Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ósemka, dziewiętnastka, dycha

Redakcja
Fot. jerzy pieśniakiEwicz
Fot. jerzy pieśniakiEwicz
Pamiętasz? Ciepłe podgórskie noce. Wiosenne albo letnie. Jako zupełny smarkacz wstawałeś niekiedy z tapczanu i podchodziłeś do okna wiodącego na podwórko. Ponad koroną różowo zakwitającego kasztanowca widziałeś na niebie fragment Wielkiego Wozu. Chłonąłeś odgłosy i wonie, jak gdyby chcąc poznać, posiąść jakąś bliżej nieokreśloną tajemnicę ciepłej podgórskiej tajnej nocy, co do której nie miałeś cienia wątpliwości, że naprawdę istnieje, przysłonięta miękką otuliną zwyczajnych powszednich godzin. Pomiaukiwały koty. Skądś, jakby spod ziemi, dobiegało senne recitativo pijackiego bełkotu. Aha, Mietek z sutereny... Skądś z dalsza, od strony Stromej, można było wychwycić niewyraźne Bumbum-bumbum wyspiarskiej rozgłośni, dowodzące, iż ktoś tam (a co? Teraz to mi wolno? Mogą mi skoczyć na gzyms, zagłuszacze zbolałe?) czerpie pełną garścią ze zdobyczy gomułkowskiej odwilży. Płacz przebudzonego dziecka... Ulotny smrodek przypalonej gumy z warsztatu wulkanizatorskiego gdzieś na Długosza... Z lekka zatęchła woń wilgotnych labiryntów podwórka... Zapach gotowanego po nocy (Bo kto by tam jutro nadążył, teraz muszę, a jak?...) kapuśniaku na żeberkach... Licho wie, co tam jeszcze. I nagle... gdzieś ponad niskimi dachami oficyn - leciutki błękitny rykoszet odblasku iskrzenia spod szerokiej poprzeczki pantografu. I ów donośny odgłos: najsampierw szybkiej jazdy, skądś tam od strony mostu, zaciekły hurgot kół nabierających coraz to większej szybkości i wreszcie pogłos zwalniania, coraz bliżej przystanku u wylotu Stromej... Coś jakby zmieniające ton i siłę głosu buczenie nurkującego, a potem odlatującego myśliwca.

Fot. jerzy pieśniakiEwicz

List z Podgórza

Ówczesne tramwaje nie uznawały konstruktorskich ersatzów. Stąd właśnie drewno, mosiądz i skóra... Plastyk - był wtedy jeszcze zbyt drogi i zbyt amerykański. Co najwyżej w wystroju wagonu pojawiał się niekiedy potwornie twardy preszpan.

Aha, nocna ósemka...
Tak, było tego trochę. Ósemka, dziewiętnastka, jedenastka, dycha... O wiele, wiele później - szóstka od strony Płaszowa i Prokocimia... W ogóle, to nie sposób by sobie nawet wyobrazić Podgórza bez tramwajów, przemykających naszą pryncypialną ulicą. Zmierzały gdzieś na południe, w stronę peryferii, bądź też za Wisłę, za most, w stronę elegantszego i wielkomiejskiego, choć nie zawsze aż do końca po dzielnicowemu przytulnego świata.
Aha, ta nocno-wieczorna psalmodia kół, zgrzytających i zawodzących na zakrętach, matowo-metaliczne dyng-dyng _ostrzegawczego dzwonka, uruchamianego stopą motorniczego, który - gdy było trzeba - przytupywał rytmicznie, wprawiając w ruch specjalny, sterczący z podłogi szpindel...
Co to, to nie. Żadnych wywieszanych rozkładów jazdy podówczas nie było. Ale i tak owe ósemka, jedenastka, dziewiętnastka i dycha jeździły w ślad po sobie w jakimś z góry ustalonym porządku i ciągu, w kolejności, której dziś już nie zdołasz odtworzyć, jakkolwiek wtenczas była powszechnie znana. Bo stojąc na przystanku (na przykład pod "Koroną"), trzeba było wiedzieć, na co w danej chwili można będzie liczyć.
Najdalej jeździła ósemka. Aż do Borku, mijając nawet "Solvay", powstrzymywana niekiedy w biegu przez którąś z tamecznych przemysłowych ciuchć, która właśnie - niespiesznie - przecinała jezdnię, zmierzając wąziutką tasiemką swych torów gdzieś w dół Wilgi. Okolic pętli ósemki, tuż pod Borkowską Górą, nie oddano jeszcze wtedy w pacht różnym drobnym pawilonom handlowym i budom. Koczowały tu wówczas najczęściej - w drodze Bóg wie dokąd - kipiące wrzaskiem dzieciarni tabory cygańskie. Łażące po okolicznych domostwach Cyganki dopytywały okolicznych, by nie wchodzić sobie nawzajem w paradę: _Paaanie, paaanie, gdzie puoszła nasza jedna?

Dziewiętnastka i dycha - miały swą pętlę w Łagiewnikach, na skraju tajemniczego, z lekka podmokłego świata trzcinowisk, łozin i bagienek. Za pętlą, w prawo - były już tylko niedostępne dla nas zajezdnie tramwajowe. Fama głosiła, iż na nocną zmianę pracował tam jako kasjer nasz sąsiad z oficyny, pan Józio. Za zajezdniami - był Lasek Kopty i Wilga. Ów tajemniczy lasek, zwany najczęściej przez nas Koptylaskiem. Ty wisz? - dopytywał ociekającym grozą szeptem któryś z kolesiów z klasy. W Koptylasku wczoraj wykopali jakiegoś chłopa! Gdzie? Ażeś ty głupi, bajoku! Po d...!
Ach, Koptylasek! Czeremchy, iwy i trzciny... Dyskretna woń stawowego mułu...
Jedenastka dojeżdżała jedynie do niewielkiej zgrzytliwej (choć czasem też zawodzącej szklistym, przyprawiającym o dreszcze falsetem) pętli przy Matecznym. Pokonując o wiele wcześniej ulicę Limanowskiego i karkołomny zakręt na wysokości Lwowskiej, pod resztkami murów getta. Kiedyś, jeszcze w epoce wybiegającej poza smarkacką pamięć, była też pętla w Rynku Podgórskim. Lecz nawet dorosłe wspomnienia o niej z wolna wchłaniała już ziemia: kurz, końska mierzwa i płożące się nisko pędy ptasiego rdestu...
Ósemki były zawsze najokazalsze i najnowocześniejsze. Miały nawet zasuwane z mozolnym hurgotem oszklone drzwi. Jeśli na stopniach nie wisiały akurat dorodne grona spieszących do pracy pasażerów, nie domykający ich smarkacz (zwłaszcza zimą) mógł się spotkać z reprymendą w rodzaju: Co jezd, szczylu? Dźwi zamknij! Nie widzisz, że muchy letą? _Za to latem... O tak... Można było sobie stać nawet na stopniu.
Jedenastki - nawet jak na owe czasy - były archaiczne. Otwarty balkonik-pomost z balustradką z prętów, którego nie obejmował zakaz palenia. Drobne listewki stanowiące poszycie ławek, opatrzonych u góry mosiężnymi uchwytami dla stojących i przechodzących. Solidny rzemień, a jakże, za który pociągał konduktor oznajmiając (_Dziannng!
), że tramwaj rusza. Nader surowo przestrzegana zasada wsiadania tyłem, a wysiadania przodem. Proszę przesuwać się do przodu!
W upalne popołudnia Kalwaryjską i Limanowskiego przemykał niekiedy tramwaj-polewaczka. Szary, złomiasto-archaiczny... Pshaw! _Kudy tam do niego do dziś z rzadka kursującej jako "turystyczna atrakcja" dwójce! Przejechawszy ze zgrzytem, pozostawiał po sobie cieknącą kanalikami szyn mętną wodę i woń zwilżonego, wcześniej nagrzanego skwarem popołudnia kurzu.
W ogóle ówczesne tramwaje nie uznawały konstruktorskich ersatzów. Stąd właśnie drewno, mosiądz i skóra... Plastyk - był wtedy jeszcze zbyt drogi i zbyt amerykański. Co najwyżej w wystroju wagonu pojawiał się niekiedy potwornie twardy preszpan. Jeden z moich koleżków, syn pracownika tramwajowych warsztatów naprawczych, miał nawet takim preszpanem obity domowej roboty tornister. I... I nikt nie dorównywał mu w zażartym boju na teczki ani też w zjeżdżaniu z ośnieżonych górek.
Motorniczy - zimową porą odziany w dostatni służbowy kożuch - siedział na czymś w rodzaju pytyjskiego trójnogu i kręcił korbą. Korba ta zakończona była solidną gałą z lanego mosiądzu i w czasie mrozów potwornie ziębiła rękę, toteż najczęściej wciągano na nią jakąś znaleźną rękawiczkę. Że też nikt nie wpadł wówczas na pomysł, ażeby korbę zakończyć drewnianym lub ebonitowym uchwytem? Tak czy owak korba zawsze wystawiała do góry królicze uszy palców rękawiczki.
Motorniczy miał jeszcze tuż koło siebie sznur do ściągania na dół pantografu (Oj, nie lubił, kiedy smarkacze usiłowali nim się podbawiać!) i żelazną wajchę do przestawiania zwrotnic. Nader skuteczną także w wymuszonych działaniach obronnych.
Jazda na stopniach... To dopiero był fason! Stałeś sobie niziutko, trzymając się za plecami za uchwyt przy drzwiach, a wietrzyk łagodnie owiewał ci poczerwieniałą od emocji i dumy twarz. Ale wtedy najczęściej objawiała się nad tobą twarz dokuczliwej konduktorki, radej zerwać smarkaczowi z głowy skórzaną "jamnikówkę" lub włóczkową "marusarzówkę". Jako zastaw... Jedzie na stopniach? To pewnie bez biletu, skieł jeden!
Bilet kosztował wówczas 45 groszy. I bardzo nieporęcznie było wydawać konduktorom masywną miedzianą pięciogroszówkę. No bo skąd nabrać aż tyle drobniaków? Więc pono w końcu magistrat uchwalił, iż owe pięciogroszówki nie będą wydawane, a pójdą hurtem na odnowę zabytków Krakowa.
Ach, jakże zazdrościłeś szkolnym kolegom z Łagiewnik! Bo oni dojeżdżali, oni mieli karty! To było dopiero coś! małe tekturowe świstki-legitymacje, w których konduktor wycinał masywnymi cążkami stosowny otworek, rano i po szkole, w miejscu określonym przez datę, jeszcze lepsi byli - dość liczni w Podgórzu - synowie tramwajarzy. Ci - mając służbowe okazicielki - mogli sobie jeździć za frajer, czyli za bezdurno, zaliczając nawet odległe, dopiero co powstałe linie nowohuckie.
Tej służbowej darmochy to zazdrościli facetom z MPK nawet dorośli podgórzanie, nie mówiąc już o wyrostkach. Stąd też czasami słyszało się w tramwaju: _A co? Kupię se na tandecie jaki stary mundur... Mało to tam tego konduktorskiego szajsu? Nie będę, kurde, płacił, i już! No co się tak gapisz, mały? Zakapowałbyś, nie? A znasz ty konduktora Korbę? No to wyliż mu torbę?

Bilet... Zupełnie inny niż te obecne. Kupiony u konduktora i dziurkowany. My, smarkacze, zazdrościliśmy mieszkańcom niektórych innych miast, na przykład Łodzi. Gdyż tam podobno były bilety różnokolorowe. Ech, smarkacka tęsknoto za gromadzeniem śmieci!
O tak. Jazda na stopniach to był nie byle fason. Lecz jeszcze większym szykiem było wskakiwanie lub wyskakiwanie w biegu. A po co wyskakiwać? Ot, tak, odzeksu. Konstruktor współczesnych zamykanych przez motorniczego drzwi nawet nie zdawał (choć może i zdawał) sobie sprawy, jak wiele humanitarnego dokonuje dzieła. Cóż, wprawdzie starsi koledzy zawsze tłumaczyli: _Pamiętaj, gówniarzu, jak skaczesz, to tylko do ostatniego. Bo do pirszego wagonu - to cheba ci nogi niemiłe! _Ale i tak wypadków było bez liku.
Wskakiwało się najczęściej w pośpiechu, dla zyskania na czasie. Za to wyskakiwało - głównie dla fasonu. No, może też niekiedy z tej oczywistej przyczyny, że ktoś tak właśnie uciekał przed kanarem, czy też zoczył z nagła kumpla gdzieś na rogu. Ale co fason, to fason. Ot, choćby o te pięć - dziesięć metrów przed przystankiem... Niby, że tu u wylotu pożądanej przecznicy czy budki z lodami. A wyskakiwać należało też z ostatniego wagonu, cokolwiek przychylając się w chwili skoku do tyłu, tak by wyniesiona z tramwaju siła rozpędu z lekka cię prostowała w momencie lądowania, nie rzucając natomiast do przodu na pysk... Choć i tak ten i ów rozciągał się wtedy jak długi na śliskiej od deszczu bazaltowej kostce ulicy Kalwaryjskiej.
Bywało też niekiedy, że tramwaj się wytramwaił. Hej, gnało się wtedy co tchu, aby obejrzeć mozolne zabiegi związane z należytym posadowieniem go na szynach! Choć zdarzały się również prawdziwe tragedie. Tak, jak na przykład wtedy, gdy zjeżdżający z mostu wagon, miast skręcić ze zgrzytem w prawo, w Kalwaryjską, pojechał po brzuchu na wprost (był to chyba mniej więcej rok 52 lub 53) wpadając na drewnianą budką z owocami, stanowiącą własność rodziny jednego ze szkolnych kolegów. I wówczas jedynie szczodrze rozsypywany po jezdni piasek maskował rdzawe ślady długo rozpamiętywanego w dzielnicy nieszczęścia...
Dziś - owszem, tramwaje jeżdżą jak jeździły. Lecz coraz częściej odgłosy giną w natłoku coraz to bardziej nasilonego ulicznego ruchu, zagłuszającego również nasze smarkackie wspomnienia.
Andrzej Nowak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski