Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pamiętniki, zeszyty i gwiazdy

Redakcja
Andrzej Kozioł

   Pamiętniki - to była dziewczyńska rzecz. Podobnie jak gra w klasy, podobnie jak rytmiczne, nudne podskakiwanie przy wtórze świstu skakanki stanowiącej podstawowe wyposażenie dziewczyny i zastępującej prawdziwie męskie rekwizyty - zośkę, scyzoryk, zapałki i latarkę.
   Pamiętniki - wraz z wielkimi kokardami na czubkach głów, wraz z tajemniczymi szeptami i chichotami po kątach - były częścią obcego, egzotycznego świata.
   Pamiętniki, chociaż nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, mogły szczycić się czcigodnym, sięgającym odległych czasów rodowodem. Skromne zeszyciki, niekiedy burawe, a jeżeli nawet kolorowe, to jakby nieco przybrudzone, bo w czasach naszego dzieciństwa wszystko poszarzało i zepsiało, były bliskimi krewnymi dziewiętnastowiecznych imionników, pełnych romantycznych westchnień, łzawych uniesień. Nawet niektóre wiersze, pracowicie skrobane maczanym w kałamarzu piórem, od kilku pokoleń pozostawały niezmienne. W domowych rupieciach, obok tomików francuskiej poezji, oprawnych w miękki welur - obok pamiątkowych drobiazgów, zachowały się dwa imionniki ciotek żony, założone w zamierzchłych czasach, bo jeszcze w okresie I wojny światowej. Pomiędzy okładkami (ach, co to za okładki - czerwona skóra i aksamit, złocone metalowe ozdoby, miniaturowy zameczek i malutki kluczyk, strzegące panieńskich tajemnic) trafiają się wierszyki, które z przejęciem do swych pamiętników wpisywały także moje rówieśniczki:
   
   Trzeba z żywymi naprzód iść,
   Po życie sięgać nowe!
   A nie w uwiędłych laurów liść
   Z uporem stroić głowę.
   
   Nie wszystkie panienki lojalnie przywoływały nazwisko autora, więc wierszyk, przepisywany z pamiętnika do pamiętnika, zaczynał funkcjonować samodzielnie, stawał się publiczną własnością.
   W imionnikach z początku XX wieku króluje klasyka, Kasprowicz sąsiaduje z Mickiewiczem, Słowackim, Sienkiewiczem. Pobrzmiewa patriotyczny ton, bo przecież trwa wojna, a wraz z nią rosną nadzieje na wskrzeszenie Polski. Panienki z dobrych krakowskich domów, uczennice urszulanek, kaligrafują więc z przejęciem:
   
   Nam nie giąć się przed obcymi,
   Nam we własnych ufać siłach,
   Będziem żyć we własnej ziemi
   I we własnych spać mogiłach.
   
   Nawet w 1918 roku, ale w maju, a więc przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości, dziewczątka od urszulanek z powagą wpisują do pamiętników koleżanek trumienne, mogilne wiersze:
   
   Dziki zwierz ma jamę,
   Robak ziemi bryłę!
   Każdy człowiek ojczyznę!
   A Polak mogiłę!
   Na pożółkłych stroniczkach pobrzmiewają popularne - smutne, a jakże! - melodie:
   
   Jak strumyk płynie życie,
   Jak chwila biegnie czas,
   Za rok, za dzień, za chwilę,
   Razem nie będzie nas.
   I młode nasze lata
   Popłyną szybko w dal,
   A w sercu pozostanie
   Tęsknota, smutek, żal...
   
   Co pewien czas pojawia się kaligraficzna francuszczyzna lub łacina, a bardziej utalentowane lub pomysłowe panienki uprawiają literackie zabawy:
   
   Marnować słowa - brzydka to nawyczka,
   Ja więc pamiętnik zagadką ożywię.
   Każdy odgadnie: "Dobra Historyczka,
   Lico pobladłe, oczy patrzą tkliwie...
   No, dość opisy, rozwiązanie bliski,
   Wskaże akrostych nawet i nazwisko!
   
   Rzeczywiście, wytłuszczone litery składają się w imię i nazwisko właścicielki zamykanego na mały kluczyk imionnika.
   W pamiętnikach z naszego dzieciństwa mniejsza różnorodność, znikły łacińskie maksymy, zabrakło francuszczyzny. Dominowała dętość, ale obok niej pojawiały się często żartobliwe wierszyki, znów jak w przypadku Asnyka bezczelnie przepisywane. Leniwe dziewczęta nie zadawały sobie trudu, pisząc po prostu:
   
   Fiku-miku, fiku miku
   I już jestem w pamiętniku.
   
   Niektóre - z pewnością zadowolone z dowcipu - wpisywały:
   Ile razy,
   jedząc zrazy,
   trafisz na cebulę,
   tyle razy swoją Kaśkę
   wspomnij sobie czule.
   
   Jeszcze inne wpadały w dydaktyczny ton:
   Młodość życia jest rzeźbiarką,
   co wykuwa żywot cały.
   Chociaż sama mija szparko,
   Ślad jej życia wiecznie trwały.
   
   Równie nieodzowne jak wiersze były rysunki. Przede wszystkim kwiaty. Bratki, bo łatwe do narysowania, ale także maki - jedne z ulubionych kwiatów secesji, maki krwisto- czerwone, z zielonymi, kolczastymi pąkami. Nasturcje. Rumianki - dziewiczo białe, rustykalnie proste. I jeszcze jakieś kwiaty - nie do nazwania, nieznane botanice.
   Niektóre z rysunków nie powstałyby, gdyby nie książeczki dla dzieci. Bezczelnie kopiowane, często powtórnie, bo z pamiętnikowych kopii, królowały dziewczątka z głowami w jasnych puklach, wielkookie dzieci, a im bliżej współczesności - tym więcej w pamiętnikach kultury masowej. Pojawiają się Disneyowskie postacie - nieśmiertelne myszy, pies Pluto, bezczelny kaczor Donald w marynarskiej czapce. Skąd czerpano wzorce? Z przedwojennych książek, bo chociaż sam Lenin powiedział, że Walt Disney jest jedynym kapitalistą, którego kochają radzieckie dzieci, jakoś nie przypominam sobie, aby tuż po wojnie wznawiano komiksy z psem Pluto i jego towarzyszami.
   Z pamiętników dziewczęta wyrastały powoli. Jeszcze pojawiały się jakieś maturalne, komersowe wpisy o dozgonnej przyjaźni, a później pamiętniki wędrowały do szuflady, do zalegających po piwnicach pudeł. Wcześniej jednak pojawiało się coś nowego. Zeszyty z gwiazdami.
   Tą kolejną dziewczęcą przypadłością też gardziliśmy - szczere i mocno. No bo czy facet, prawdziwy mężczyzna zajmowałby się takimi bzdurami? Dziewczęta zajmowały się. Z tygodnika "Film", z "Przekroju", z "Panoramy", z innych kolorowych czasopism (kolor był sprawą umowną, bo albo odrzucał burością, brakiem czystości, albo był w miarę czysty, ale jeden - sepia, błękit, zieleń), z kinowych programów wycinały zdjęcia aktorek. Aktorów też, ale przede wszystkim aktorek. Wycinały, aby następnie wklejać - czasami, ale niesłychanie rzadko, do prawdziwych albumów, o wiele częściej - do zeszytów. Kratkowanych, "do rachunków", liniowanych, "do polskiego" i "czystych", nie wiadomo do czego. Do skromniutkich, szesnastokartkowych, do sześćdziesięciokartkowych. W miękkich okładkach i w okładkach solidnych, tekturowych, oklejonych groszkowanym papierem, zazwyczaj brązowym.
   W zeszytach królewską urodą imponowała Zośka (tak, po koleżeńsku, smarkate nazywały włoską gwiazdę) Loren. Jej rywalka Gina - już nie tej urody, bardziej przysadzista, przekupkowata. Marina Vlady zachwycała długimi blond włosami i słowiańską, nieco kocią urodą, zadziwiającą u francuskiej aktorki, przynajmniej dla tych, którzy nie wiedzieli o jej rosyjskim pochodzeniu. Najwięcej było jednak Brigitte Bardot.
   Bardotka - młoda, z wydętymi wargami. Bardotka - przedmiot naszych westchnień i - o dziwo! - dziewczęcej adoracji. Ulice polskich miast zaroiły się rodzimymi Bardotkami. Naburmuszone, z końskim blond ogonami, w obcisłych, wydekoltowanych trykotowych bluzkach, w rozkloszowanych spódnicach lub w spodniach do kolan, zwanych "rybaczkami" - miały nadzieję, że są doskonałymi kopiami francuskiej aktorki. Jeżeli natura pozwalała - dla większego afektu pod czarnymi, trykotowymi bluzkami nosiły staniki także nazywane "bardotkami". Na tyle skąpe, że surowo zabraniały ich niepisane szkolne przepisy.
   Do zeszytów trafiali też mężczyźni. Jean Marais, na ekranie niedościgle władający szpadą. Wprawdzie mówiono, że raczej nie interesuje się dziewczętami, dziewczęta jednak interesowały się nim. Fanfan Tulipan (chłopcy też ulegali jego urokowi, marząc o fryzurach "na Fanfana", podczas gdy dziewczęta, przynajmniej te, które nie nosiły końskich ogonów, strzygły się "na Simonkę"), James Dean - zawsze w sweterku, ze spojrzeniem uroczego łobuza. Zbigniew Cybulski, którego wielu uważało za naśladowcę amerykańskiego aktora. Gregory Peck. Nawet Marino Marini, który nie był aktorem, ale piosenkarzem, w dodatku kiepskim. Z upodobaniem koncertował w Polsce - od Warszawy, przez Kraków, po powiatowe miasteczka, wszędzie powodując eksplozję dziewczęcych pisków.
   W ten sposób, poprzez zażywnego Włocha, dochodzimy do innych zeszytów. Z piosenkami.
   Dla dziennikarza, dla pisarza nie ma nic milszego od listów czytelników. Ostatnio sypnęło nimi. W ciemno, na adres wydawnictwa piszą czytelniczki moich książek, na adres redakcji ci, którzy są tak mili, że czytają moje "dziennikowe" teksty. Pani Basia z Nowego Sącza, z którą nie spotkaliśmy się nigdy, chociaż w studenckich czasach chodziliśmy tymi samymi ulicami, tymi samymi uniwersyteckimi szlakami, napisała o "dziewczynach lat pięćdziesiątych", pracowicie zapisujących w zeszytach teksty piosenek.
   Oczywiście, że były takie zeszyty, osobliwie na prowincji, gdzie radioodbiorniki trafiały się rzadziej niż w wielkich miastach, nie mówiąc o adapterach - maszynach cięższych i większych niż dzisiejsze komputery. Ba, w niektórych domach skrzypiały jeszcze, wydając z siebie drżący głos Ordonki, przedwojenne adaptery, pozwalające na rozkoszowanie się muzyką nawet w miejscowościach, które jeszcze nie skorzystały z dobrodziejstwa elektryfikacji.
   Dziewczyny wpisywały więc do zeszytów - starannie, linijka za linijką - teksty piosenek. Była to praca iście benedyktyńska, przynajmniej wtedy, gdy spisywało się z nasłuchu, ale za to co za przyjemność, można było zaśpiewać - od początku do końca, nie pomijając refrenu - całą piosenkę. O Portofino, o maleńkiej nadmorskiej kawiarence, o poczciwym koniku ciągnącym wóz starego Węgra. O Marinice, która ciągle była senna. O pierwszym siwym włosie. O cichej wodzie, rwącej - jak to cicha woda - brzegi. O pięknej Inez, którą przemocą chciano wydać za wielkiego pana...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski