Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pas ziemi niczyjej

Redakcja
Kadr z filmu: "Popiełuszko. Wolność jest w nas." Rafała Wieczyńskiego. Fot. Agencja Mazur
Kadr z filmu: "Popiełuszko. Wolność jest w nas." Rafała Wieczyńskiego. Fot. Agencja Mazur
ADAM WORONOWICZ, odtwórca roli ks. Jerzego Popiełuszki, o Bogu, aktorstwie i ziemi niczyjej w rozmowie z Jolantą Ciosek

Kadr z filmu: "Popiełuszko. Wolność jest w nas." Rafała Wieczyńskiego. Fot. Agencja Mazur

Ma Pan już serdecznie dość pytań dotyczących przygotowań do roli księdza Jerzego Popiełuszki?

- Nie, nie. To cząstka mojej pracy, ze spokojem znoszę więc pytania.
- A skutki popularności już Pan odczuwa?
- Żadnych. Spokojnie przechodzę ulicami Warszawy, nikt mnie nie zaczepia, nikt nie chce całować w rękę i nie mówi "Szczęść Boże".
- Ma Pan poczucie artystycznego sukcesu?
- Prawdę powiedziawszy, nie bardzo się nad tym zastanawiałem. Środowisko przyjęło film bardzo dobrze. Ten wewnętrzny ranking jest dla mnie ważniejszy, bo wpływa na wyrabianie zawodowej pozycji. Jednak film podoba się też publiczności. Co ciekawe, dobrze przyjęła go młodzież.
- Na półtora roku wziął Pan rozwód z macierzystym Teatrem Powszechnym w Warszawie, by pracować nad rolą ks. Jerzego. To duża artystyczna cena, zważywszy, że dla Pana najważniejszy jest ponoć teatr.
- Patrząc na efekt pracy, wiem, że się opłacało zaryzykować. Już na początku wiedziałem, że tej roli nie da się pyknąć, że nie można się nią prześlizgnąć między teatrem a filmem. W polskim teatrze coraz częściej odchodzą w niepamięć wielkie teksty romantyczne, a wraz z nimi wielkie role. Rzadko zdarzają się wspaniałe postaci, pisane niemal wprost dla aktora. Najczęściej wszystko i tak mielone jest do jednej zupy, czyli seriali. Tam się spotykamy, bo tam są pieniądze, bo seriale wyrabiają popularność, czyli to, czego często oczekuje widz w naszym kraju. Rola ks. Jerzego stawiała szczególne wymagania. Napisana została jak dla mnie i od początku wiedziałem, że przed przystąpieniem do pracy muszę sobie zadać parę istotnych pytań o to, jakim jestem człowiekiem, jaka jest moja wiara. I te pytania przewijały się przez cały czas pracy nad rolą. Ona wymusiła na mnie zrobienie swoistego rachunku sumienia, również po to, żeby być uczciwym wobec przyszłych widzów.
- Czy przygotowania do filmu zaczął Pan od spotkania z rodziną ks. Jerzego?
- Tak, pojechałem do Okopów, miejsca urodzenia księdza, terenów mi bliskich, bo pochodzę z Białegostoku. Pojechałem w rodzinne strony księdza, żeby spotkać się z jego matką, siostrą i braćmi. Początkowo miałem tremę, że ponoć taki podobny jestem do syna, że to wywoła emocje. Ale matka ks. Jerzego ucięła szybko moje obawy: "On w ogóle nie jest podobny" - powiedziała, zobaczywszy mnie. Uspokoiłem się. Ze spotkania na spotkanie stawaliśmy się sobie coraz bardziej bliscy. Właściwie nie zadawałem żadnych pytań. Słuchałem, słuchałem, oglądałem pamiątki, starałem się wejść w atmosferę tego domu, być w tym krajobrazie, w tej przestrzeni. I właściwie wtedy zdałem sobie sprawę, jak wielki skok wykonał ksiądz Jerzy: z małej wsi do Warszawy, do seminarium. To musiało być dla niego bardzo trudne. A jednocześnie zapewne spowodowało przyspieszone dojrzewanie i rozwój intelektualny. Pojechał do Warszawy dla kardynała Stefana Wyszyńskiego, był nim zafascynowany pod każdym względem. Przejął od niego np. ten charakterystyczny gest podparcia twarzy dwoma palcami. Był wpatrzony w dwóch gigantów: Wojtyłę i Wyszyńskiego. A przykład idzie zawsze z góry. Jakość jego kapłaństwa, rodzaj otwarcia na ludzi, wewnętrzną wolność - to wziął od swoich mistrzów.
- Spotkał się Pan kiedyś z księdzem Jerzym?
- Nie. Choć można powiedzieć, że miałem z nim osobliwe, nawet niesamowite spotkanie. Miałem wtedy 11 lat. Graliśmy w piłkę z kolegami w Białymstoku - tam przewożono zwłoki księdza, gdyż pierwotnie planowano pochówek w pobliskich Okopach. Gdy dowiedzieliśmy się o tym, pobiegliśmy pod prosektorium i stanęliśmy wśród tłumu ludzi, zaraz przy krawężniku. Wtedy minęła nas tuż obok nyska, wioząca ciało księdza. Doskonale wiedzieliśmy, co się stało.
- A po latach zagrał Pan w oryginalnym ornacie księdza...
- Tak. Nie było łatwo powstrzymać emocje.
- Białystok, tam jest Pański rodzinny dom, w którym kształtowała się Pańska wiara...
- Rodzicom, dziadkom zarówno ja, jak i moja siostra zawdzięczamy wszystko. Wychowałem się w rodzinie katolickiej, w której modlitwa, niedzielne msze św., rozmowa o historii były czymś naturalnym i oczywistym. Babcia brała za rękę i prowadziła na nabożeństwa majowe czy czerwcowe. Do niczego nie zmuszała. Prowadziła. Historia i religia przeplatały się w naszym domu jak pasma włosów w warkoczu. Już kiedyś powiedziałem, że w moje życie wiara wpisała się tak, jak smarowanie kromki chleba. Z dzieciństwa wyniosłem ogromną przestrzeń wolności i tolerancji. Ona została we mnie do dziś. Tego też uczę moją kilkuletnią córkę. Co rok, 1 sierpnia o godz. 17, w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego idę z nią pod pomnik. Ona jeszcze nie wie, dlaczego. Czekam, aż zapyta, bo na pewno zapyta, a ja będę mógł jej odpowiedzieć.
- Powiedział Pan kiedyś, że wiara pozwoliła Panu przetrwać w PWST - jak to należy rozumieć?
- Inaczej sobie tę szkołę wyobrażałem, nie sądziłem, że odbywa się w niej taki wyścig szczurów. Z naszego teatrzyku licealnego wyniosłem przyzwyczajenie do pracy w grupie: jeden pracuje na wszystkich, wszyscy na jednego. A tu się okazało, że każdy na siebie. Poza tym oderwanie od domu, w obcym mieście, nie było łatwo. Wtedy pomógł kościół, którego przestrzeń była mi bliska, bo znana. Modlitwa była rodzajem odreagowywania.
- Sprzyjały temu też warunki, bo przecież przez rok mieszkał Pan w pokoiku Kurii Biskupiej na Miodowej - dom i szkołę miał Pan w sąsiedztwie..
- Tak. Kiedy zmęczył mnie akademik, zacząłem coraz bardziej potrzebować prywatności, wówczas ciocia, która pracowała w sekretariacie Kurii Biskupiej, pomogła mi w wynajęciu tego pokoju. Miałem nawet klucze od furty na wypadek późnego powrotu z prób. A wszystko zaczęło się jeszcze w szkolnym teatrze amatorskim u pani Tosi Sokołowskiej. Ona zaraziła mnie teatrem.
- Rodzice nie zmartwili się Pańskim wyborem?
- Nie, odnosiłem wrażenie, że byli ze mnie dumni, że studiuję w Warszawie. Martwili się jedynie, jak sobie dam radę finansowo. Pomagali mi, mama sprzedała wszystkie drobiazgi ze złota, które miała, żeby utrzymać mnie na studiach. A rodzice nie byli majętni. Ciocia z kurii też pomagała - codziennie rano chodziłem do niej po kanapki.
- Pan swojej wiary nie kryje, mówi Pan o niej publicznie, co nie jest dziś w modzie, szczególnie wśród części młodego pokolenia, zwłaszcza wśród młodych artystów.
- W naszym środowisku w ogóle na te tematy mało się rozmawia. A dla mnie uprawianie aktorstwa polega przede wszystkim na stawianiu sobie fundamentalnych pytań: Jakim jesteś człowiekiem? Jaka jest twoja hierarchia wartości? Co dla ciebie w życiu jest najważniejsze? Tylko wtedy aktorstwo ma sens. Jeśli jesteś ateistą, też powinieneś sobie na te pytania odpowiedzieć. Tylko prosta, wręcz prymitywna negacja Boga nie wymaga takich pytań i odpowiedzi. Ale ona jest przejawem życia płytkiego, po powierzchni. Jeśli sięgasz w aktorstwie po Dostojewskiego czy po dramat amerykański, to bez pytań fundamentalnych ani rusz. Tylko aktorstwo serialowe nie musi zadawać pytań.
- Pan mierzył się z Dostojewskim jako Raskolnikow w "Zbrodni i karze" w warszawskiej PWST, później jako Wierchowieński w "Biesach" w Teatrze Powszechnym. Walczył Pan również ze swoimi biesami?
- Oczywiście. Przecież nie byłem wolny od zwątpień, buntów. Bohaterowie Dostojewskiego zawsze mnie fascynowali, bo w nich jest niesamowite rozdarcie między Bogiem a jego brakiem. To "pomiędzy", ten pas ziemi niczyjej, o którym tak fantastycznie pisał ks. Józef Tischner. Ten dramat jest wciąż w nas. Jakże zazdroszczę Rosjanom ich Dostojewskiego, Bułhakowa, Gogola. Zmaganie się z własnym biesem jest najciekawsze. Bo wtedy musisz się określić, musisz wybrać.
- Czyżby fascynowało Pana zło, skoro w tak młodym wieku zagrał Pan już tylu bohaterów o czarnych charakterach?
- Zło jest banalne - fascynujące jest dobro. Mieszanka wybuchowa powstaje zwykle na styku sacrum i profanum. Tacy byli moi bohaterowie. W ich skórze czułem się jak ryba w wodzie. Byłem teraz w Berlinie, gdzie w Schaubüchne wystawiliśmy adaptację najnowszej powieści Doroty Masłowskiej "Między nami dobrze jest" w reżyserii Grzesia Jarzyny. Spektakl przyjęto bardzo dobrze, a ja miałem okazję przyjrzeć się zachodniemu teatrowi i tamtejszej publiczności. Oni w swoim profanum szukają sacrum. I dlatego ten teatr jest taki ciekawy, otwarty, podobnie jak i publiczność. Tolerancyjna, otwarta na drugiego człowieka. U nas wciąż mamy z tym problemy.
- A Pan wciąż zmaga się z pokręconymi bohaterami. Oni wyznaczają Pańskie artystyczne tropy?
- I dobrze. I fantastycznie. Stawrogin, Wierchowieński, Pieriedonow w "Małym biesie", Philip w "Kształcie rzeczy", Beniamin w "Białym małżeństwie" i umierający na AIDS Jerg w telewizyjnym spektaklu "51 minut" - oni wszyscy wymagali sięgania w głąb siebie, zadawania pytań. Ważnym doświadczeniem była praca nad Maurycym w filmie Jerzego Antczaka "Chopin. Pragnienie miłości".
- Najdelikatniej mówiąc, nie są to najszlachetniejsze postaci... Niebawem znów zobaczymy Pana w roli szubrawca, stalinowskiego sędziego w filmie "Generał Nil", który wchodzi na ekrany kin...
- Sędzia Andriejew to podła postać, ale tragiczna zarazem. Jeśli przyjrzeć się wielu szubrawcom z naszej przeszłości, to w gruncie rzeczy są to często tragiczne postaci na kole historii. Nawet w najgorszym szubrawcu staram się znaleźć choćby strzęp dobra. Powtarzam: najciekawszy jest pas ziemi niczyjej pomiędzy dobrem a złem. Między aniołem a szatanem. A zadaniem aktora jest przekazywanie tego całego dramatu, tego napięcia, które tkwi w człowieku. Czuję się w tej roli fantastycznie.
- A jeszcze nie tak dawno ksiądz proboszcz z Pańskiej białostockiej parafii mówił o Panu: "Materiał na księdza poszedł w aktory. Na zmarnowanie".
- Myślę, że jestem na właściwym miejscu. Dziś dokonałbym takiego samego wyboru. Pewnie dlatego, że na swojej drodze spotkałem tylu wspaniałych ludzi: nauczycieli, sąsiadów, a w PWST mistrzów takich, jak Maja Komorowska czy Zbigniew Zapasiewicz. Wciąż szukam, wciąż oswajam ten mój pas ziemi niczyjej w poszukiwaniu dobra. Tam jestem i tam znajduję najwięcej ludzi zagubionych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski