Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatnia droga śmiecia

Redakcja
Śmieci to barometr. Śmieci mówią o mieszkańcach wszystko. Bańki na powierzchni błota to metan - łatwo palny gaz. Łatwo wyobrazić sobie, co stałoby się po wejściu na składowisko człowieka z papierosem. Węglowodany, z których złożone są odpady organiczne, gniją, ulegając rozkładowi. Przysypują je kolejne warstwy. W ciemnościach, pod stosami świeżych jeszcze śmieci, trwa nieustająca praca bakterii beztlenowych, przerabiających stare resztki na wodę i metan. Po kilkunastu latach temperatura pod pokrywającą je błotną skorupą może dochodzić nawet do 70 stopni Celsjusza.

Beata Chomątowska

Beata Chomątowska

Śmieci to barometr. Śmieci mówią o mieszkańcach wszystko.

Bańki na powierzchni błota to metan - łatwo palny gaz. Łatwo wyobrazić sobie, co stałoby się po wejściu na składowisko człowieka z papierosem. Węglowodany, z których złożone są odpady organiczne, gniją, ulegając rozkładowi. Przysypują je kolejne warstwy. W ciemnościach, pod stosami świeżych jeszcze śmieci, trwa nieustająca praca bakterii beztlenowych, przerabiających stare resztki na wodę i metan. Po kilkunastu latach temperatura pod pokrywającą je błotną skorupą może dochodzić nawet do 70 stopni Celsjusza.
 Składowisko jest ekologiczne, co oznacza, że metan, który w normalnych warunkach łatwo przedostaje się do atmosfery, przyczyniając się do powstawania efektu cieplarnianego, tutaj wykorzystywany jest do produkcji energii. - Mamy tu małą elektrownię - _mówią z dumą pracownicy. Rozmieszczone na składowisku sprężarki pobierają z ziemi biogaz, tłocząc go do specjalnych agregatów - uzyskuje się w ten sposób około 250 kilowatów mocy na godzinę. Żeby jeden agregat pracował stabilnie, w ciągu godziny potrzeba co najmniej stu metrów sześciennych metanu. Dzienna norma jest tutaj ponaddwukrotnie wyższa. Energię cieplną wykorzystuje się na miejscu, do ogrzewania wody w bojlerach na zapleczu. Energia elektryczna, której jest zdecydowanie więcej, sprzedawana jest do sieci krajowej.
 Może dlatego w pochmurny dzień na Baryczy nie śmierdzi. Zapach uderzający wówczas w nozdrza na składowisku przypomina raczej wyziewy z jakiejś fabryki chemicznej - ostro woniejący kwas. Nawet przyjemny w porównaniu z fetorem gnijących odpadów, który dla odmiany odczuwa się bardzo wyraźnie w upał.
 To tutaj właśnie, kilka kilometrów za miasto, na Pogórze Wielickie, wiedzie ostatnia droga krakowskiego śmiecia. Wysypisko (-_Tylko nie wysypisko - _zaznaczają pracownicy MPO
- bo wysypisko to coś nielegalnego. Barycz jest składowiskiem), a więc składowisko Barycz z lotu ptaka prezentuje się całkiem sympatycznie na tle okolicznych lasów i pasiastych pól. Obszar zielony, z białymi kropkami to część pierwsza składowiska, już po rekultywacji - wykorzystywano ją od 1974 do 1991 r. Rozkładające się warstwy przysypano ziemią, ugnieciono kompaktorem, aby osiągnęła określoną wysokość, i obsiano trawą. Trudno uwierzyć, że ta łąka pełna dzikiego kwiecia jeszcze całkiem niedawno wyglądała identycznie jak obszar do niej przyległy, czyli część druga, której eksploatacja potrwa nie dłużej niż do końca przyszłego roku. W 2003 r. miasto rozpocznie użytkowanie części trzeciej, gdzie na razie widać wyłącznie skutki niszczycielskiej działalności kopalni soli: teren poszarpany, pełen rozpadlin, w jednej trzeciej zajęty przez wodę. Żeby mógł spełniać przeznaczone mu funkcje, trzeba wyrównać ziemię, zasypać stawy, a wody gruntowe uregulować i odprowadzić do sąsiedniego potoku Malinówka.
 Całym tym obszarem, na mocy umowy podpisanej z miastem w połowie lat 90., zawiaduje MPO.
Określenie - organizm miejski - wymyślili urbaniści. Mieli rację - twierdzą śmieciarze. Bo miasto spełnia przecież te same funkcje, co każda żywa istota: przyjmuje pokarm, trawi i wydala. Jego układ wydalniczy tworzą zsypy, kanały, śmietniki, szamba. Im miasto większe, tym lepszą ma przemianę materii. Przeciętny mieszkaniec Krakowa wyrzuca 255 kg śmieci rocznie. Sześć lat temu było to 210 kg. Pod tym względem najszybciej zbliżamy się do krajów Unii Europejskiej, gdzie średnia norma wynosi od 350 do 500 kg odpadów na osobę.
 
- Śmieci to barometr - mówi Mieczysław Jakubowski, właściciel wielobranżowego przedsiębiorstwa firmy "Miki", zajmującego się m.in. odbiorem i segregacją odpadów komunalnych. Śmieci mówią o mieszkańcach wszystko: co jedzą, co piją, jak uprawiają seks, czy chorują, jak spędzają czas wolny. Na ich podstawie można ocenić, czy ktoś jest biedny, czy też powodzi mu się lepiej od innych. Śmieci to historia całej cywilizacji - gdyby nie one, nie wiedzielibyśmy nic o naszych przodkach z poprzednich epok - ale i pojedynczego człowieka. Dlatego pracownicy szanującej się firmy mają zakaz zaglądania do kubłów i obowiązek zachowania tajemnicy służbowej. Co innego na wysypisku, przed segregacją - tam odpady mieszają się w jedną wielobarwną masę, anonimową i zupełnie przez to niegroźną.
 Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, była mniej kolorowa. Uboższa. Metalowe puszki po piwie i coli nie trafiały do zsypów, tylko na półki meblościanek. Reklamówki z amerykańskich paczek, opakowania po trudno dostępnej czekoladzie i gumie do żucia, namacalny dowód istnienia innego, lepszego świata, przechowywane były jak prawdziwy skarb. Dziś tworzywa sztuczne stanowią prawie 25 proc. komunalnych odpadów. Oczywiście ich skład zmienia się w zależności od pór roku i typów dzielnic: inny styl życia i inne potrzeby mają mieszkańcy nowo powstałych domków jednorodzinnych, inne - lokatorzy starych kamienic w śródmieściu, gdzie zimą opala się węglem, a z niewielkiej renty trudno wyżyć do pierwszego. Ci drudzy nie wyrzucają spleśniałych bochenków chleba, kartonów z przeterminowanym jogurtem, lekko znoszonych ubrań.
 W wielkim mieście śmieci dostarczają nie tylko gospodarstwa domowe. Znacznie większa ich ilość trafia do kontenerów na targowiskach, w hipermarketach, restauracjach, szpitalach, zakładach przemysłowych... Miasto tonie w swoich odpadach, dusi się pod ich naporem. Legalne ujście jest tylko jedno, w dodatku wszystko wskazuje na to, że niedługo się zatka: na składowisku Barycz, rozlokowanym na terenach zdegradowanych przez Kopalnię Soli w Wieliczce, starczy miejsca jedynie do roku 2029, i to pod warunkiem, że władze doprowadzą do skutku przyjęty w 1998 r. program gospodarki odpadami. Jeśli nie, przestrzeni może braknąć już za osiem lat. Co wtedy będzie, lepiej nie myśleć.
- W Krakowie i okolicach nie ma miejsca, gdzie można byłoby umieścić nowe składowisko - mówi Marek Bronicki, kierownik Wydziału Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska Miasta Krakowa.
 Pół biedy, jeśli uda się zrealizować pierwszy, optymistyczny scenariusz: dokupić więcej pojemników do selektywnej zbiórki odpadów, zbudować kompostownię, sortownię i zakład utylizacji termicznej. W roku 2029 technologia może osiągnąć taki poziom, że śmieci nie trzeba już będzie składować - zostaną w całości przetworzone i wykorzystane w przemyśle. Już teraz można definitywnie pozbyć się śmieci nie podlegających rozkładowi. Na przykład opon. Potrzeba do tego minimum dwóch specjalistycznych maszyn: jedna rozszarpuje gumę na mniejsze kawałki, druga rozdrabnia je na granulat.
  Metalowe części wychwytuje separator magnetyczny. Wystarczy tylko znaleźć odbiorcę. Oponami pali Cementownia Górażdże, ale za ich odzysk płaci niewiele: według jej cennika tona tego surowca w całości warta jest tylko 5 złotych z dostawą na miejsce. Maszyny są bardzo drogie, również w eksploatacji. Wszystko rozbija się o nieprzyzwoicie brzmiące w rozmowie o odpadach słowo: pieniądz. A scenariusz drugi, pesymistyczny, wystąpi na pewno wówczas, gdy potrzebnych na przeprowadzenie planów pieniędzy zabraknie. Unia Europejska przyznała na razie na ten cel 14 mln euro z funduszu ISPA. Potrzeba prawie 100 mln.
Mówisz: śmieciarz, myślisz: MPO. Tymczasem monopol Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania, które w 100 proc. stanowi własność miasta, już się skończył. W podkrakowskich gminach walkę ze śmieciem prowadzi ponad 140 firm. Obowiązuje je cały zbiór przepisów prawnych, którego nie wszyscy jednak przestrzegają. Świadczy o tym następujący paradoks: choć wyrzucamy coraz więcej odpadów, na Barycz trafia ich coraz mniej. W roku 1998 było to 240 tys. ton, podczas gdy w 2000 tylko 190 tys. Rachunek ekonomiczny jest bezduszny. Firmom nie opłaca się dowozić śmieci na wysypisko ani do kompostowni, bo tam trzeba za nie płacić. Jeśli chcą choć minimalnie zaspokoić żądzę zysku, wiozą je do miejsc nawet bardzo odległych od Krakowa, ale konkurencyjnych pod względem cen. Ale bywa i tak, że śmieci wywiezione ze śródmiejskich kontenerów lądują na obrzeżach, w laskach i zaroślach.
 Przejażdżka samochodem wzdłuż Drwiny. Obok czynnego przez całą dobę targowiska na Rybitwach wyblakłe tablice informują: "Zakaz wyrzucania odpadów". Jak na ironię, obok walają się rozwalone drewniane skrzynki, papiery, resztki opakowań. Parę metrów dalej - składowisko zużytej papy i wełny mineralnej. Tuż za autostradą Kraków - Katowice, po obydwu stronach leśnej dróżki, imponujące piramidy gruzu, opon i worków z cementem. Na ich tle, gustownie obramowany paprociami, bieleje stary, potłuczony klozet.
 Przeprowadzony w roku 1996 zwiad lotniczy wykazał istnienie około stu dzikich wysypisk w Krakowie i najbliższych okolicach. Dziś jest ich ponoć znacznie mniej, ale większość charakteryzuje niesłychana jak na tak liche organizmy żywotność: odradzają się niemal na drugi dzień po skrupulatnie przeprowadzonej likwidacji.
 Opróżnienie 120-litrowego pojemnika na śmieci kosztuje około 7 zł, 240-litrowego - 12 zł, a ich wywóz - 6 zł. Niewiele, ale i tak nie wszystkim to odpowiada.
 
- Najbardziej targują się najbogatsi, którzy musieli wydać przynajmniej sto razy więcej na zakupy, żeby zgromadzić taką ilość odpadków - dziwi się Mieczysław Jakubowski.__Chociaż pół życia przepracował w budownictwie, nie wstydzi się, że teraz robi w śmieciach, bo jak twierdzi z dumą jest porządkowym, a nie śmieciarzem. - _To ludzie śmiecą, a my sprzątamy - _mówi. Firma rozwija się, ostatnio kupili kilka nowych pojazdów, zatrudniają kilkadziesiąt osób. Największym marzeniem Jakubowskiego jest profesjonalny zakład sortowniczy. Posegregowane już odpady trafiałyby za jego pośrednictwem do wyspecjalizowanych firm, zajmujących się przerobem surowców wtórnych. Na razie jest tylko pozyskana działka, na której zgodnie z przeczuciami znalazł całe pokłady śmieci, a także pokaźną plantację konopi indyjskich, której dla odmiany zupełnie się nie spodziewał. Działki pilnuje pies, teren uprzątają robotnicy, mieszkańcy sąsiednich wsi, którzy do tej pory nudzili się na bezrobociu.
Segregację krakowskich odpadów rozpoczęto w połowie lat 90. Znakiem nowych czasów stały się rozmieszczone na ulicach kolorowe "dzwonki" - duże, osobne pojemniki na szkło, metal i papier. Kompletów, zakupionych przez miasto, było na początku tylko 50. W roku 2000 ich liczba wzrosła do 150, ponadto gdzieniegdzie pojawił się też "dzwonek" czwarty, przeznaczony na wyroby z tworzyw sztucznych. Docelowo wszystkich kompletów ma być 450. O osobnych śmietnikach na szkło zielone, białe i brązowe, które na Zachodzie stały się już normą, nie ma na razie co marzyć. O ile w ilości wyrzucanych śmieci szybko dołączymy do Unii Europejskiej, to pod względem stopnia odzysku surowców wtórnych jesteśmy bardzo zapóźnieni. W Europie Zachodniej z pojemników na szkło odzyskuje się nawet i 60 proc. tego surowca. W krakowskich "dzwonkach" jest go zaledwie 6 proc. Reszta to odpady zupełnie innego rodzaju, najczęściej plastikowe butelki typu PET. Wyrób tak zaawansowany technologicznie, że umieszczony w glebie będzie rozkładał się przez 500 lat. Może i dłużej zresztą, bo 500 lat temu plastikowych opakowań nie było, a za kolejne 500 nie będzie już tych, którzy takie obliczenia sporządzali. Unicestwienie PET-a wymaga niezmiernie drogich i energochłonnych maszyn, na które przeciętnego przedsiębiorcę "od odpadów" zwyczajnie nie stać.
Dzień powszedni na składowisku to - jak wszędzie - dzień roboczy. Dniówka trwa od siódmej do czternastej. Zbieracze, nazywani też nurkami, lub bardziej elegancko - geologami przychodzą z reguły punktualnie. Nie mają daleko. Większość z nich to mieszkańcy Wieliczki i okolicznych wsi, z Krakowa dojeżdża zaledwie kilku. Przeważają zniszczeni przez życie i alkohol mężczyźni w średnim wieku.
- Żadne tam lumpy czy bezdomni - mówi pilnujący zwałki ochroniarz. - Potracili pracę, są na rencie albo po prostu sobie w ten sposób dorabiają. Mężczyzna z ochrony czuwa, żeby w trakcie pracy nie popijano alkoholu, żeby któryś z zaślepionych zdobyczą nurków-zbieraczy nieopatrznie nie dostał się pod koła śmieciarki, a przede wszystkim - żeby przez siatkę nie przedostawali się nielegalni zbieracze. Na razie miejsca brakuje i dla legalnych - w ubiegłym roku MPO dokonało redukcji etatów, zmniejszając ich liczbę o połowę - do pięćdziesięciu. Legalni mają specjalne zezwolenia wstępu na teren składowiska, identyfikatory, odzież roboczą - pomarańczowe kurtki, szmaciane rękawice i żelazne haki do rozgarniania stert śmieci. Na obcych patrzą niechętnie, nie chcą pozować do zdjęć. Nie rozumieją, co w tym ciekawego, że w taki akurat sposób zarabiają na chleb. Ubezpieczenie płacą im pracodawcy - odbiorcy złomu, którzy przez cały czas ważą i odbierają worki wypełnione towarem. Dziennie można uzbierać średnio 50-60 worków.
 
- Śmieci to najlepszy wskaźnik tego, co dzieje się z polskim społeczeństwem - uważa Władek, przeszukujący składowisko od trzech lat. Jego zdaniem, recesja dotarła nawet na zwałkę. - Teraz śmieci są, jakby to powiedzieć, coraz gorsze - _uśmiecha się, pokazując zniszczone zęby. Ludzie wyrzucają coraz mniej wartościowych rzeczy, prawie wszystko, co tutaj trafia, jest już przebrane. W kapitalizmie nurkom wyrosła pod bokiem potężna konkurencja: śmietnikowi zbieracze. Działają głównie w śródmieściu i na osiedlach, dokonując pierwotnej segregacji. Wybierają to, co najcenniejsze. Wstrząsających znalezisk na Baryczy więc raczej nie uświadczysz, chyba że będzie to martwy noworodek, zabrany przez śmieciarkę wraz z odpadami z blokowego zsypu. Kiedyś znajdowano portfele z pieniędzmi i dolary zaszyte w jaśkach. Na wszelki wypadek nurkowie obstawiają jednak pojazdy przybywające z rejonów zdominowanych przez jednorodzinną zabudowę. Jest szansa, że coś się trafi. Najwięcej płacą za miedź - 5 zł za kilogram. Taka sama ilość puszek kosztuje już tylko 1,30 zł.
 Na składowisku próżno szukać metafizyki. Śmieci są jaskrawo kolorowe, ale trywialne: butelki PET, plastikowe worki, kartonowe opakowania. Czasem tylko wzrok przykuje para pieczołowicie oczyszczonych przez zbieraczkę butów na obcasach, spod sterty obierzyn wyjrzy głowa ślepej już lalki, wiatr przyniesie strzęp starej gazety. Makulatura, odkąd jej ceny spadły do kilku groszy za kilogram, zupełnie nie cieszy się wzięciem. Po pracowitej dniówce na Baryczy zostają więc kartonowe pudła wypchane korespondencją, którą Józef M., pracownik nowohuckiego kombinatu, otrzymywał w latach siedemdziesiątych. Oprócz wysyłanych na adres domowy państwa M. pocztówek od znajomych znad Balatonu i bratniej NRD, spoczywają w nich zeszytowe kartki wypełnione równym, kobiecym pismem. _Kochany Ziuteczku, dlaczego się tak długo nie odzywasz, bez przerwy myślę o Tobie. _Na kopertach adres zakładu pracy. Podpis za każdym razem inny - Hanka, Danusia, Zofia. Śmieci to rzecz intymna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski