Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Philip Seymour Hoffman

Paweł Głowacki
Żywego ducha. Nic, tylko rozległa równina wysokich traw lub młodej pszenicy, po horyzont, i chwilę przed zmierzchem niepojęta mowa równiny na wietrze. Jakby ziemia cała była tylko kołyszącym się szeptem. I tak przez chwilę.

Paweł Głowacki: DOSTAWKA

Po czym korpulentny siwy karzeł w rogowych okularach, o dziecięcej twarzy, która od przedszkola nie chce się zmarszczyć, wyśmienitemu towarzystwu w którymś z najekskluzywniejszych klubów Nowego Jorku z końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku dowcip serwuje głosem nie z tego globu. Jest pępkiem ludzkości! Jest królem kabotyństwa, baronem bolesnego cynizmu i markizem zabijających ripost! Jest w siódmym niebie! A dalej – znów równina po horyzont, o zmierzchu kołyszący się szept. Tak zaczyna się film Bennetta Millera "Capote”. Tytułową rolę zagrał Philip Seymour Hoffman. Zmarł kilka, kilkanaście dni temu. Jest tak, jakby Truman Capote zmarł drugi raz.

Długie miesiące Hoffman uczył gardło swoje głosu Capote’a, tego lepkiego pisku zblazowanej myszy. Uczył twarz trupiej nieruchomości jego twarzy, co była jak mlekiem oblana maska z tektury, zdolna tylko do paru tików. Uczył się infernalnego rechotu, od którego słuchacze zamarzali na chwilę. Uczył się gorzałę pić maleńkimi łykami, ze zniewieściałą pokorą, zwijając wargi w dzióbek bobasa, po omacku szukającego cumla.

Wyborne garnitury Capote’a, jego wdzianka doskonałe, sweterki, płaszcze aż do ziemi, jego zachwycające oprawki okularów, wreszcie jego wysmakowane szale, co je na ramionach nosił niczym miękkie rzeźby. Uczył się Hoffman być w tym wszystkim jak ryba w wodzie. To samo z gestami Capote’a, z jego zawsze spowolnionym krokiem, z jego rybim spojrzeniem i pasmami milczenia, po których można było spodziewać się najgorszego.

Warto było długie miesiące szkolić się w trudnej sztuce mimikry. Hoffman jest doskonały. Jest Capote’em. Ale sedno tkwi gdzie indziej. Trzeba zejść pod gest, fatałaszki, pisk, spojrzenia. Film Millera to nie zacne dziełko biograficzne. Owszem, pokazuje sześć lat życia genialnego pisarza, w których tworzył arcydzieło "Z zimną krwią”, rzecz o nieuchwytności sensu mordu, dokonanego gdzieś na równinach Kansas – lecz nie jest tylko zgrabnym, pouczającym portretem sześciu lat pisania. Nie.

Jest w istocie portretem początku umierania Capote’a, początku bezradności, która go nie opuści już do końca, początku umierania słów, zdań, pisania całego. "Z zimną krwią” wyszło w roku 1966, Capote zmarł w 1984 – przez 18 lat nie ulepił na papierze już nic istotnego, nic całego, żadnej książki. Zostały tylko strzępy, wióry – kupka marności. Film Millera jest portretem początku końca genialnego kabotyna o mysim głosie. Hoffman zagrał właśnie to. Dojmująco pokazał dochodzenie do pewności, że dalej już nic.

Z każdą kolejną minutą opowieści wyłażą spod fenomenalnej mimikry Hoffmana coraz większe grudy przerażenia Capote’a, coraz gęstsze Capote’a ciemności. Czy da się to zagrać tak jak Hoffman dojmująco, bez posmakowania przerażenia i ciemności? Czy i tu, na dnie, mimikra Hoffmana osiągnęła doskonałość?

Lęk odpowiadać. Wiem tylko, że gdy przeczytałem, jak go znaleziono martwego, z wbitą w żyłę pustą strzykawką, przypomniał się początek filmu Millera i wróciło finalne zdanie "Z zimną krwią”. Nieważne, o kim w nim mowa. Ważny jest szary spokój zdania.

"A potem, ruszając w drogę do domu, poszedł ku drzewom i między nie, pozostawiając za sobą szerokie niebo i szept głosów wiatru w wiatrem przegiętej pszenicy.”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski