zaczęła niedomagać, a u "odśpiewującej" zatrzymały się skutki "uśpiewywania". Obie strony wiedziały o swych wzajemnych praktykach, choć oficjalnie do tego się nie przyznawały spotykając się często, a nawet się odwiedzając. Raz spotkały się w domu "odśpiewującej", gdzie "uśpiewująca" złodziejka wyżebrała od gospodyni talerz grochówki. I od tej pory złodziejka była górą, tylko jej "uśpiewywanie" było skuteczne, bo przeciwnikowi nie wolno podczas tego pojedynku wydawać niczego ze swego domu, pod groźbą utraty skuteczności "odśpiewywania". Odśpiewująca rybaczka stała się bezbronna i wkrótce umarła.
Kto chce, niech wierzy. Oczywiście w moc "uśpiewywania", bo w samo "totsingen" jako zjawisko kulturowe wątpić nie wypada. W tych zabobonnych praktykach odzywa się echo instytucji prawnej zamierzchłych epok - "bożych sądów", kiedy o winie lub niewinności podejrzanego nie decydowały oceniane przez ludzi fakty i dowody, lecz wynik pojedynku pomiędzy oskarżonym a oskarżycielem, albo próba wody czy żelaza. W próbie wody oskarżonego wiązano i wrzucano do wody - jeśli tonął, był niewinny. W próbie żelaza kazano mu w ręku nieść przez 3 kroki rozpalone żelazo - uwalniano go, jeśli w 3 dni po opatrzeniu poparzonej dłoni nie znać było śladów oparzenia. Podstawą rozumowania w tej procedurze było przekonanie o bezpośredniej ingerencji Boga w toczącej się sprawie karnej. Kościół początkowo otaczał sądy boże opieką, jednak na soborze laterańskim w roku 1215 ostatecznie ich zakazał i zakazał też duchownym brać w nich udział. Ostatni sąd boży miał miejsce jeszcze w roku 1817 w Anglii, gdzie zdarzył się wypadek wyzwania na pojedynek sądowy przez oskarżonego, po wiekach zapomnienia o tym środku dowodowym. Sąd zgodnie z zasadami prawa angielskiego musiał dopuścić do pojedynku, choć wyraził z tego powodu ubolewanie. Skutkiem tego procesu w 2 lata później, ustawą parlamentu z roku 1819, usunięto wyraźnie pojedynek z rzędu środków dowodowych.
Literackie echa sądów bożych znajdujemy w zakończeniu "Balladyny" i Mickiewiczowskich "Lilii". Na kartach literatury odnajdziemy inny jeszcze przypadek sądu bożego, który wprawdzie odbył się nie w majestacie oficjalnego prawa, a w postaci samosądu dokonanego przez wiejską społeczność, za to miał miejsce w rzeczywistości i nie jest płodem autorskiej wyobraźni. Historia ta wydarzyła się z początkiem sierpnia roku 1836 we wsi Chałupy na Helu; po upływie blisko stu lat znalazła swe literackie przedstawienie w powieści "Wiatr od morza" Stefana Żeromskiego.
   Wydarzenia zostały zrekonstruowane na podstawie akt landratury puckiej, która prowadziła potem dochodzenie w tej sprawie, i opublikowane na łamach "Gryfa" w roku 1910. Ofiarą samosądu padła 50-letnia Krystyna Ceynowa, wdowa po rybaku, matka sześciorga dzieci, zarabiająca na życie pasaniem bydła, naprawianiem sieci i pomocą w czyszczeniu ryb. Z jej opieki nad bydłem mieszkańcy wsi nie zawsze byli zadowoleni, dochodziło do licznych zatargów, powstała opinia, iż umyślnie, z pomocą czarów, szkodzi bydłu. Z czasem poczęto Krystynę w ogóle uważać za czarownicę; jeśli ludzie czy bydło zaczynali chorować, mówiono, iż za jej przyczyną. Z początkiem roku 1834 zachorował miejscowy rybak Jan Kąkol. Cierpiał na puchlinę wodną z silnymi bólami w okolicy brzucha i w kościach; wiosną 1836 r. nie wstawał już z łóżka. Od lipca 1836 roku leczył go miejscowy znachor Stanisław Kamiński, z powodu swych umiejętności leczniczych przez miejscową ludność darzony zaufaniem, ale przez władze tępiony, skazywany czterokrotnie na kary więzienia z "powodu szalbierstwa" i wydalany z prowincji. Kamiński zamieszkał u Kąkola, aplikował mu kąpiele i nacierał maściami. O tej kuracji wiedziała cała wieś, wiedziała też i Ceynowina. Gdy mijały dni bez wyraźnej poprawy stanu zdrowia chorego, nieopatrznie powiedziała, iż w jej przekonaniu Kamiński mu nie pomoże. Znachor przyjął tę opinię wrogo, obawiał się, iż może utracić pacjenta, u którego nieźle się urządził. Postanowił rozprawić się z nieprzychylną mu "konkurencją".
   3 sierpnia rankiem oświadczył publicznie w gospodzie, iż przyczyną choroby Kąkola jest rzucenie nań czarów i że on, Kamiński, wie, kim jest czarownica; wskaże ją, gdy zgromadzą się wszystkie kobiety zamieszkałe we wsi. Zjednał do pomysłu przeprowadzenia tego zebrania sołtysa, który polecił zwołać do siedziby sołectwa całą ludność Chałup.
   Kamiński ustawił zebranych według wieku i płci, kreślił kredą znaki na stole, zadawał poszczególnym osobom jakieś pytania, po czym przystąpił do Ceynowiny ze słowami: "To jest czarownica, która odebrała zdrowie Kąkolowi". Następnie zwrócił się do sołtysa z pytaniem, czy ten zezwala mu odpowiednio postąpić z winowajczynią. Po twierdzącej odpowiedzi kazał wyprowadzić rybaczkę przed drzwi sołectwa, zapowiadając, iż ćwiczyć ją będzie jako "mistrz nad czarownicami". Ćwiczenie polegało na biciu kobiety pięścią w twarz i w głowę, a następnie na zaprowadzeniu jej do chorego, który wstał z łóżka i na żądanie znachora bił ją kijem, do krwi. Gdy upadła, Kamiński kopał ja obcasami po głowie, domagając się, by przywróciła choremu zdrowie.
   Brutalne traktowanie przyniosło jedynie ten skutek, że co bardziej litościwi chałupianie zaczęli powątpiewać w prawdziwość oskarżeń znachora. Dotknięty tym Kamiński postanowił więc przekonać ich o słuszności swych podejrzeń niezbitym dowodem. Zażądał, by Ceynowinę poddać próbie wody. Związano jej ręce nad głową, wepchnięto do łodzi. Wypłynęli na zatokę pucką, mniej więcej na 300 kroków od brzegu. Uwiązaną do sznura kobietę rzucono do morza; nie tonęła, lecz pływała i to tak, że głowa i ramiona były nad wodą, wyglądało jakby stała w wodzie. Dla widzów był to ewidentny dowód zmowy z diabłem.
Podczas procesu rozmaicie tłumaczono ten fakt. Sądzono, iż rybaczkę utrzymywała rozpostarta na powierzchni wody suknia z grubej wełny. Bardzo prawdopodobne wydaje się też podejrzenie, że to Kamiński umiejętnie podtrzymywał ją skracając sznur; nie mógł dopuścić, by pławiona utonęła - wówczas przegrał by sprawę. Gdy wrócili na brzeg, znachor chciał Ceynowinę puścić wolno. Swego już dopiął - udowodnił wieśniakom iż jest ona czarownicą. Jednak kobiety, zwłaszcza starsze, stanowczo się temu sprzeciwiły. Zaprowadziły Krystynę ponownie do domu chorego, gdzie ponownie maltretowano ją żądając cofnięcia czarów. Około południa zdecydowano powtórzyć pławienie; kobieta i tym razem pływała. Kamińskiemu nie było spieszno, jak mówił diabeł i 4 godziny wytrzyma pod wodą, ale inni obecni w łodzi widząc w jak opłakanym stanie jest oskarżona, ujęli się za nią. Znachor skrócił sznur, łódź skierowała się do brzegu, Ceynowina uchwyciła się burty. Na płyciźnie omdlała, kilkakrotnie głowa jej zanurzyła się w wodzie. Kamiński powiedział potem, iż raz jeszcze zaczerpnęła oddechu i zmarła. Wówczas siadł na brzegu łodzi, podciągnął kobietę na sznurze w górę, wyjął nóż i, uderzył czterokrotnie w jej kark, jak zeznał "by przywrócić ją do życia". Według akt landratury, podczas obdukcji zwłok, znaleziono na głowie ofiary 8 ran zadanych ostrym narzędziem.
   Gdy pławiono Ceynowinę po raz drugi, na miejsce wydarzeń nadbiegli zamieszkali w Jastarni jej bracia. Przybyli jednak za późno. Zawiadomili władze w Pucku. Na miejsce zjechał sam landrat von Platen. Kamińskiego i 10 innych osób aresztowano i odstawiono do inkwizytoriatu w Kwidzyniu. Znachora skazano na dożywotnie ciężkie więzienie, zmarł podobno w drugim roku odbywania kary w Grudziądzu. Dziewięciu innych uczestników zajść skazano na kary od 3 miesięcy do 3 lat więzienia.
Jan RogóŻ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski
Dodaj ogłoszenie