Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Parkiety, deski, klepiska

Redakcja
Kiedy zbliżała się Wielkanoc, nadchodził czas świątecznych zapachów. Zanim mieszkanie wypełniła woń szynki - wielkiej, prawdziwej, z ogromną kością, zanurzonej w delikatnie pyrkoczącym wrzątku - zaczynało pachnieć gorzkawo. Gałązkami, które - ucięte podczas niedzielnej wyprawy do Sikornika, do Lasku Wolskiego - rozkwitały baziami w glinianym wazonie. Gałązki pachniały lekko, postnie, była w tym zapachu zapowiedź lata, upału rozgrzewającego nadbrzeżne chaszcze. Wkrótce jednak do tego zapachu dołączał się inny, chemiczny, ale miły, no nierozerwalnie związany ze świętami - pasty do podłóg.

Andrzej Kozioł

Wypielęgnowana podłoga stanowiła przedmiot dumy każdej dobrej gospodyni. Jeszcze wtedy nie lakierowano parkietu, podobnie jak nigdy - ale to przenigdy! - nie myto go wodą, bo, wiadomo, od wody czerniały dębowe klepki.

Wypielęgnowana podłoga stanowiła przedmiot dumy każdej dobrej gospodyni. Jeszcze wtedy nie lakierowano parkietu, podobnie jak nigdy - ale to przenigdy! - nie myto go wodą, bo, wiadomo, od wody czerniały dębowe klepki, a dębowe klepki powinny odznaczać się bursztynowym kolorem, nieomal sprawiać wrażenie, że stały się przejrzyste, że światło sięga w głąb drewna. A kiedy spojrzało się pod padające z okien światło, dobry parkiet powinien błyszczeć niczym lodowa tafla, niczym powierzchnia wody, której nie marszczy najmniejsza nawet falka.
Myło się więc parkiet rozpuszczalnikiem. Cały dom pachniał wówczas benzyną, zapałki na wszelki wypadek chowano gdzieś w głębi szuflady kuchennego stołu. A kiedy już parkiet wybielał, kiedy stał się gotów na przyjęcie pasty, zaczynało się pastowanie. Wcieranie w drewno białej, pachnącej terpentyną masy. Praca była ciężka, bo - jak powiadano - spragnione, wysuszone klepki zachłannie piły pastę, syciły się nią i długo nie miały dość tłustej masy. A kiedy nasyciły się, ich powierzchnia jeszcze nie błyszczała, bo bursztynowy połysk był wynikiem kolejnej ciężkiej pracy - froterowania. Do froterowania używano sukien - kawałków sukna, na których można było się ślizgać niczym na łyżwach, ale ta przyjemność następowała później, początkowo nasycony pastą parkiet stawiał opór, sukna sunęły po nim niczym po piasku - z oporem i niechętnie, nic więc dziwnego, że po pierwszej fazie froterowania bolały mięśnie nóg. Dlatego stały po domach, w kątach rupieciarni, stare, chyba jeszcze przedwojenne froterki. Zjeżone szczotkami grube prostokąty żeliwa na długich drewnianych kijach. Później pojawiły się elektryczne froterki - głośne, często przywożone ze Związku Sowieckiego, z wirującymi, okrągłymi szczotkami.
Od czasu do czasu panie domu dochodziły do wniosku, że parkietowi nie wystarczy już mycie rozpuszczalnikiem i nasycanie pastą. Wtedy pojawiały się metalowe wióry, ostre, nieprzyjemne w dotyku, którymi bez litości skrobano dębowe klepki - zabieg barbarzyński i nieprzyjemny. A od prawdziwie wielkiego dzwonu - zazwyczaj po malowaniu mieszkania - odbywało się cyklinowanie. To już był zabieg poważny, wykonywany przez fachowców, przy użyciu wyjącej, budzącej respekt maszyny,
Kiedy parkiet - wycyklinowany lub wyskrobany, wykąpany w rozpuszczalniku, napastowany i wyfroterowany - nabrał gładkości, połysku i świetlistej głębi, dbano o niego nadzwyczajnie. Na dębowe klepki nie mogła spaść ani kropla wody, bo natychmiast powstawały po niej białawe plamy, które trzeba było likwidować - oczywiście za pomocą pasty i sukien. Dlatego w niektórych domach w przedpokojach czekały na gości prostokąty sukna, obrębione, czyściutkie. Goście sunęli na nich niczym na nartach, młodsi usiłowali pomykać jak na łyżwach, ale nikt nie ośmielał się nie zauważyć czekających w przedpokoju sukien, nawet jeżeli gospodyni fałszywie pokrzykiwała, że po co cały ten ambaras, że przecież nie trzeba. Przyjaciółmi wypolerowanego parkiety był kalosze - noszone już tylko przez starszych panów (nie uwierzycie, ale w czasach mojego dzieciństwa niektórzy starsi panowie przedwojenną modłą nosili nawet getry, a co to takiego - prawie nikt już dzisiaj nie wie). Kalosze zostawały w przedpokoju, a ich właściciel, w czyściutkich, nieskalanych ulicznym błotem butach, bezkarnie mógł stąpać po nieskazitelnym parkiecie. Jednak nie wszyscy mieli w mieszkaniach parkiety. Często, w biedniejszych mieszkaniach, chodziło się po deskach, ba, nawet w zacnych domach parkiet był przywilejem zawarowanym dla pokojów, w kuchni po podłodze biegły deski. Deski z czasem, od codziennego dreptania, wycierały się, ubywało ich i tylko sęki trwały - coraz bardziej widoczne, coraz bardziej wyczuwalne pod cienkimi podeszwami domowych pantofli.
Deski nie wymagały zabiegów pielęgnacyjnych należnych parkietowi. Na prowincji, na przedmieściach, w uboższych domach zapuszczano (tak się mówiło - "zapuszczać podłogę") jakąś substancją o nazwie - jeżeli pamięć mnie nie myli - "tempo". W wyniku tych zabiegów podłogi nabierały intensywnej wiśniowej barwy. Przede wszystkim jednak szorowano je bezlitośnie - gorącą wodą z ługiem, za pomocą ryżowej szczotki.
Praca też nie była lekka, a jej efekt nie tak imponujący jak przy pastowaniu. Tyle tylko, że deski bielały i pachniały - nie terpentyną, ale czymś o wiele mniej intensywnym, mniej wyczuwalnym - czystością, jakby wiatrową, wodną świeżością.
Po wymytej kuchennej podłodze biegły ubogie dywaniki, plecione ze skrawków szmatek. Dywany, rzecz jasna, przeznaczone były dla parkietów, bogatych, pysznych dalekich krewnych desek z kuchennej podłogi.
Jeszcze po wsiach - ale tylko w najuboższych, najstarszych chałupach - trafiały się klepiska. W bogatszych też, ale nie w kuchni, nie w poradnej, wystrojonej świętymi obrazami izbie, lecz w sionce. Klepisko - mocno ubita glina - wydawało się niezniszczalne, kamienne i oczywiście nawet przed Wielkanocą nie poddawane było upiększającym zabiegom. Deski szorowano, podobnie jak w mieście, może nawet bardziej starannie, ale klepisko pozostawało niezmienne. Za to ściany często przywdziewały przed Wielkanocą nową, odświętną sukienkę - malowano je na kolor białoniebieskawy, a w zasadzie białosiny, bo jeszcze wtedy po wsiach zachowało się to stare, obecne do dzisiaj w niektórych słowiańskich językach określenie błękitu.
Malowanie było szybkie i zamaszyste. Nie za pomocą pędzla ławkowca, ale jakimś wiechciem, pędzlem samoswoim, chyba z prosianej słomy. Wapno mieszano z ultramaryną, farbką do bielizny sprzedawaną w sklepach z artykułami gospodarstwa domowego - stąd ten niezdecydowany, ni to biały, ni to niebieski kolor charakterystyczny niegdyś dla polskiej wsi. Jeżeli dom był otynkowany (tynk, to osobna sprawa - glina i plewy), malowano go także z zewnątrz, a kiedy zakwitły malwy, ich głęboka, wiśniowa barwa pięknie grała na niebieskawym tle.
Wewnątrz nikt nie rzucał na ściany kolorowych wzorków. To był miejski obyczaj: po pomalowaniu ścian - na złoto, seledynowo, na różowo, na żółtawo - malarz zanurzał gumowy wałek w wiadrze pełnym ciemnej farby. Wzór z wałka przenosił się na ściany - i wkrótce cały pokój pokrywały dziwne motywy, gęste niczym liście w lesie. A pod sufitem, odgraniczając go i górną część ściany, biegł szlaczek, bo biel - jasna, mocna biel - zarezerwowana była tylko właśnie tylko dla sufitu i wąskiego passe-partout ściany pod nim...
A kiedy już parkiety nabrały połysku, kiedy skromne kuchenne deski były wyszorowane do sterylnej bieli, kiedy w glinianym wazoniku napuszyły się bazie - wiadomo było, że mieszkanie jest gotowe na przyjęcie Wielkanocy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski