Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pandemia czy panika?

Redakcja
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
Z profesorem PIOTREM B. HECZKĄ, mikrobiologiem, kierownikiem Katedry Mikrobiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego rozmawia Elżbieta Borek

Fot. Anna Kaczmarz

Od pewnego czasu jesteśmy straszeni coraz to nowymi chorobami.

O AIDS świat dowiedział się w 1981 r. Przez pierwsze lata porównywano go do średniowiecznych epidemii, bo nie wiedziano nawet, co wywołuje tak gwałtowny spadek odporności. Kilka lat temu alarm wywołały priony. Miały nas zabić, powodując zapalenie mózgu. Wyrzekliśmy się więc wołowiny. Później pojawił się SARS (od ang. Severe Acute Respiratory Syndrome - zespół ostrej ciężkiej niewydolności oddechowej) - rodzaj nietypowego zapalenia płuc. Potem była gorączka zachodniego Nilu, wąglik jako zagrożenie terrorystyczne, a kolejna groza zawisła nad światem, gdy doszło do odkrycia zmutowanych zarazków ptasiej grypy. Miała umrzeć połowa ludzkości. Na całym świecie zmarły 262 osoby. Teraz dała o sobie znać świńska grypa.

Codziennie dowiadujemy się o nowych zachorowaniach na Ukrainie, o masowych szczepieniach w Ameryce, o światowej panice, związanej z możliwością pandemii. Informacja o tzw. drugiej fali świńskiej grypy, która przeszła przez południową półkulę, została jakoś dziwnie wyciszona. Ludzie mieli padać jak muchy, tymczasem w Nowej Zelandii zmarło 17 osób. Podobnie w Australii i Argentynie. A przecież na zwykłą sezonową grypę codziennie umiera na świecie od 700 do 1400 osób.

Od wielu lat jesteśmy straszeni widmem epidemii, a nawet pandemii...

- To prawda, że wciąż pojawiają się nowe zarazki, wirusy i bakterie, a dotąd znane choroby zmieniają swoje oblicze - przebiegają inaczej, wywołują powikłania itd. Jednak tak było zawsze. Natura nie cierpi próżni, więc kiedy medycyna upora się z jednym zagrożeniem, natychmiast znajduje się następne. Inna sprawa, że wraz z rozwojem nauki dostrzegamy coraz więcej zagrożeń. Biologia molekularna pozwala wyodrębniać takie szczepy, o których jeszcze kilka lat temu nie mieliśmy pojęcia, choć z pewnością istniały. W Ameryce pojawiła się nowa, potężna dziedzina medycyny: "zakażenia zagrażające". Jej zadaniem jest monitorowanie takich zagrożeń, które mogłyby wystąpić w formie pandemicznej.

- Mówi się, że ktoś celowo wypuścił z laboratoriów zarazki, żeby zużyć przygotowywany od lat zapas leków i szczepionek - na wypadek pandemii...

- Nie sądzę. I uważam, że tworzenie atmosfery strachu, w czym mają swój wielki udział media, jest całkiem niepotrzebne. Dzisiaj większość epidemicznie występujących zakażeń nie ma zdecydowanych cech. Przebiegają jako choroba gorączkowa albo zapalenie płuc. Jednak biologia molekularna daje możliwość stawiania szczegółowej diagnozy. Możemy określić np., że zapalenie płuc spowodował wirus A/H1N1. To wywołuje niepokój. Nowy wirus, nowe zagrożenie. W rzeczywistości nie jest on wcale nowy. Podobnie jak wirus ptasiej grypy, którą straszono nas kilka lat temu - istniał od dawna, nie mieliśmy jednak narzędzi, by go wykryć.

- Podobno grypa hiszpanka, która zabiła więcej ludzi, niż I wojna światowa, był właśnie wirusem ptasiej grypy?

- Tak sugerowano. Kilka lat temu opublikowano jednak wyniki ciekawych badań. Jedna grupa naukowców badała zwłoki żołnierzy, zmarłych na hiszpankę i pochowanych w lodach północnej Alaski, których ciała były dobrze zakonserwowane. Inna - kaczki z muzeum historii naturalnej w USA, które w tym samym czasie zostały zakonserwowane w spirytusie. Szukano potwierdzenia, że wirus grypy ptasiej może przenieść się na ludzi i wywołać śmiertelną pandemię. Okazało się, że wirus grypy hiszpańskiej miał niewiele wspólnego z grypą ptasią, był mutantem, który nie pojawił się nigdy przedtem, ani nigdy potem. A więc teoria, że powstaje niebezpieczny pakiet przenikających się ludzkich i zwierzęcych wirusów, raczej się nie potwierdziła. Te wirusy nie mają ochoty przenikać się. Teoretycznie jest to możliwe, ale w praktyce niekoniecznie. Hiszpanka zebrała tak potworne żniwo, bo ludzie po wojnie byli niedożywieni, jedli zupę z pokrzyw i chleb z trocin, a więc potrawy pozbawione białka. Byli zupełnie nieodporni. Każda następna epidemia zbierała na szczęście coraz mniej ofiar.

- Prawdopodobnie dlatego, że coraz lepiej się odżywiamy i żyjemy w coraz lepszych, bardziej higienicznych warunkach.

- A, tu bym się nie zgodził. Standard wysoko rozwiniętej cywilizacji nakazuje nam żyć sterylnie. Szczególnie dotyczy to szpitali. Jednak przestrzegając ortodoksyjnie zasad higieny, powodujemy, że nasz organizm staje się bezbronny wobec zagrożeń ze strony mikroorganizmów chorobotwórczych. To paradoksy współczesnego społeczeństwa. Zachowując higienę zabezpieczamy się przed epidemiami chorób zakaźnych, a z drugiej strony, eliminując tą drogą naturalnie występujące szczepy bakterii, stwarzamy warunki dla pojawienia się takiej choroby jak sepsa.

- No właśnie: sepsa, to kolejne zagrożenie, którym sezonowo straszy się ludzi.

- Mówiąc "sepsa", mam na myśli uogólnione zakażenie organizmu, do którego dochodzi np. na oddziałach intensywnej terapii, a nie meningokokowe zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, którym straszą media. Sepsa "szpitalna" stanowi jedną z głównych przyczyn umieralności w oddziałach intensywnej terapii na całym świecie i tak było od zawsze. Po prostu leżący tam chorzy to ludzie po różnych zabiegach chirurgicznych, albo wycieńczeni chorobą, którzy mają słabą odporność. Na dodatek współczesna medycyna wzbogaciła się o wenflony - w ciele chorego tkwi więc kilka rurek i cewników naczyniowych, którymi wprowadza się leki i kontroluje parametry życiowe. Jednak tą samą drogą dostają się do organizmu drobnoustroje. I to jest kolejny paradoks: wenflon pomaga ratować życie, ale z drugiej strony szkodzi, otwierając wrota bakteriom. W normalnych warunkach mikroby od razu są eliminowane. Po ciężkim zabiegu operacyjnym na taką obronę nie ma szans. Dlatego sepsa na oddziałach intensywnej terapii jest zjawiskiem codziennym, nawet w najlepszych szpitalach świata. Jej żniwo wynosi 10-15 proc. Jednak powtarzam: ta sepsa nie ma nic wspólnego z inwazyjną chorobą meningokokową.

- Czyli tym, czego tak naprawdę się boimy.

- Ta choroba może być wywołana przez bakterie - pneumokoki, meningokoki, gronkowce, paciorkowce oraz grzyby, pasożyty czy wirusy. Mniej więcej co dziesiąty człowiek w populacji jest nosicielem meningokoka, ale zazwyczaj nie jest to groźne, bo nabywamy odporności. Najgorzej, kiedy po kilkunastu latach życia w środowisku, gdzie nie było żadnego nosiciela tych bakterii, a więc człowiek nie nabył odporności, zostanie on przeniesiony do innych warunków. Np. do internatu, akademika lub do koszar. W takich sytuacjach może dojść do epidemii sepsy meningokokowej, tak jak zdarzyło się np. w Finlandii. To kraj o rozproszonym zaludnieniu. Ludzie latami nie stykają się z meningokokiem, a więc ich organizm jest bezbronny. Kiedy trafią do jakiegoś zbiorowiska, wystarczy jeden nosiciel tych bakterii, by reszta mogła się od niego zakazić. Chorobę wywołują drobnoustroje o dużej zdolności do rozmnażania się i uszkadzania tkanek. Ci, którzy przeżyją, stają się odporni - do czasu pojawienia się innej odmiany mikroba, wywołującego inne choroby.

- Mamy się więc czego bać, czy nie?

- Meningokoki nie szaleją po Polsce. Oczywiście są, ale zdecydowanie mniej zaraźliwe niż wirus zwykłej grypy. Od 2004 roku każdy przypadek podlega rejestracji. Z danych Państwowego Zakładu Higieny wynika, że rocznie na chorobę meningokokową zapada ok. 200 osób. Zapadalność na meningokokowe zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych wynosi ok. 0,3 na 100 tys. mieszkańców.

- Na rynku jest szczepionka przeciw meningokokom. I zdaje mi się, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy się pojawiła, powstała panika "sepsowa".

- Nie umiem odpowiedzieć, ale to możliwe. Firmy farmaceutyczne lubią wchodzić tam, gdzie można zrobić dobry interes. Tak jest jeśli chodzi np. o tzw. probiotyki, zalecane po kuracji antybiotykowej. Leczenie antybiotykami co prawda ratuje życie, ale też pozostawia po sobie spustoszenie. Jedna dawka antybiotyku zabija skutecznie setki gatunków żyjących w nas i potrzebnych bakterii. Pozostają najbardziej oporne, które przy braku konkurencji zaczynają się bardzo szybko rozmnażać. Równocześnie produkują toksyny, które w normalnych warunkach byłyby nieszkodliwe, ale teraz uszkadzają nabłonek jelita. Dlatego niezbędne są probiotyki. A więc ich zażywanie ma rację bytu, ale wątpię, czy bezkrytyczne spożywanie wszystkiego, co jest nazywane probiotykiem wyjdzie nam na zdrowie.

- Wróćmy do obecnego zagrożenia świńską grypą. Czy powinniśmy się jej bać? Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła piąty - w sześciostopniowej skali - stopień zagrożenia pandemią.

- Ten alarm w większym stopniu dotyczy służb sanitarnych niż zwykłych ludzi. Chodzi o to, aby wydać odpowiednie instrukcje, przygotować zapasy środków ochronnych, aby każdy, kto pracuje w ochronie zdrowia wiedział, co powinien robić, gdyby doszło do zwiększonej liczby zachorowań.

- Szczepić się czy nie? Szczepionka jest niesprawdzona, firmy farmaceutyczne nie chcą brać odpowiedzialności za ewentualne skutki uboczne.

- To prawda, ta szczepionka nie jest w pełni sprawdzona, a producent nie chce brać odpowiedzialności na swoje barki. Ja też mam co do niej poważne wątpliwości. Podkręcamy i śrubujemy normy, dotyczące wchodzenia na rynek nowych leków, każdy musi być wielokrotnie sprawdzony, musi przejść wszystkie próby, aż tu nagle, w imię czegoś, co być może wcale nie nadejdzie, dopuszczamy lek niecałkowicie sprawdzony - łamiąc ustanowione przez nas samych zasady. Wiemy, że nawet ta tzw. bezpieczna szczepionka przeciw grypie sezonowej daje u pewnego odsetka ludzi odczyny gorączkowe oraz uczulenie na białko jaja kurzego. Zresztą - nie mamy dobrej szczepionki nawet na grypę sezonową. Ubiegłoroczna była totalnie nietrafiona. Ludzie się zaszczepili, ale nie byli bezpieczni, bo rozprzestrzeniał się inny wirus. Na szczęście nie było epidemii.

- Jak się więc bronić?

- Jednak higieną: myć porządnie ręce. Kiedyś mówiło się, że zakażenia szerzą się drogą kropelkową. Owszem, tak szerzy się gruźlica. Ja kaszlę, pani wdycha i dochodzi do zakażenia. Inne choroby, w tym grypa, także przenoszą się drogą kropelkową, ale nie bezpośrednio. Kropelki osiadają gdzieś, np. na stole, którego potem ktoś dotyka, przenosząc zakażenie na siebie i innych - np. przez podanie dłoni. Wniosek: jak najczęściej myć ręce, a pozostaniemy zdrowi.

Inna sprawa, że sami dajemy tym nawet najniewinniejszym bakteriom i wirusom niewyobrażalne szanse poprzez to, że zaczęliśmy wędrować. Znakomitym przykładem była epidemia SARS. W czasie, kiedy wybuchła ona w Chinach, znalazło się tam małżeństwo Kanadyjczyków. Gdy wylądowali w Toronto, poczuli się źle. Lekarz stwierdził zapalenie płuc i odesłał ich do szpitala. Tam ktoś wpadł na pomysł, żeby ich zapytać, czy podróżowali. Okazało się, że wrócili z terenu objętego epidemią. Kwarantannie poddano wówczas 170 osób, a zachorowało kilkadziesiąt. To jest bardzo zakaźny wirus. Podobnie było z epidemią wirusa zachodniego Nilu. Nagle odkryto pojedyncze przypadki w Nowym Jorku, a za rok były już w 17 stanach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski