Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pierwsza litera alfabetu

Paweł Głowacki
Dostawka. Strzęp, prawie nic, ot, brązowy tobołek, zmierzch w zmierzch leżący na zawsze ciepłej ziemi w rogu buczącego placu handlowego Dżemaa el-Fna w ostatecznym rachunku pamięci okazał się mocniejszy niż ze wszystkich stron świata widoczna dostojność meczetu Kutubijja, obezwładniająca cisza grobowców Saadytów, nieogarnione piękno ogrodów Agdala i nieusuwalny płomień bez mała tysiącletnich miejskich murów, ulepionych z czerwonej gliny. Tak, tobołek.

Elias Canetti był w Marrakeszu, milionowej metropolii na południu Maroka, w roku 1954, przez zupełny przypadek, z ekipą filmową, właściwie jako nie wiadomo kto. Po powrocie do Londynu pozwolił pracować czasowi. Czekał, aż w pamięci wyblaknie, co wyblaknąć musiało. Żeby móc zacząć pisać o Marrakeszu, musiał poczekać, aż ostaną się w głowie zapachy, barwy, kształty i dźwięki, które z jakichś tajemnych przyczyn nie chcą sczeznąć.

Jego dojmujące, kruche, ledwo sto stronic liczące „Głosy Marrakeszu. Zapiski po podróży” (właśnie tak: „po podróży”, nie „z podróży”) – dziś u nas wydane przez „słowo/obraz terytoria” – pierwszy raz ukazały się w roku 1968. Między byciem tam a pisaniem o byciu tam – 14 lat cierpliwości. Dobrze, że mu się nie spieszyło do słów. Te, które się na „Głosy Marrakeszu” składają, są doskonałe.

Wielbłądy i ich cicha nienawiść do samotności, ich prawie ludzki strach przed nożem rzeźnika, albo ich groteskowy majestat, gdy spoczywają na piachu, majestat, który przypomina „stare Angielki, z godnością i pozornym znudzeniem pijące herbatę, ale niemogące całkowicie ukryć złośliwości, z jaką obserwują wszystko wokół”. Nagły blask miłości w oczach niemej kobiety, podającej mężczyźnie chleb ciemny, kruchy, pachnący tajemnicami.

Nieogarniona wieża Babel woni na targu przypraw. Na sukach – w miejscu, gdzie można kupić wszystko – teatr palców wyplatających wiklinowe kosze, opera kopców farbowanej wełny, tych stosów purpurowych, ciemnoniebieskich, czarnych i słonecznie żółtych. Drewniana miseczka na jałmużnę przed klęczącymi ślepcami, ich na dźwięk wrzuconej monety chóralne mamrotanie, którym oferują wielkodusznemu słuchaczowi imię Boga: „Allach!”.

I jeszcze inne zapachy, inne ze słów przez Canettiego stworzone portrety, a raczej pastelowe słowne szkice zapachów, twarzy, dźwięków, barw, gestów dobrych lub złych, pasm ciszy wreszcie. Szkice tych na pozór nic nieznaczących łupin najniższej codzienności, które w istocie – tak to ujął François Bondy – „umieją objawić rzeczy ostateczne”. Jak tobołek.

On, to brązowe coś na dnie buczącego placu, i z wnętrza brązu dochodzący chrapliwy, dźgający dźwięk bez końca – pierwsza litera alfabetu, od której zaczyna się wszystko. Canetti nigdy nie zobaczył ani oczu i czoła, ani warg wydających a-a-a-a-a. Nie poznał twarzy z wnętrza brązu, nie poznał niczego. To coś nigdy nie stało, zawsze leżało, maleńkie tak, że gdyby nie a-a-a-a-a, świat by się potykał o brąz. Nikt też nie widział, czy ta istota przychodzi lub odchodzi, albo czy ją ktoś przynosi, kładzie na ciepłej ziemi i odnosi dokądś nocą. Brązowy tobołek o wygiętych w obojętne niebo plecach zdawał się być odpryskiem wieczności. Lecz jednak nie. Był stąd.

„I z nadzwyczajną pilnością i wytrwałością powtarzał swój jedyny dźwięk, powtarzał godzinami, dopóki na wielkim, rozległym placu nie pozostał tylko ten jeden dźwięk, który potrafił przeżyć wszystkie inne.” Tak. Potrafił też przeżyć meczet Kutubijja, grobowce Saadytów, ogrody Agdala i całą resztę wiecznej wielkości.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski