Patopraca w Polsce: żebranie o umowę, głodowe stawki, mobbing, wyzysk, upokarzanie... Młodzi mają dość!

Czytaj dalej
Fot. Ketut Subiyanto / Pexels.com
Małgorzata Oberlan

Patopraca w Polsce: żebranie o umowę, głodowe stawki, mobbing, wyzysk, upokarzanie... Młodzi mają dość!

Małgorzata Oberlan

Praca na czarno, żebranie o umowę, głodowe stawki, mobbing, wyzysk, upokarzanie - na to wszystko skarżą się teraz młodzi, palcem wskazując szczególnie na gastronomię. Patopraca nieobca jest nawet tym lokalom, które stroją się w szaty etycznie odpowiedzialnych np. za przyszłość całej planety...

Zobacz wideo: 500 Plus jednak bez waloryzacji? Takie są plany rządu.

Patopraca to powszechne zjawisko w Polsce

Patopraca – ten termin w młodzieżowym slangu znany jest nie od dziś. Oznacza pracę na czarno albo na umowach śmieciowych (bez przywilejów etatowych), słabo płatną, z patologiami dodatkowymi, takimi jak mobbing, dyskryminacja etc. Ofiarami patopracy najczęściej są osoby z najmłodszego pokolenia Polaków (18–24 lata), ale nie brakuje też osób starszych. Branżą, która krzywdzi najbardziej, jest gastronomia. To tutaj przed pandemią, ale i w jej trakcie, najczęściej wykorzystuje się młodzież jako tanią siłę roboczą.

Opisy patopracy na przełomie kwietnia i maja rozgrzały polski Internet. Seria „patopracodawcy”, opublikowana przez instagramerkę @basnictvi w formie InstaStories to zbiór nadesłanych do niej przez dziesiątki użytkowniczek i użytkowników przykładów pracy w fatalnych warunkach, bez prawidłowych umów i za szokująco niskie stawki. Wyłania się z nich obraz pracodawcy, „Janusza biznesu”, w najgorszym jego wydaniu, wyzyskującego, manipulującego i oszukującego swoich pracowników na każdym kroku. Być może to obraz przejaskrawiony, ale nie wziął się znikąd.

O tym mówią młodzi: „Na czarno, za grosze”

Oto przykłady tego, czego doświadczyli młodzi, szczególnie w gastronomii i zrelacjonowali istagramerce (cytujemy dosłownie): „Każde wyjście do toalety trzeba było zapisywać i minuty odliczały się od czasu pracy”. „Brak umowy przez 3 miesiące jak tam pracowałam, chyba trzeba było na nią zasłużyć”. „Szef był znany z tego, że się nie nadaje do tej roboty i pod byle powodem krzyczy na ludzi i doprowadza do płaczu”. „Za te 7 zł na kilkunastogodzinnych zmianach żądali ciągłej aktywności, jak nie było klientów to mycia ścian czy nawet listw przypodłogowych.”

Doświadczenia młodych ludzi wskazują też na to, że szczególnie w mniejszych lokalach gastronomicznych rzucani są na głęboką wodę. Mają pracować tanio, dużo (zmiany trwające po kilkanaście godzin w weekendy nie są rzadkością) i koniecznie na kilku frontach. Pracodawcy nazywają to „elastycznością”. Chodzi o to, by jeden pracownik obsługiwał klientów, sprzątał salę, przyjmował zamówienia telefoniczne i online, a najlepiej jeszcze pomagał w kuchni.

Zapłata za pracę? Zwykłe „dziękuję” za pracę ponad normę? Na to nie ma co liczyć według skarżących się. [cyt]„Mobbing, straszenie sądami. A jak odchodzisz, to mówią, że oni dali ci wszystko, otworzyli przed tobą pełno drzwi, a ty jesteś nic nie warta i tak im się odpłacasz” - opisuje rozżalona internautka. Inna wspomina: „po tym, jak odeszłam, szefowa przez 3 tygodnie nie odbierała ode mnie telefonów, nie chciała dać zaległej wypłaty. W końcu i tak dała mniej niż się należało”.

[/cyt]

Takie ekologiczne i etyczne... Tylko nie dla pracowników

Skargi na patologiczne warunki pracy dotyczą nie tylko barów szybkiej obsługi, małej gastronomii czy średnio znanych restauracji. Nie, młodzi opisują też lokale znane, markowe; w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Łodzi, Trójmieście. Na cenzurowanym znalazły się nawet te, które promują się jako ekologiczne, społecznie odpowiedzialne, etyczne biznesowo czy nawet biorące na siebie odpowiedzialność za los całej planety.

Beata Maciejewska, posłanka Lewicy z Gdańska, przy okazji 1 maja ujawniła, że na jej sejmowe konto wpływają listy od byłych pracowników trójmiejskich wege restauracji i innych „etycznych” biznesów. Oto niektóre z nich: „Miałam ciężkie doświadczenia w pracy w jednej z wegańskich knajp w Trójmieście. Założenie było takie, że miałam pracować na pół etatu. Jednak po zatrudnieniu szefowa prawie codziennie pisała do mnie (z pytaniem - red.), czy mogę być w pracy. Już po pierwszym dniu zostałam sama jako jedyna kelnerka. Był weekend, więc było bardzo duże obłożenie. Musiałam obsługiwać salę, przygotowywać napoje (herbatki, szejki), przyjmować zamówienia online i być na zmywaku, co było razem praktycznie niemożliwe do ogarnięcia. Działo się tak w każdy weekend, chociaż za każdym razem obiecywano mi kogoś do pomocy. Ciągłe kłótnie szefa z szefową, bycie samej po 10-11 godzin na zmianie, brak umowy o pracę (...)”.

Według gdańskiej posłanki, wzmocnienia wymaga Państwowa Inspekcja Pracy, bo wobec patopracy młodzieży jest bezsilna. Powinna zyskać szersze uprawnienia dotyczące kontroli umów śmieciowych i zostać dofinansowana.

Pani Kasia i Pan Kurczak. 4 lata walki o wypłatę!

Historia pani Kasi z Torunia to wręcz modelowy przykład patopracy. A także obraz bezsilności państwa wobec krzywdy młodego pracownika. Historię pani Kasi opisaliśmy w artykule „Piekła kurczaki w Toruniu. Od 4 lat walczy wypłatę” w połowie kwietnia 2021 roku.

Wówczas przedsiębiorca, nazwany przez nas „Panem Kurczakiem”, dostał ostatnią szansę: albo zgodnie z wyrokiem sądowym zapłaci 24-latce zaległe pieniądze, albo wrócimy do tematu, nie kryjąc już jego personaliów i nazwy lokalu. Obiecał, że do końca kwietnia należność ureguluje, przekazem pocztowym. I tak się stało! Po majowym weekendzie pani Kasia odebrała wypłatę z odsetkami: dokładnie 812 zł. Po czterech latach...

Przypomnijmy pokrótce, o co chodzi w sprawie. Gdy pani Kasia miała 20 lat, poszła do pracy w bistro, które Pan Kurczak prowadził niedaleko centrum miasta (ten lokal sprzedał i obecnie kurczaki piecze na lewobrzeżu Torunia). Mężczyzna zatrudnił ją na czarno. Podobnie pracowały tu też wcześniej inne osoby.

- Co robiłam? Wszystko! Szef często zostawiał mnie samą w lokalu. Piekłam kurczaki, przygotowywałam surówki. Gotowałam zupy. Ponieważ nie mam przygotowania zawodowego do tego, szef przepisy podawał mi przez telefon. Poza tym obsługiwałam klientów, sprzątałam. Umowy o pracę nie mogłam się doprosić, więc odeszłam. Zostałam ukarana przez szefa brakiem wypłaty za październik. Ponieważ płacił mi najniższą stawkę godzinową, było to 624 zł – wspomina pani Kasia.

W sądzie pani Kasia uzyskała prawomocny nakaz zapłaty. Pan Kurczak wyroku jednak nie wykonał. Sprawą uporczywego łamania praw pracowniczych zajmowała się prokuratura. Należne pieniądze dla torunianki mieli natomiast odzyskać dwaj komornicy. Nic nie wskórali, ale za to wystawili młodziutkiej kobiecie rachunki za swoje koszty (ok. 100 zł).

Pan Kurczak tymczasem w pandemii rozwinął skrzydła – pieczonym kurczakom na wynos sprzyjała. Szacunek zyskał też, fundując obiady medykom walczącym z koronawirusem. Tylko wobec dawnej pracownicy wciąż był nie fair. Pomogły negocjacje naszej redakcji. Pieniądze przedsiębiorca nadał pani Kasi przekazem pocztowym. Tłumaczył nam, że nie robi przelewów, bo na kontach bankowych nic nie ma. Dlaczego? Bo pieniędzmi zaraz zainteresowaliby się komornicy. Podobno ma ich na karku z powodu błędów młodości – alimentów i lekkomyślnie pozaciąganych kredytów.

Kto ma pomóc młodym ludziom? „Nawet matka mówi, że trzeba wytrzymać”

Nadzieja na to, że odmrażająca się po pandemii gastronomia, a także hotelarstwo, usługi czy handel tak chętnie zatrudniające młodych ludzi nagle poprawią się, to nadzieja płonna. W ciągu roku nawet wspomagane finansowo przez państwo firmy poniosły duże straty. Teraz będą chciały je odrobić, więc trudno spodziewać się wyższych stawek i mniej nerwowego podejścia do personelu.

Kto i jak ma walczyć ze zjawiskiem patopracy?

Na państwo, czyli: inspekcję pracy, sądy, prokuraturę i komorników, młodzież specjalnie nie liczy. Zresztą, nikt nie uczy najmłodszych (18–24 lat), jakie dokładnie mają prawa na rynku pracy i jak mogą je egzekwować. Często nawet pokolenie rodziców, którego doświadczeniem młodości jest dziki kapitalizm lat 90. i bezrobocie, powstrzymuje młodych od działania.

- Przed pandemią pracowałam latem w bardzo znanej sieci kawiarni w Toruniu. Codziennie musiałam zostawać po godzinach. Codziennie byłam upokarzana przez kierowniczkę. Na „dzień dobry” dostałam brudny strój firmowy po poprzedniej pracownicy ze słowami „Prać chyba potrafisz”. Umowę wyżebrałam, wypłatę za dwa miesiące harówki też. Kiedy skarżyłam się w domu na to wszystko, słyszałam od matki, że „każdy młody płaci frycowe i trzeba to wytrzymać”. Ja nie chcę. Myślę o emigracji – podsumowuje Martyna, 22-letnia studentka romanistyki.

Małgorzata Oberlan

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.