Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oswajał nas z myślą, że go już nie będzie. Ale tego nie da się oswoić

tekst Dorota Abramowicz
Robił  pracownikom próby. Wyjeżdżał na kilka dni i musieli sobie radzić. Ale zawsze wracał
Robił pracownikom próby. Wyjeżdżał na kilka dni i musieli sobie radzić. Ale zawsze wracał Andrzej Muszyński
Własnej śmierci nie da się schrzanić. Nie zdarzyło się, by ktoś nieskutecznie umarł - napisał ks. Jan Kaczkowski w ostatniej swojej książce „Grunt pod nogami”. Od lat walczył z rakiem. O zmarłym w Poniedziałek Wielkanocny księdzu opowiadają jego współpracownicy.

P uckie hospicjum, dwa dni po śmierci ks. Jana. Znicze przed budynkiem. Czarne wstążeczki przypięte do ubrań pracowników, do anten samochodowych, do masztu, na którym powiewa flaga. Przy ścianie stolik, na nim zdjęcie księdza Jana, płonące świece i księga kondolencyjna. Ktoś na początku jeszcze postawił przy księdze gipsowego aniołka. - Hania, weź ty szybko tego aniołka! Kiedy Jan to zobaczy... To znaczy... gdyby zobaczył... -usłyszała od koleżanki Hanna Jagiełło, pracownik administracyjny puckiego hospicjum.

Bo ksiądz Jan Kaczkowski kiczu zwyczajnie nie znosił. Jeszcze przed ostatnim Bożym Narodzeniem sprawdzał osobiście dekoracje, eliminując z nich wdzięczące się reniferki. Ci, którzy oglądali „Śmiertelne życie”, ostatni film wywiad przeprowadzony przez Antoniego Pawlickiego z ks. Janem, zapewne zapamiętali scenę z innym aniołkiem. Ktoś postawił go obok zapalonej świecy, sygnalizującej, że właśnie odchodzi pacjent hospicjum. Ksiądz, pomrukując, że nie lubi „durnostojek”, zdjął figurkę z szafki. I wtedy, być może przypadkiem, aniołek wypadł mu z dłoni, rozbijając się na kawałki.

Choć ksiądz Jan Kaczkowski zmarł wśród najbliższych w Sopocie, jego doczesne szczątki przywieziono do Pucka. Zanim wyruszy w ostatnią drogę, pobędzie jeszcze w hospicjum. Dziś o godzinie 8 rano trumna zostanie wystawiona w kościele pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pucku. A potem zabiorą go na pogrzeb w Sopocie.

- Jan sobie życzył, żeby żegnano go z klasą - twierdzi Anna Jochim-Labuda, współzałożycielka i wiceprezes hospicjum w Pucku. - I tak będzie.

„Moim największym marzeniem jest to, żeby nie padło hospicjum w Pucku” - napisał w ostatniej książce, dodając, że wcześniej musi zrobić wszystko, by placówkę zabezpieczyć. Nie jest przypadkiem apel bliskich księdza, by zamiast na dzisiejszy pogrzeb przynosić kwiaty, wpłacać pieniądze na rzecz puckiej placówki. - Bał się o hospicjum - przyznaje Anna Jochim-Labuda. - Dzień pobytu każdego z naszych pacjentów kosztuje 400 złotych. NFZ daje 200 zł, resztę trzeba jakoś znaleźć.

Do tej pory znajdowali. Pacjentom niczego nie brakuje. Nowoczesny sprzęt, środki medyczne i farmaceutyczne w wystarczających ilościach, ale przede wszystkim profesjonalna opieka. Kiedyś podczas rozmowy z Janem Anna ustaliła, że jeśli będą mogli wybierać między podwyżką pensji a inwestycją w kształcenie, postawią na to drugie. Czyli: kursy, szkolenia, dokształcanie. I dbanie o to, by nie doszło do wypalenia zawodowego. Bo pracy przy ludziach, którzy umierają, towarzyszą najwyższe emocje. Z tego powodu w ubiegłym roku wszyscy pracowali z trenerem personalnym.

Mieli z ks. Janem jeszcze tyle wspólnych planów. Oprócz kontynuowania idei opieki hospicyjnej zamierzali stworzyć ośrodek pomagający w poprawie jakości życia seniorów. Wybudować kolejny dom, z dobrze rozwiniętą opieką geriatryczną i ośrodkiem aktywizacji osób w podeszłym wieku. Do tego dalsze działania na rzecz rozwoju wolontariatu...

Te plany nie miały być zaklinaniem rzeczywistości. Odpędzaniem nieuniknionego. Raczej czymś w rodzaju testamentu.

W Wielki Czwartek, święto kapłanów, dotarła do nich informacja, że jest bardzo źle. W Poniedziałek Wielkanocny, że to już koniec. Niektórzy już teraz przypisują tym datom symboliczne znaczenie...

Anna Jochim-Labuda mówi, że od czterech lat, czyli od zdiagnozowania u niego glejaka, ksiądz Jan próbował oswajać ich z myślą, że go zabraknie. Okazało się jednak, że nie można się do tego przygotować.

- Próby nam robił - przyznaje pani Anna. - Pokazywał, że firma może istnieć, gdy prezes idzie na urlop. Wyjazdy do Ameryki, Australii, przerwy związane z chorobą. Tyle że zawsze wracał.

- Czy zamierzacie nadać hospicjum imię ks. Jana Kaczkowskiego? - pytam. - Nie ukrywam, że o tym myślałam - przyznaje Anna Jochim-Labuda. - Ale nie wiem, czy tak się stanie, bo przesłanie ojca Pio też jest w końcu bardzo wyraźne.

Jan Kaczkowski i tak jest obecny w hospicjum. Spogląda z okładek książek, z ekranu monitora, ze zdjęcia w ramce. Kiedyś ks. Jan od mamy dostał obrazek przedstawiający oczy. Jego oczy. Szukają tego obrazka, by znów powiesić go na ścianie. Niech ma ich stale na oku.

Do pielęgniarki Agnieszki Weyer, z domu Nawrockiej, ksiądz Kaczkowski zadzwonił z propozycją pracy w hospicjum na przełomie 2004 i 2005 r. Agnieszka z bratem Tomkiem, licealistą z Pucka, wcześniej oddali swoje twarze plakatowi kampanii „Hospicjum to też życie”. To właśnie życie i śmierć Tomka Nawrockiego w październiku 2004 r. były impulsem, który doprowadził do powstania puckiego hospicjum. A po telefonie od ks. Jana jego siostra znalazła sens życia .

Hanna Ukleja, hospicyjna psycholog jest tu już siódmy rok. Pewnego dnia zaczepiła księdza Jana na puckiej drodze, spytała, czy nie potrzebuje psychologa. Mówi, że ksiądz Kaczkowski miał intuicję w wyszukiwaniu odpowiednich ludzi. - Są osoby, które po śmierci bliskich nie chcą nawet przestąpić progu hospicjum - tłumaczy. - Są i tacy, których to miejsce zaraża wręcz chęcią pomocy innym. A on nas tu zintegrował, tworząc zgrany zespół. Dla mnie praca w puckim hospicjum to zaszczyt.

Agnieszka i Hanna opowiadają, że ksiądz wymagał absolutnego szacunku dla chorych. Zwracanie się do nich „babciu”, „dziadku” uznawał za absolutnie niedopuszczalne.

A jak było, kiedy sam został pacjentem?

- Ciężko - przyznaje Agnieszka. - Kiedy tylko zabrzmiał dzwonek z jego pokoju, wszystkie dziewczyny chciały biec na wezwanie. A ksiądz? Był bardzo cierpliwy. I niezależnie od swojej choroby otwarty na drugiego człowieka.

Przypominają, jak wpadł na pomysł, by do pokoju pani Zofii, tęskniącej za domem, przywieźć jej prywatny obraz z Matką Boską. Obraz sprawił, że pani Zofia poczuła się trochę jak u siebie. Latem na podwórku rozstawiano parasole, by chorzy na wózkach mogli pobyć na świeżym powietrzu. Jednak najważniejszą rolą placówki pozostało zapewnienie pacjentom komfortu życia bez bólu.

- Na początku naszej pracy często spotykałam się ze stereotypowym postrzeganiem hospicjum jako miejsca, gdzie się tylko umiera - wspomina Agnieszka Weyer. - Kiedy wraz z lekarzem podjeżdżaliśmy pod dom chorego, witano nas przed drzwiami, prosząc: „tylko nie mówcie, że jesteście z hospicjum”...

Powoli się to zmienia. Ludzie na co dzień widzą to, co niedawno w badaniach potwierdzili amerykańscy naukowcy. Okazało się, że u osób terminalnie chorych rezygnacja ze szpitalnego, agresywnego leczenia i koncentracja na walce z bólem oraz zapewnienie choremu komfortowych warunków przedłuża życie.

Pani Barbara wychodzi z pokoju ojca tylko na chwilę. Chce być z nim, gdy zacznie odchodzić, a słyszała, że niektórzy „wymykają się po cichu” bliskim w takim momencie: - Kiedy byłam mała, tata zawsze towarzyszył mi podczas wizyt u lekarza, choroby, szczepień.Trzymał mnie za rękę. Dziś ja go trzymam. Obiecałam, że go nie zostawię.

Najważniejsze, że pan Eugeniusz od dziewięciu dni nie cierpi. - Od pierwszej chwili poczułam, że tu pracują anioły -mówi pani Barbara. - Cierpliwe, miłe, uśmiechnięte.

W mieście od kilku dni jakoś smutniej. Mieszkańcy dzwonią do hospicjum z kondolencjami, przychodzą zapalić znicze. W farze i w hospicjum wyłożono księgi kondolencyjne. Ludzie piszą: „Dziękujemy za obecność, księże Janie. Do zobaczenia, wspaniały człowieku” . Agnieszka Weyer nie była zaskoczona, że o odejściu księdza Jana w Wielkanocny Poniedziałek krzyczały wszystkie media. Nie dziwi jej też, że na forach internetowych pojawiają się już sugestie o możliwości beatyfikacji księdza Jana. - Między sobą też mówimy, że zostanie on błogosławionym lub świętym - zaznaczają.

- Nie zgadzam się ze stwierdzeniami, że nasz ksiądz przegrał walkę z rakiem - kończy rozmowę Hanna Ukleja. - Tak naprawdę ją wygrał.

Ks. Kaczkowski: „My, katolicy, wierzymy, że wraz ze śmiercią nie kończy się wszystko. Jeśli naprawdę kochamy, to nie przegramy. Amen”.

Nie lubił kiczu. Miał dystans do siebie i swojej choroby. Uczył, byśmy byli dla siebie dobrzy. O zmarłym w Poniedziałek Wielkanocny ks. Janie Kaczkowskim opowiadają współpracownicy z puckiego hospicjum.

Stowarzyszenie Puckie hospicjum pw. św. Ojca Pio powstało w grudniu 2004 r., obejmując opieką paliatywną mieszkańców powiatów: puckiego i wejherowskiego. Dziś hospicjum stacjonarne zapewnia pacjentom 17 miejsc w pokojach jedno-, dwu- i trzyosobowych. Obejmuje również opieką pacjentów w domach i prowadzi poradnię medycyny paliatywnej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski