Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piekło pod Kostiuchnówką

Paweł Stachnik
Legioniści w okopach pod Kostiuchnówką
Legioniści w okopach pod Kostiuchnówką Fot. Archiwum
4-6 lipca 1916 * Toczy się krwawa bitwa, w której żołnierze legionów powstrzymują natarcie wojsk rosyjskich * Poniżej relacja uczestnika boju, legionisty Romana Starzyńskiego

Tymczasem ogień artylerii rósł i rósł coraz bardziej, granaty waliły bez przerwy z przodu, z tyłu, z lewej i prawej strony i człowiek nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Artyleria waliła w Las Polski, ścinała drzewa, niszczyła ziemianki, cmentarz przedstawiał straszny obraz, gdyż granaty wyrzucały w górę części pochowanych ciał, czasem szkielety tylko.

Przed nami olbrzymie wielometrowe fontanny błota tryskały w górę, za nami wielkie sosny z hukiem waliły się jak pod obuchem topora. Ludzie jak błędni czołgali się z miejsca na miejsce, szukali „bezpieczniejszych” dziur. A ogień szalał i szalał. Ludzie odchodzili od przytomności. Niektórzy leżeli bezwładnie z rezygnacją czekając – śmierci. Niech walnie wreszcie już ten, który jest dla nas przeznaczony, niech się już to wszystko skończy, niech skróci męki konania!

Po linii nadchodzi wiadomość „na pocieszenie”, że dywizja praska już się wyładowuje w Wołczecku, że lada chwila nadejdzie, że nas zluzuje. Chwytamy się tej wiadomości jak ostatniej deski zbawienia. Nerwy już odmawiają posłuszeństwa. A granaty biją i biją jeden za drugim, jeden obok drugiego, piędź po piędzi ziemi, aby żaden pieniek nawet nie został na miejscu. Nagle jeden z granatów wybuchnął tuż koło Komendy baonu i na kawałki poszarpał 5 żołnierzy.

Wśród nich byli: powszechnie lubiany obywatel-szafa, co wszystko miał zawsze w plecaku, st. żołnierz Kurek i szer. Klimowski i poczciwy nasz ordynans kompanijny, szer. Pasierbowicz, oraz 2 żołnierzy z O.K.M. Strasznie przykre to zrobiło wrażenie na całej kompanii. Napółprzytomny sierż. Wojno- -Szczepanowski, który był w pobliżu miejsca katastrofy, przyczołgał się do mnie i zawiadomił mię, że ppor. Wąsik, w którego oczach wszystko się odbyło, doznał wstrząsu nerwowego i został odstawiony na tyły i ja mam objąć kompanię.

W normalnych warunkach był to zaszczyt nielada, dowodzić kompanią w I Brygadzie. Ale w takiej chwili ciężar odpowiedzialności za los kompanii stropił mię bardzo, zwłaszcza że na odprawie w baonie nie byłem i zupełnie nie byłem poinformowany ani o sytuacji własnej, ani nieprzyjacielskiej. W chwili objęcia kompanii było 37 szeregowych ze 109, których mieliśmy dnia poprzedniego.

Do tego nie miałem wyobrażenia, gdzie się znajduje Komenda baonu, która kilkakrotnie zmieniała miejsce pobytu, a obecnie była w jakiejś ziemiance za frontem. Zdecydowałem się podpełznąć do sąsiadującej z nami 2. kompanii. Przepełzłem więc przez cały odcinek kompanii i dostałem się do por. Hajeca. Blady był bardzo, ale zupełnie spokojny i znowu w oczach jego zobaczyłem śmierć, tak jak poprzedniego dnia widziałem u ppor. Warskiego. Od niego dowiedziałem się, gdzie jest baon i – wróciłem do siebie.

Po drodze widziałem ppor. Nilskiego z 2. komp. i ppor. Beresa z O.K.M. 2. Obaj byli zrównoważeni i spokojni. Ja też jeszcze panowałem nad sobą. Zlustrowałem kompanię, starając się zorientować w nastroju żołnierzy. A granaty biły i biły. Przepełzłem cały odcinek od prawego do lewego skrzydła, aż do drogi i tu zorientowałem się, że jest gdzieś kres ognia. Gdyby można było przejść na drugą stronę, gdzie był odcinek 4. kompanii, to możnaby się wydostać całkowicie za sfery ognia, ale obowiązek trzymał nas na miejscu. W straszliwym napięciu nerwów dotrwaliśmy tak do południa, nie mając nic w ustach. Upał był straszliwy. Słońce, prześwitujące od czasu do czasu przez gałęzie drzew i tumany dymu i kurzu, dogrzewało powodując u mnie wściekły ból głowy z powodu braku czapki.

Spodziewaliśmy się, że tak jak wczoraj około 2 po południu choć na chwilę zaprzestaną ognia. Dziś jednak ognia nie przerywano. Posterunki obserwacyjne dosłownie nic nie widziały, gdyż kurz, dym, pył, odłamki ziemi i błota, pryskając bez przerwy, zupełnie zasłaniały horyzont. Co chwila granat uderzał w bagno i słychać było chlupot błota, podobny do tętentu kopyt tabunu koni, a zaraz potem uderzała w górę czarna fontanna. To znowu drzewo w lesie waliło się z trzaskiem jakby od uderzenia pioruna.

Okopy w kilku miejscach były już całkowicie zasypane piaskiem, komunikacja prawie przerwana, ja staram się przynajmniej utrzymać łączność w obrębie kompanii, co udaje mi się z wielkim trudem. I że w tym piekle kompania jeszcze trwała, to już cud chyba. Jak dotąd mamy tylko 3 zabitych i kilku lżej rannych w całej kompanii. Czasem granat nie wybuchał, ale nie wywoływał już żadnego odruchu w kompanii, nie mówiąc o okrzykach radości, jakie fakt tego rodzaju budził stale jeszcze dnia poprzedniego.

Żołnierz, przemęczony do ostatnich granic, głodny, niewyspany, wycieńczony i nerwowo wyczerpany, nie był już zdolny do niczego. Co chwila odzywały się szemrania, kiedyż nas wreszcie zluzują. Nie zwracałem już na to uwagi, bo i po co. Sam wiedziałem, że z tym żołnierzem bez pomocy rezerw żadnego ataku nie jesteśmy w stanie odeprzeć. Zresztą brak było amunicji i granatów ręcznych. Piszę meldunek do baonu o sytuacji w kompanii i szukam wzrokiem, kogoby wysłać. Zatrzymałem się na kapralu Iskierce, dzielnym żołnierzu, który całą wojnę spędził na froncie. Jemu polecam zanieść meldunek.

Zaczął szemrać, krzyknąłem na niego i zmusiłem do pójścia do baonu. Poszedł. Długo nie wracał, myślałem, że zginął. Wreszcie wraca i melduje, że trupy tak zawaliły przejście, że do baonu dojść nie można. Przez chwilę zawahałem się, co robić. Zwracam się do żołnierzy – kto pójdzie na ochotnika. Wówczas zerwał się szer. Roman Gertner, młody chłopiec, uczeń jednego z gimnazjów łódzkich, harcerz, cichy, spokojny, którego nigdy nie posądzałem o tyle hartu i woli.
Szer. Gertner poderwał się i szybko zniknął mi z oczu. Znowu długie chwile oczekiwania. A ogień rośnie i rośnie. To granat wybucha o dwa metry przed okopem, obsypując nas odłamkami i ziemią, to znowu kilka metrów za okopem, sypiąc na nas gałęzie i drzazgi strzaskanych drzew. Wreszcie wraca Gertner i zawiadamia, że za chwilę, zluzowani będziemy przez 1. kompanię 1. p.p. kpt. Dęba-Bier-nackiego.

Wspomnienia piłsudczyka

Fragment książki Romana Starzyńskiego „Cztery lata w

służbie Komendanta. Przeżycia wojenne 1914-1918”. Erica, Tetragon, Warszawa 2014.

Urodzony w 1890 r. w Warszawie Roman Starzyński należał do tego pokolenia Polaków, które z powodów oczywistych nie mogło pamiętać klęski powstania styczniowego. M.in. dzięki temu właśnie Starzyński i jego rówieśnicy nie wahali się na nowo podjąć czynnej walki o niepodległość. On sam jako uczeń był członkiem nielegalnych organizacji młodzieżowych, brał udział w strajku szkolnym i kibicował walczącym z carską policją w 1905 r. bojowcom PPS-u. Później, studiując polonistykę i historię na UJ w Krakowie, wstąpił do Związku Strzeleckiego. Ukończył w nim kurs podoficerski i oficerski, a 8 sierpnia 1914 r. wymaszerował z Oleandrów jako dowódca sekcji w 11. kompanii, by wziąć udział w wyprawie kieleckiej.

W oddziałach strzeleckich, a później w Legionach Starzyński służył do 1917 r., a swoje przeżycia opisał w obszernych wspomnieniach zatytułowanych „Cztery lata wojny w służbie Komendanta”. Wydaną pierwotnie w 1937 r. książkę przypomniały teraz wspólnie oficyny Erica i Tetragon.

Ponad czterystustronicowe memuary Starzyńskiego (notabene starszego brata Stefana Starzyńskiego, również legionisty, a później słynnego prezydenta Warszawy) mają sporą wartość i to z wielu względów. Autor opisał w nich rusyfikacyjną atmosferę panującą w szkołach Kongresówki, opór, jaki stawiali uczniowie i bujne życie organizacyjne młodzieży polskiej (organizacje: Związek Młodzieży Postępowej, „Spójnia”, „Zjednoczenie”, „Promień” i inne). Dla czytelników krakowskich ciekawy bez wątpienia będzie opis Krakowa w pierwszych latach XX w. i tamtejsza aktywność ruchu strzeleckiego, do którego Starzyński wstąpił dość wcześnie, a także specyfika studenckiego życia. Najciekawsza jest jednak legionowa epopeja autora, który w I Brygadzie spędził wszak prawie cztery lata. Prawie, bo los i decyzje przełożonych rzucały go do rozmaitych innych instytucji i formacji związanych z niepodległościowymi planami Komendanta.

ajpierw służył więc w Komisariacie Miejskim w Kielcach, potem w Oddziale Wywiadowczym, a jeszcze potem w Departamencie Wojskowym Naczelnego Komitetu Narodowego. Wreszcie w 1915 r. trafił do upragnionej I Brygady, do jej 2. Pułku Piechoty. Paradoksalnie, wcześniejsza służba nie wyszła mu na dobre: jego koledzy ze Związku Strzeleckiego byli już porucznikami i kapitanami. Starzyński wprawdzie został mianowany chorążym (najniższy stopień oficerski w Legionach) i to dwa razy (raz przez Departament Wojskowy NKN, a drugi raz przez Komendę Legionów), ale w I Brygadzie nie uznawano tych „austriackich” awansów (a poza tym nie było w niej stopnia chorążego; najmłodszym oficerem był podporucznik). Nasz bohater służył więc przez dwa lata jako sierżant…

Z jego wspomnień przebija o to wyraźny żal do ukochanej Brygady, która tak potraktowała ideowego piłsudczyka. To też zaleta tych wspomnień: widać w nich wyraźnie ówczesne poglądy, nurty i tendencje panujące w Legionach (miłość do Komendanta, niechęć do NKN i Austriaków), nie wspominając już o realistycznych opisach legionowych walk i służby, na czele z poruszającą relacją z bitwy pod Kostiuchnówką, w której Starzyński o mało co nie stracił życia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski