Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piechotą do nieba, czyli o radosnej starości babci Józi

Redakcja
Nie żałuje niczego. Przeżyła tyle lat: raz dobrze było, raz źle, ale wszystko przetrzymała. Nie czas roztrząsać, co by było gdyby; czas gotować się na drugie życie. Fot. Piotr Subik
Nie żałuje niczego. Przeżyła tyle lat: raz dobrze było, raz źle, ale wszystko przetrzymała. Nie czas roztrząsać, co by było gdyby; czas gotować się na drugie życie. Fot. Piotr Subik
Najstarsza we wsi nie jest; ledwie trzecia z rzędu. Chociaż już pięć miesięcy czy sześć jak obróciło jej się na lat osiemdziesiąt osiem. Ale pani Józefie wigoru nie brakuje. Tak jak nie brakowało go jej przez całe dotychczasowe życie.

Nie żałuje niczego. Przeżyła tyle lat: raz dobrze było, raz źle, ale wszystko przetrzymała. Nie czas roztrząsać, co by było gdyby; czas gotować się na drugie życie. Fot. Piotr Subik

LUDZIE. To pierwszy głos we wsi; ba, może nawet w całej parafii. Jej głos potrafi się nieść nad polami i całą dłubniańską doliną.

Pamięta swą wieś sprzed lat, nawet i strzechy były, choć więcej domów pod dachówką. I dwór, zwany tu majątkiem, własność zakonnic, ale dzierżawiony. I ludzi pamięta, którzy na plecach nosili mleko w bańkach do Krakowa albo wozili je tam "rafiokiem", wózkiem na drewnianych kołach. Nie na place targowe, lecz dla tzw. gotówek, znajomych pań domu.
Obrazy z dzieciństwa przychodzą na myśl takie: że pasała kozy; że nowymi torami wieźli z Warszawy Marszałka Piłsudskiego i wszyscy wylegli, by na stacji w Batowicach (ale jakie to tam Batowice!; to przecież Sudół, przynależny ich wsi) oglądać trumnę na lawecie; że przed wojną istniało po sąsiedzku sanatorium dla "szalonych hrabiów", czyli chorych psychicznie z wyższych sfer, gdzie ze szkoły chodziła obierać porzeczki. I że już wtedy była tam kaplica, do której przychodzi teraz śpiewać każdej niedzieli.
Bo pani Józia to pierwszy głos we wsi; ba, może nawet w całej parafii. Najbardziej rozśpiewana tu kościelnie kobieta. Mówi o sobie: "organistka bezorganowa". I się z tego szczerze śmieje.
\\\
Niemal całe życie, za komuny, przepracowała na kolei: najpierw jako telefonistka, potem - gdy skończyła liceum i zaliczyła maturę - w biurze, choć pierwszy raz do pracy poszła jeszcze za okupacji: jako kelnerka podawać niemieckim oficerom w stołówce. Nawet potem jeden z nich, pewnie Austriak - tak jej się dziś zdaje, wybawił ją z łapanki: poprowadził bokiem na peron dworca.
Ale nigdy nie ograniczała się do pracy zawodowej. Choćby te gorsety: ubrała po krakowsku całe Dziekanowice!
Piętnaście ich uszyła, szesnasty dla siebie, a była samoukiem. Od sąsiadki miała tylko stary ubiór na wzór. A wtedy przecież wszystkiego brakowało: i cekinów, i wstążek, i innych dodatków w galanteryjnym sklepie. Trzeba więc było sobie jakoś radzić. Taki gorset robiło się miesiąc, wzrok prawie straciła. Ale panie z koła gospodyń chodzą w nich na wszystkie dożynki, uroczystości, na procesje w Boże Ciało - do teraz.
Pamięta też taki obraz z bliższej przeszłości: całą wsią - z nią, Józefą Karnat, na przedzie - idą przez łąki, by odebrać obraz Matki Boskiej Częstochowskiej z rąk mieszkańców Kończyc. To było wtedy, gdy cudowny wizerunek po raz pierwszy był we wsi, pewnie za Gomułki jeszcze. Bo potem Maryja odwiedzała ich dwukrotnie - w odstępach; za każdym razem wędrując po domach wszystkich gospodarzy: dzień po dniu do innego, przez trzy miesiące.
I ona co wieczór przed tym obrazem odmawiała różańce.
Zaczęła też śpiewać w kaplicy u "dziadków", czyli w Domu Pomocy Społecznej w Batowicach. Tu przychodzą nie tylko chorzy, ale także starsi ludzie i ci, którym za daleko do parafii w Raciborowicach.
I majówki odprawia pod krzyżem, tym w centrum wsi; odkąd po remoncie wypiękniał na początku lat dziewięćdziesiątych. Przychodzi się tam modlić kilkanaście osób, czasem więcej. Głos pani Józi rozchodzi się wtedy spod krzyża na sąsiednie pola, biegnie wzdłuż całej dłubniańskiej doliny...
Tak mówią ci, którzy słyszeli jej melodie. Choćby "Po polach, dolinach...", albo ulubioną pieśń, też majową: "Daj mi Jezusa, o Matko moja...".
Śpiewała też przy Grobie Chrystusa w Wielkie Piątki - przez szesnaście lat, bo do śpiewu upodobał ją sobie proboszcz. Tego roku jednak musiała ustąpić pola młodszym. Staruszka już jest przecież.
\
\\
Późno założyła rodzinę: po czterdziestce. Wcześniej było tak, że ten, co się podobał Józefie, nie chciał jej, a ten co chciał, jej z kolei nie przypadał do gustu.
Aż wreszcie pokochała Wojciecha. Choć znała go jeszcze za kawalera, pobrali się, gdy owdowiał.
On był "krakowski", rodowity mieszczuch, ale dobrze się czuł na wsi. Też pracował na PKP: był elektroenergetykiem; mówili o nich: "małżeństwo zakładowe". Gdy szyła te gorsety, powtarzał: "Będziesz widziała, że oślepniesz!".
Kiedy zmarł, w dziewięćdziesiątym piątym, ludzie nie zmieścili się w kościele. Był z nimi zżyty: zawsze pogadał, zażartował, wszystkim robił w domach instalacje.
Pani Józefa została sama.
Sama musi nanieść węgla z komórki, sama napalić pod piecem (starym, w sam raz, by piec podpłomyki). Ogródek uprawia kwietno-warzywny. Sama go skopie, sama grządki zrobi, sama posieje - i przez lato wszystko ma swoje: marchew, pory, cebulę, ogórki, cztery rządki truskawek. Trzyma pięć kurek i psa.
Dom też ma stary, nawet starszy niż ona sama: budowali go jeszcze dziadkowie, Jadwiga i Jan. Nie ma tu gazu, nie ma łazienki, ale nie wszystko ma nienowoczesne. Żeby ludzie nie myśleli, że taka zapóźniona i na końcu.
Co piątek z wózeczkiem idzie do sklepu. Do lekarza też chodzi pieszo: to ledwie kilometr od domu, pół godziny.
Nie narzeka, wszak czasy się zmieniły. Bo gdzie teraz przednówki, ciężkie - i dla rolnika, i dla tych, co pracowali w fabryce. Słomą się paliło, bo na węgiel nie starczało; kartoflankę jadło, żurek, prażuchy z mąki utartej żarnami. I zapomóg żadnych nie było: rent, emerytur; pomocy znikąd. Jak ktoś miał świnię, uchodził za bogatego. Ludzie, pamięta, po prośbie chodzili: różni, lecz wszyscy z brzuchami napęczniałymi od głodu. Jeszcze jeden nie zamknął drzwi, już drugi przychodził; zwykle z daleka, z drugiej strony Krakowa. Od lat to była wieś kościelna, tu mogli liczyć na pomoc: nikt nie odmawiał.
A teraz przednówka nie ma żadnego: przez cały rok dla człowieka jednako. Niedawno wikary z parafii dał jej śpiewnik: piękny, nawet pieśni żołnierskie są w nim pod koniec. Tytuł ma: "Pójdę do nieba piechotą".
Nie żałuje niczego. Przeżyła tyle lat: raz dobrze było, raz źle, ale wszystko przetrzymała. Więc niby czemu miałaby się zastanawiać teraz, co by było gdyby, albo chcieć coś zmieniać w przeszłości? Przecież nie czas roztrząsać to życie, czas się gotować na drugie.
Tylko nie wie, czy tam, na górze, ktoś w ogóle docenia te jej śpiewy...
PIOTR SUBIK
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski