Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piasek w oczach

Redakcja
Polski przemysł zbrojeniowy ma za sobą długi okres regresu; czternastoletniego Wielkiego Postu, który wiele zakładów przetrwało na zupce-wodziance redukując moce produkcyjne, załogę, wreszcie wyzbywając się części swych nieruchomości i majątku. Załamał się bowiem rynek wewnętrzny - za sprawą drastycznej redukcji liczebności Wojska Polskiego, raptownie skurczyły się również polskie możliwości eksportowe.

Zebrane przez Bumar "przesławne lanie" może spełnić w polskim handlu techniką wojenną ozdrowieńczą rolę

   Przyczyn tego stanu rzeczy było kilka. Po pierwsze, zniknął
rynek wschodni i środkowoeuropejski. W miejsce wzajemnej wymiany i kooperacji w ramach państw dawnego Układu Warszawskiego pojawiła się konkurencja. Przepełnione arsenały krajów młodszej Europy zostały wystawione na sprzedaż. Po drugie, po zwycięstwie USA w zimnej wojnie spora grupa tradycyjnych odbiorców polskiej broni znalazła się na liście "państw rozbójniczych" i została objęta międzynarodowym embargiem na dostawy uzbrojenia. Kraj aspirujący do NATO i wytrwale pracujący na pozycję bliskiego sojusznika zwycięskiego supermocarstwa nie mógł sobie pozwolić na podwójną grę.
   Po trzecie, mimo na ogół przyzwoitej jakości produkowanego sprzętu polską ofertę zbrojeniową kwalifikowano na rynku międzynarodowym do kategorii "drugiej fali" - zmodernizowanych konstrukcji made in USSR. Przebicie się z naszą ofertą na nowe, odległe rynki Ameryki Łacińskiej (samolot skytruck) i Dalekiego Wschodu (czołg T91 twardy, śmigłowiec sokół) wymagało czasu, samozaparcia i pieniędzy.
   Tak więc polska "zbrojeniówka" głodowała, a polskie firmy eksportujące ten sprzęt przebierały nogami stojąc w miejscu.
   Wejście Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego, a następnie nasz udział w wojnie irackiej spowodowały przełamanie złej passy. Dzięki offsetowi cała branża produkcji specjalnej otrzymała nową szansę, a polska gospodarka jako całość również może otrzymać ożywczy impuls. Mówimy jednak o szansie na sukces, a nie o gwarancji sukcesu. Czy skorzystamy z koniunktury czy też sami napaskudzimy sobie do butów - to kwestia nieodległej przyszłości. Handel bronią na rynkach międzynarodowych to przedsięwzięcie intratne, lecz wymagające dyskrecji i podjęcia ryzyka, słowem, ciężki kawałek chleba. Czasem można też tęgo

oberwać po łapach.

   Jak boleśnie? Przekonało się o tym w początkach lat 90. ubiegłego wieku kilku polskich menedżerów, usiłujących handlować kałasznikowami z Radomia "po nowemu" (tzw. afera karabinowa), którzy zanim zdążyli pojąć, o co chodzi, znaleźli się za kratkami w niemieckim areszcie, a następnie zostali deportowani do USA, gdzie czekał ich proces. Polskie służby konsularne nie kwapiły się zanadto, by ulżyć smutnemu losowi aresztowanych, bowiem wywodzili się oni ze starego politycznego portfela... Dość wspomnieć, iż waszyngtońska korespondentka "Dziennika Polskiego" wspomagała "zapuszkowaną" piątkę handlowców owocami, a boński korespondent "Dziennika" - powodowany zwykłym ludzkim odruchem - tłumaczył pisma procesowe niemieckiego adwokata oskarżonych - mecenasa Hauka, który starał się o zwolnienie z aresztu jednego poważnie chorego "karabiniera".
   Choć cała sprawa ostatecznie rozeszła się po kościach, to po tak pięknym entrée nasze miejsce w szyku zostało przez Amerykanów jasno i wyraźnie zdefiniowane. Cóż, nie pchaj się na afisz, jeśli nie potrafisz...
   Kilka lat później nastąpiła kolejna wpadka. Zacna polska firma z branży lotniczej, posługująca się marką o znakomitym przedwojennym rodowodzie, która spokojnie i dyskretnie świadczyła usługi remontowe w krajach północnej Afryki i Bliskiego Wschodu, miała przykrą wpadkę podczas wwozu do Syrii skrzyń z częściami do "maszyn rolniczych". Do dzisiaj boryka się ona z odzyskaniem licencji na obrót produkcją specjalną...
   Może jeszcze jeden przykład. Od połowy lat 90. polskim hitem eksportowym na latynoamerykańskim rynku był bardzo udany samolot wielozadaniowy skytruck. Sporo tych maszyn zakupiły siły powietrzne Wenezueli. Śladowe ilości samolotów, tytułem próby, nabyły także inne państwa kontynentu. Interesy w Wenezueli rozwijały się nadzwyczaj obiecująco. Polska misja, w skład której wchodzili prominentni przedstawiciele zakładów produkujących samolot, została przyjęta bardzo ciepło. Menedżerom z Lechistanu zaproponowano wycieczkę lotniczą skytruckiem eksploatowanym nad Orinoko od kilku już lat. Skorzystali z zaproszenia. Nastąpiła awaria. Samolot spadł. Mieli widocznie mniej "wojennego szczęścia" niż premier Miller i jego ekipa podczas feralnego lotu rządowym Mi-8. Niezależnie od wyników śledztwa, które stwierdziło zwykły wypadek, jest ciekawe, jak rozwija się handel skytruckami na rynkach Ameryki Południowej?
   Polska "zbrojeniówka" łaknie zamówień eksportowych jak kania dżdżu, otwierają się przed polskim produktem specjalnym nowe atrakcyjne rynki, ale sposób rozgrywania tej ryzykownej i skomplikowanej stawki przez naszych polityków i państwowych handlowców wskazuje na krańcową nieraz naiwność. Gromkie papkinady panów prezydenta i premiera wobec amerykańskiego partnera (czy raczej sponsora...) w połączeniu z wygłupem Bumaru (nie idzie o Łabędy, ale o Przedsiębiorstwo Handlu Zagranicznego), który najwyraźniej miał ochotę "skubnąć" Amerykanów na 200 mln dolarów za wątpliwej jakości pośrednictwo i w konsekwencji przegrał z niszową firmą Ostrowski Arms, to jedna wielka kompromitacja. W tle której toczy się

wojna polsko-polska.

   Na wstępie warto zaznaczyć, iż polska interwencja w Iraku, gdzie codziennie naraża życie 2500 polskich żołnierzy, jest efektem inicjatywy pana prezydenta i została zrealizowana przez gabinet premiera Millera. Decyzję podjęto w drodze pozaparlamentarnej, przy zdecydowanej niechęci 75 procent obywateli. Zatem wszelkie skutki - zarówno błogosławione, jak i tragiczne - obciążają w wymiarze politycznym i moralnym osobiste konta zaangażowanych w to przedsięwzięcie polityków. Jeśli wygrają w tej grze, chwała im za to, a wygrana pójdzie na konto Rzeczpospolitej. Jeśli popełnią błąd lub zabraknie im zwykłego wojennego szczęścia - biada im. Obciąży ich każda kropla żołnierskiej krwi przelana w Iraku.
   Tak więc ryzykowne "nowe polityczne otwarcie" jest kardynalnym błędem (?) bądź wiekopomną zasługą (?) obecnego "układu trzymającego władzę", a zakładnikami tej sytuacji są żołnierze Wojska Polskiego w Iraku oraz my wszyscy, obywatele RP, którzy muszą się liczyć z możliwością aktów terroru na terenie kraju. Wielkimi beneficjentami tej sytuacji winny być polski przemysł zbrojeniowy i polski handel zagraniczny; a nie są. Dlaczego?!
   Wina leży po naszej stronie. Sukces osiągnięty w drodze pokerowej rozgrywki zaczyna przesypywać się nam przez palce niczym ziarenka pustynnego piasku. "Układ trzymający władzę" obciążają dwa grzechy - pychy i zaniechania. Kompromitacja Bumaru to skumulowany efekt owych dwóch czynników. Równie widowiskowy, co całkowicie zbędny, ujawniający ponadto polsko-polską "wojnę handlową" o bliskowschodnie pieniądze. Skąd ta dziwna "wojna"? Za polsko-polską konkurencję w znacznej mierze odpowiada strona rządowa, która ani myśli sprawiedliwie dzielić owoce offsetu pomiędzy przedsiębiorców prywatnych i państwowych, preferując oczywiście tych ostatnich (grzech pychy), podczas gdy najuczciwiej byłoby po prostu wesprzeć najlepszych.
   Za ilustrację niechaj posłuży następujący przykład. Podczas konferencji poświęconej sytuacji polskiej "zbrojeniówki" we wrześniu ubiegłego roku w Kielcach wiceminister obrony narodowej Janusz Zemke zagadnięty przez prywatnego przedsiębiorcę produkującego od lat dla polskiej armii symulatory prowadzenia ognia czantoria I i II o szanse rozwojowe w ramach offsetu, odparł, iż na offset mogą liczyć wyłącznie firmy państwowe, a firmy prywatne muszą sobie radzić same. Cóż w tym dziwnego, iż pogardzane przez najwyższych funkcjonariuszy państwowych "leszcze", takie jak choćby Ostrowski Arms, radzą sobie... jak potrafią.
   Zresztą efekt owej polsko-polskiej wojny o kontrakty może być błogosławiony. Na głowę Bumaru oraz innych państwowych pieszczochów został wylany kubeł zimnej wody, więc może otrzeźwieją. Zamiast głośno złorzeczyć i pokazywać paluszkiem na potłuczone kolanka i przecierać zdumione oczęta zaprószone piaskiem, może byłoby lepiej, by menedżerowie Bumaru ruszyli tyłki i poszukali w bliskowschodniej piaskownicy utraconego wiadereczka i łopatki. Piasku tam bowiem dostatek. Szanse na odzyskanie utraconych zabawek lub na zyskanie nowych także są. Robotnikom z Radomia i Andrychowa jest dokładnie wszystko jedno, czy ich produktami będzie handlował w Iraku hultaj Ostrowski czy Bumar - wykolegowany król piaskownicy - ważne, żeby przez kilka następnych lat była produkcja, czyli praca.
   Podsumowując. Zebrane przez Bumar "przesławne lanie" może spełnić w polskim handlu techniką wojenną ozdrowieńczą rolę. Zamiast trawić czas na łaszenie się u stóp kolejnych ekip chwilowych decydentów, w czym tłuste kocury z państwowych central handlu zagranicznego osiągnęły daleko idącą perfekcję, może już najwyższa pora zmienić partyjno-rządowy styl uprawiania biznesowej gry i iść wzorem (czasem zbyt) układnego i (zbyt) eleganckiego pana Ostrowskiego, który konsekwentnie przez dziesięć lat budował sieć swoich kontaktów, zdobywał wykształcenie i o ile mi wiadomo, nigdy nie sprzeniewierzył się w imię osobistych zysków interesom kraju. Można również wzorem prezesa Polskiej Izby Producentów na rzecz Obronności Kraju, która także "załapała się" w pierwszym podejściu na iracki kontrakt, stosować taktykę pioruna kulistego, który tylko po to wypada drzwiami, aby w tejże chwili wpaść przez okno... Zarówno dyskretne działania firmy Ostrowski Arms, jak też żwawe poczynania Polskiej Izby Producentów przyniosły lepszy efekt niż podpieranie się wątpliwym autorytetem i koneksjami "taty" sprawującego władzę. Jeśli zaś żaden z wyżej wymienionych stylów osiągania sukcesu w branży nie jest dla Bumaru i reszty chłopców z ferajny wystarczająco atrakcyjny, może zamiast marudzić, warto się przyjrzeć

jak to robią bracia Czesi?

   Czeski przemysł zbrojeniowy przez cały XX wiek utrzymywał uprzywilejowaną pozycję na międzynarodowych rynkach. Przyczyn było kilka. Właśnie w Czechach, kraju o tradycyjnie wysokiej kulturze rzemieślniczej, a następnie przemysłowej, monarchia austro-węgierska ulokowała swe największe i najnowocześniejsze zakłady zbrojeniowe. I wojna światowa spowodowała pełną rozbudowę mocy produkcyjnych, tak więc w chwili powstania Czechosłowacji młoda republika dysponowała… mocarstwowym potencjałem produkcyjnym, który rychło okazał się prawdziwą żyłą złota. W czasie XX-lecia międzywojennego Czechosłowacja znalazła się na szóstym miejscu w ekskluzywnym klubie eksporterów broni i techniki militarnej. Czeski potencjał został znacznie rozbudowany w okresie hitlerowskiego protektoratu, w latach 1939-1945 i co najważniejsze - zakłady te uniknęły zniszczenia, nie padły bowiem ofiarą dywanowych nalotów alianckich.
   Po 1948 r. ów złoty interes dostał się w ręce władz komunistycznych, które potrafiły wyciągnąć z niego niemałe profity, przy okazji rozbudowano zakłady zbrojeniowe, część z nich lokując na Słowacji (m.in. w Martinie). Choć kraj znalazł się w wasalnej zależności od ZSRR, to Czesi utrzymali silną i niezależną pozycję eksportową. Do czeskich hitów można zaliczyć samoloty szkolno-bojowe delfin i albatros, sprzęt artyleryjski, doskonałą broń krótką, m.in. produkowany do dziś pistolet CZ75 i oczywiście legendarny materiał wybuchowy - semtex. Co więcej, już w latach 70. państwowy przemysł zbrojeniowy nastawił się na wewnętrzną konkurencję. Dla przykładu słynna firma Ceska Zbrojovka została rozdzielona na dwie niezależne gałęzie. Tym sposobem drogi zakładów w Brnie i Uherskim Brodzie trwale się rozeszły, bowiem każdy z podmiotów miał odrębny profil produkcji i własną konkurencyjną politykę handlową.
   W latach 90. zakłady Ceskiej Zbrojovki znalazły się w sytuacji podobnej do radomskiego Łucznika, tyle tylko, że gdy Łucznik wysłał w szeroki i nieznany świat żałosną misję "karabinierów", Zbrojovka dysponowała dyskretną i skuteczną siecią międzynarodowych powiązań handlowych. Gdy Łucznik szukał po omacku własnych ścieżek w dzikim buszu, a jego emisariusze wcinali cienką zupkę w nowojorskim areszcie, handlowcy Zbrojovki zastosowali wariant ucieczki do przodu... otwierając przedstawicielstwo w USA i dostosowując część swojej oferty do standardów i przyzwyczajeń ogromnego amerykańskiego prywatnego rynku broni. O skali czeskiego sukcesu niechaj świadczy fakt, iż posiadają oni w USA już kilka rozbudowanych filii, gdy tymczasem nasz zacny Łucznik - jak sama nazwa wskazuje - może dokonać żywota jako fabryka… łuków. Zaś optymistyczny wariant zakłada żywot poddostawcy znakomitych luf do broni produkowanej pod obcą marką.
   Podsumowując. Podczas gdy radomski producent legendarnego pistoletu vis oraz doskonałych karabinków systemu Kałasznikowa ledwo dycha i wygasza produkcję, a rozgoryczona załoga marnuje czas i potencję na "marsze głodowe", zamiast posłać zarówno swoją kadrę handlową, jak i liderów związkowych kopniakiem w stronę Marsa, Ceska Zbrojovka święci sukcesy zarówno na rynku broni w USA, jak i w krajach NATO (m.in. w Turcji z CZ75). Premier Szpidla nie pohukuje na Waszyngton, a prezydent Klaus nie wierci się na fotelu jak fryga, przycupnąwszy nań ledwo czwartą częścią pośladka z taką miną, jakby miał zaraz wskoczyć na kolana nieco zagubionego i lekko ogłupiałego prezydenta USA. Oni po prostu nie muszą. Wiedzą, że nie używa się młyńskich kamieni do ostrzenia ołówka. Po co zresztą ostrzyć ów ołówek, choćby i w najwyższych politycznych żarnach; jak go chłopcy-Bumarowcy i tak zaraz zgubią...
TADEUSZ TOKARZ

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski