Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piłka nożna stała się dla mnie ucieczką od ojca alkoholika. Walczę całe życie. Historia Marka Motyki

Bartosz Karcz
Marek Motyka urodził się w 1958 roku. Jego pierwszym klubem była Soła Żywiec, z której za dziesięć piłek przeniósł się do lokalnego rywala, Koszarawy
Marek Motyka urodził się w 1958 roku. Jego pierwszym klubem była Soła Żywiec, z której za dziesięć piłek przeniósł się do lokalnego rywala, Koszarawy FOT. ANDRZEJ BANAŚ
Rozmowa. Marek Motyka to jedna z najbarwniejszych postaci krakowskiego futbolu. Jego życie pełne jest pasji, ale także rodzinnych i boiskowych dramatów. Zgodził się nam o wszystkim opowiedzieć, niczego nie przemilczając.

- Jak to się stało, że mały Marek Motyka zainteresował się piłką nożną? To było związane z tradycjami rodzinnymi?

Wprost przeciwnie. Za to, że grałem w piłkę, a przede wszystkim za to, że podjąłem treningi w Koszarawie Żywiec dostawałem od ojca sznurem od maszynki. I to takim sznurem złożonym na cztery. Wcześniej już trenowałem i grałem w Sole Żywiec, klubie który był najbliżej mojego domu.

Chodzili tam też koledzy, którzy mnie tam zabierali. W szkole podstawowej miałem jednak nauczyciela wf-u, pana Jana Łuczaka, który pracował też w Koszarawie. On wyławiał utalentowanych chłopaków z okolicy, a ponieważ ja w szkole uczestniczyłem we wszystkich możliwych imprezach sportowych, to zwrócił na mnie uwagę. Koszarawa zapłaciła za mnie Sole dziesięć piłek i przeniosłem się do nowego klubu.

Muszę jednak zacząć od początku, bo w piłkę zacząłem grać przede wszystkim dlatego, że byłem półsierotą. Matka zmarła mi gdy miałem 12 lat, a ja na tej piłce już w tak młodym wieku zacząłem zarabiać pieniądze. Jak miałem dwa złote, to stawiałem je przy słupku i graliśmy dwóch na jednego. Zwykle wygrywałem, więc miałem już cztery złote w kieszeni. Później brało się następnych dwóch i tak z językiem na wierzchu na ulicy uczyłem się grać w piłkę. Szybko stała się ona moją pasją. Zresztą sport był w moim życiu obecny odkąd pamiętam.

Uprawiałem trochę podnoszenie ciężarów, boks. Do tego drugiego szczególnie namawiał mnie ojciec, który w przeszłości był pięściarzem Górala Żywiec. On zupełnie nie wiedział natomiast, co to jest piłka. Miał firmę zajmującą się elektryką i naprawą urządzeń chłodniczych, dużo zarabiał. Dzisiaj trochę go nawet rozumiem. Wolał pewnie, żebym zamiast uganiać się za piłką, nauczył się zawodu i przejął jego firmę. Powtarzał mi, że ze sportu nie wyżyję.

Tylko jak to wytłumaczyć chłopakowi, który tak jak ja, zakochał się w futbolu? Poświęcałem mu cały wolny czas. W Żywcu szybko dorobiłem się nawet kibiców, bo miałem kolegów, tak jak ja sieroty czy półsieroty, którzy mocno mnie wspierali. Jak wygraliśmy mecz, to stawiałem im krem sułtański za 3,90, a jak przegrałem i nic nie zarobiłem, to kupowaliśmy precla i nim się dzieliliśmy. Dorabialiśmy też w inny sposób. Zrzucało się np. ludziom węgiel do piwnicy.

- Ciągle nie odpowiedział Pan jednak na pytanie jaki był ten pierwszy kontakt z futbolem.

Zaczęło się od tego, że mama kupowała mi piłki. Jedna z pierwszych była jeszcze sznurowana. Jak zacząłem kopać na ulicy, to coraz bardziej mnie to cieszyło. Poprawiałem technikę i w końcu musiałem grać ze starszymi ode mnie, bo ze swoich rówieśników byłem już najlepszy. Graliśmy wszędzie, przede wszystkim na ulicy, ale też na łące przy Jeziorze Żywieckim.

Pojawiać się zaczął od razu element rywalizacji, bo grało się np. ulica na ulicę. Uczestniczyłem też w rozgrywkach szkolnych, w reprezentacji szkoły. Pan Jan Łuczak, o którym mówiłem, zarażał nas sportem.

Uczestniczyliśmy w zawodach lekkoatletycznych, graliśmy w piłkę ręczną czy siatkówkę, ale futbol był na pierwszym miejscu. I wszystko pewnie układałoby się jeszcze lepiej gdyby nie to, że – tak jak wspomniałem – gdy miałem 12 lat zmarła mama.

Siostrę, która miała wtedy cztery lata, zabrała rodzina na wychowanie na wieś. Ja zostałem w domu sam z ojcem. Było mi bardzo ciężko. Gdy wracałem do domu zawsze płakałem. To Koszarawa szybko stała się moim drugim domem. Grałem w juniorach tego klubu, a zwyczaj był taki, że juniorzy grali przedmecz przed pierwszym zespołem.

Pamiętam, że jak wracaliśmy ze zwycięskich wyjazdów, nawet w nocy, to robiło się objazd autokarem trzy razy wokół rynku i ze śpiewem na ustach. Mi się to podobało, bo czułem się wśród tych starszych kolegów bezpiecznie. Bardzo bałem się natomiast zostawać sam.

Nie zapomnę takich wypowiedzi kolegów, którzy opowiadali co dobrego czeka ich w domu do jedzenia po powrocie. Jeden opowiadał, że kurczak, drugi, że kotlety, a trzeci, że pieczeń. A ja wracałem do domu i czekał na mnie tylko taki mały piesek, do którego mogłem się przytulić. Witało mnie również zgaszone światło.

Na całym osiedlu w mieszkaniach paliły się światła, tylko u mnie było ciemno. Pamiętałem mamę, bardzo mi jej brakowało, nie mogłem przeżyć tego, że pan Bóg mi ją zabrał. Mama była bardzo dobrym, ciepłym człowiekiem. Został mi tylko ojciec, który zupełnie się mną nie interesował.

- To wynikało z jego charakteru, przepracowania?

To wynikało z tego, że był alkoholikiem... Zarabiał bardzo duże jak na tamte czasy pieniądze. Naprawiał chłodnie, lodówki. Proszę sobie wyobrazić, że wielka chłodnia trzyma tuczniki i nagle się psuje chłodzenie. Ojciec to naprawiał i zarabiał na tym ogromne pieniądze. Był fantastycznym fachowcem, również od prądu.

Problem polegał jednak na tym, że on tydzień pracował, a później dwa tygodnie pił. Nie dawał pieniędzy mamie, a najgorsze było to, że po alkoholu był bardzo agresywny. Przychodził pijany w nocy i bił mamę. Gdy chciałem stawać w jej obronie, dostawałem również ja.

Zawsze byliśmy mocno przestraszeni gdy ojciec wracał późno. Przychodził np. o 3 w nocy i żądał od mamy, żeby przygotowywała mu posiłek. Nie przejmował się tym, że ona wstawała rano do pracy. A później wystarczyło, że coś mu nie smakowało, talerz leciał w sufit, kotlet fruwał po kuchni. I od razu był powód, żeby pobić matkę. Obiecywałem sobie, że moja rodzina nigdy czegoś takiego nie zazna. Ale później mama zmarła.

Ojciec miał wtedy 36 lat i też na swój sposób cierpiał. Problem w tym, że zaczął wyjeżdżać poza dom. Nie miałem z nim żadnego kontaktu. Miałem 12, 13 lat, a musiałem radzić sobie sam. Owszem, w lodówce była jakaś wędlina, ale nikt nie gotował mi obiadów.

Tyle w tym wszystkim było mojego szczęścia, że w szkole intendentką była koleżanka mojej mamy, która starała się mi pomagać. Pamiętam, że gdy mama już była umierająca, zadzwoniła do tej koleżanki. Prosiła ją, żeby miała na mnie oko, nie wiedziała, że słyszę tę rozmowę. Mama pracowała w szpitalu.

Była w pełni świadoma, że ma białaczkę, że umiera. Gdy była już w naprawdę ciężkim stanie zabrał ją z Żywca helikopter. Ludzie mówili mi, że machała ręką przez szybę, żegnała się z naszym miastem, bo wiedziała, że już nie wróci. Proszę sobie wyobrazić, co czułem jako 12-latek, który stracił matkę, a został jedynie z ojcem, który w ogóle się mną nie zajmował.

Zawsze miałem ogromny żal do niego o to, że nigdy mnie nie przytulił, że nie potrafił nawet usiąść ze mną, wypić herbaty czy pójść zagrać w piłkę. Tego zazdrościłem moim kolegom. Szukałem w związku z tym jakiegoś substytutu. Znalazłem go w futbolu.

- Chce Pan powiedzieć, że starsi koledzy stawali się wzorem, zastępowali ojca?

Tak. Miałem w klubie wokół siebie dorosłych ludzi, wśród których czułem się bezpiecznie.

- Ojciec nigdy nie chodził na Pana mecze?

Czasem chodził, bo wyciągali go koledzy, którzy interesowali się piłką. Zarówno on, jak i inni dziwili się tylko, że ja radzę sobie dobrze w pierwszej połowie, a w drugiej z każdą minutą gram coraz słabiej.

- Dlaczego tak się działo?

Bo byłem niedożywiony, po prostu głodny. Ojciec miał pieniądze, ale jak wpadał w dwu, trzytygodniowy cug alkoholowy, to jadłem tylko chleb, którym dzieliłem się jeszcze z moim psem.

Dobrze, że przynajmniej w szkole była ta intendentka, o której mówiłem. Ta kobieta po prostu starała się mnie dożywiać. Dokładała mi więcej ziemniaków, jakieś surówki. Wiedziała, że to jest jedyny porządny posiłek, jaki jem w ciągu dnia.

- Co Pan robił, gdy nie było szkoły czy treningów?

Siedziałem z kolegami w domu. Przez to, jaki był ojciec, zupełnie nie ciągnęło mnie do alkoholu. Miałem paczkę kolegów, wymyślaliśmy jakieś ćwiczenia, zawody. Staraliśmy się też dorabiać.

Mówiłem już o węglu. Mieszkaliśmy też blisko rzeki, więc można było dorobić u mężczyzn, którzy mieli konie i wozili żwir na budowy. Trzeba było jednak z tego żwiru powybierać większe kamienie i to było właśnie nasze zadanie.

Ręce miałem poharatane, zarabiałem za taki jeden wóz dwa, trzy złote, ale później było co inwestować w grę w piłkę na pieniądze i można je było pomnożyć. Zresztą nie tylko na piłce zarabiałem. Byłem mistrzem we wszystkie gry, na których można było zarobić. Zaprzyjaźniłem się np. z kolegami, którzy grali w bilard. Nauczyłem się tak dobrze grać, że później graliśmy za dwa, trzy czy pięć złotych.

Wzorem byli jednak dla mnie przede wszystkim piłkarze Koszarawy. To były takie lokalne gwiazdy. Andrzej Widuch, który grał też w BKS-ie Bielsko-Biała, Romowicz, który występował w Szombierkach Bytom czy Satława, późniejszy piłkarz Cracovii i BKS-u Bielsko-Biała. Zresztą skoro jesteśmy przy tym ostatnim klubie, to warto wspomnieć, że w tamtych latach było tam prawdziwe, regionalne eldorado. BKS miał wsparcie Fabryki Samochodów Małolitrażowych.

Andrzej Widuch to nawet mieszkał obok mnie, a u jego ojca wybierałem te kamienie ze żwiru i zazdrościłem mu. Myślałem wtedy, Boże, żebym ja tak kiedyś mógł grać w piłkę jak on, a nie tylko te kamienie wybierać. Pierwszym marzeniem było zaistnieć w Koszarawie. Chodziłem oglądać treningi seniorów. Obok był też dom kultury, który był czynny do 22. Przesiadywałem tam po treningach, żeby nie iść do pustego domu. To był smutny dla mnie okres.

- Jak Pan radził sobie wtedy w szkole?

Nie byłem wybitnym uczniem. Miałem nawet problemy w piątej klasie. Starałem się jednak zawsze po lekcjach pójść na świetlicę, gdzie odrabiałem zadanie. Wiedziałem, że jak nie zrobię zadania na świetlicy, to w domu nikt mi nie pomoże. Poza tym była jeszcze jedna zaleta takiego podejścia.
Gdy wychodziłem już na dobre ze szkoły, mogłem spokojnie oddawać się grze w piłkę. Często patrzyłem jak grają starsi koledzy i jak brakowało im jednego, to mnie zapraszali do gry. Byłem zawzięty, biegałem, było mi trudno, ale też szybko dojrzewałem. To miało też taką stronę, że w różnych sytuacjach mogłem stawać w obronie kolegów. Jak ktoś ich zaczepiał, to byłem pierwszy do bitki.

Nawet w innych klasach chłopaki się podpuszczali mówiąc: „Ciekawe czy jesteś lepszy od Marka Motyki”. A że ja trochę miałem doświadczenia w boksie, to zawsze można było na mnie liczyć. Te wszystkie rzeczy, które robiłem, sport, węgiel, żwir – sprawiały, że byłem bardzo silny. Dochodziło nawet do tego, że ojciec zapraszał kumpli do domu i zakładał się z nimi, że mnie na rękę nie złożą.

Stawką oczywiście była flaszka wódki. Ja tych pijaków kładłem, a ojciec pił za darmo. Później jeszcze wymyślił taką zabawę, że kładłem się na plecach, oni stawali mi na nogi i miałem ich wypychać do góry. Ojciec chciał się w ten sposób mną pochwalić, a jednocześnie wykorzystywał to, żeby pić za darmo.

- Nie miał Pan nikogo innego z rodziny, kto mógłby się Panem zająć?

Miałem, ale to nastąpiło dopiero gdy skończyłem szkołę podstawową. Poszedłem do „zawodówki” i wtedy moja babcia, która mieszkała w Trzebini koło Żywca, sprzedała całe gospodarstwo i przeniosła się do nas. Wreszcie miałem ciepły posiłek, wreszcie miałem wyprane rzeczy i wreszcie ktoś na mnie czekał w domu.

- Babcia zauważyła, że Pan rozrabia w szkole i postanowiła się Panem zaopiekować?

To nie tak. Babcia Hania po prostu wiedziała, jak wygląda nauka w szkole zawodowej. Musiałem wstawać o szóstej rano na praktyki, ktoś musiał mi przygotować jedzenie. Ta kochana kobieta po prostu się nade mną zlitowała. Przenieśli się do nas z dziadkiem.

Wróciła do domu siostra Kasia. Wreszcie mój dom był prawdziwym domem. Wreszcie paliło się w nim światło. W dodatku babcia, kobieta ze wsi, która nigdy nie interesowała się piłką nożną, zaczęła chodzić na moje mecze.

Doszło do takiej sytuacji, że ona mi wszystkie wyniki wieczorem podawała. Tak żyła tym wszystkim. To była druga kobieta po mojej mamie, którą kochałem nad życie. Niestety, ona też zmarła i był to dla mnie kolejny bardzo duży cios. Wtedy byłem już jednak w Hutniku Kraków.

- Jak Pan tam trafił?

Już w wieku 14, 15 lat grałem w seniorach Koszarawy w IV lidze. Robiło się wokół mnie głośno w okolicy. Grałem na pozycji ostatniego stopera. Miałem długie włosy, byłem zakochany w Jerzym Gorgoniu z Górnika Zabrze. Chciałem grać i wyglądać jak on.

Zaczęły się mną interesować inne kluby. Uznawano mnie za duży talent. W pobliskim BKS-ie Bielsko-Biała trenerem był wtedy Antoni Piechniczek i jako bardzo młody chłopak pojechałem z nimi na zimowy obóz do Węgierskiej Górki.

Chcieli mnie ściągnąć za wszelką cenę. Zaczęły do naszego domu przyjeżdżać samochody z FSM-u. Już właściwie byłem jedną nogą u nich. Prezes Józef Ciszewski miał już wypełnioną moją kartę. Pamiętam jak trener Piechniczek przyjechał do mnie do domu, żeby porozmawiać z ojcem i dziadkami. Tak mnie chcieli wziąć, że zaczęli czarować. Ojcu powiedzieli, że załatwią mu pracę na hali montażowej w FSM-ie, gdzie miał zostać szefem elektryki.

Babcia miała pracować w przyzakładowym sklepie, a kobieta prawie liczyć nie umiała. Dziadkowi też chcieli dać pracę i tak to wszystko wyglądało, że przejdę do BKS-u. Przyszedł jednak moment, który bardzo mnie zraził do tego klubu. Mieliśmy trening na siłowni.

Trener Piechniczek co prawda powiedział mi, żebym robił połowę z tych rzeczy, co starsi koledzy, ale ja byłem młody i za wszelką cenę chciałem im dorównać. Leżałem na plecach, robiłem tzw. grzbiety z ciężarem na karku. Ten ciężar jednak się urwał i spadł mi na kark. Na szczęście podtrzymało go dwóch zawodników, którzy mnie asekurowali.

Zrobiło mi się jednak ciemno przed oczami, straciłem na moment przytomność. Wyprowadzili mnie na korytarz, a tam przechodził jeden z prezesów, który mnie jeszcze nie znał. Zapytał kolegów kim jestem, a oni mu powiedzieli, że jestem zawodnikiem z Żywca. On popatrzył na mnie i stwierdził, że z taką budową, a byłem wtedy trochę krępy, to nadaję się do podnoszenia ciężarów, a nie do gry w piłkę.

To zdanie, słyszane trochę przez mgłę, tak mnie zabolało, że przestałem do nich jeździć na treningi. Przyjeżdżały co prawda ciągle samochody z FSM-u, ale wtedy albo uciekałem, albo udawałem, że mnie nie ma. Po latach prezes Ciszewski zawsze mi powtarzał, że nie może przeżałować, że miał mnie praktycznie w klubie, a w tak łatwy sposób mnie odpuścili. Pokazywał mi nawet tę kartę, którą podpisałem, a którą zostawił sobie na pamiątkę. W tym samym czasie interesował się mną jednak już również Hutnik. I znów miało miejsce zdarzenie, które przesądziło o tym, że trafiłem właśnie do tego klubu.

- Mówi Pan o meczu w dniu pierwszej komunii swojej siostry?

Tak. Moja babcia była bardzo wierząca i prosiła mnie, żebym nie jechał na ten mecz. To było jednak bardzo ważne spotkanie z Victorią Jaworzno i nie wyobrażałem sobie, że nie zagram, choć z drugiej strony chciałem uszanować święto mojej siostry. Ostatecznie na mecz pojechałem. W bramce Koszarawy stał wtedy Staszek Konrad, który gdy wychodził do dośrodkowania, to krzyczał na cały głos „moja”.

W pewnym momencie poszło jednak dośrodkowanie, piłka leciała bardzo wysoko. Nasłuchiwałem czy Staszek krzyknie to swoje „moja”, żeby się usunąć. On jednak chwilę się zawahał i ostatecznie poszedł w górę, ale bez okrzyku.

Trafił mnie kolanem z całej siły w żebra. Zacząłem się dusić, straciłem przytomność. Miałem tyle szczęścia, że chwilę wcześniej kontuzję miał zawodnik z Jaworzna i akurat za naszą bramką wracał na ławkę rezerwowych ich lekarz. Zauważył, że koledzy chcą mnie podnieść.

Gdyby to zrobili, najprawdopodobniej złamane żebro przebiłoby mi przeponę i zmarłbym na boisku. Lekarz zareagował szybko, nie pozwolił mnie ruszać, kazał wezwać karetkę. Okazało się, że miałem jedno żebro złamane, a drugie pęknięte. Przyjechało pogotowie, zawieźli mnie do szpitala, skąd zadzwonili do rodziny, że jestem w ciężkim stanie. Babcia płakała, ale jednocześnie pomstowała, że Bóg mnie pokarał, bo nie zostałem w domu w dniu komunii siostry.

To zdarzenie miało jednak jeszcze swój epilog. Wspomnę, że już wcześniej byłem na mistrzostwach Polski szkół podstawowych w Kutnie. Byłem jedynym chłopakiem z Żywca, który grał w reprezentacji Krakowa. Na tym turnieju był m.in. trener Kazimierz Górski, który pomagał ŁKS-owi. Zanotował moje nazwisko i Krzyśka Budki. ŁKS chciał mnie wziąć po skończeniu szkoły podstawowej do Łodzi. Miałem też oferty ze Śląska Wrocław, z Pogoni Szczecin i z Hutnika Kraków. Tam z kolei polecił mnie Waldek Kocoń, z którym graliśmy w tej reprezentacji Krakowa, a którego ojciec był prezesem Hutnika.

Ojciec Waldka przyjechał na zwiady do Żywca, żeby porozmawiać czy w ogóle byłbym zainteresowany przenosinami do jego klubu. Później przyjechał kierownik drużyny pan Królikowski, ale ojciec nie chciał słyszeć o przenosinach do Krakowa. Wolał mnie oddać do BKS-u. Jak jednak leżałem w szpitalu, to w poniedziałek gazety napisały, że Marek Motyka doznał ciężkiej kontuzji.

Nie było tam żadnych szczegółów, ale to co wydarzyło się później, przesądziło sprawę. Z BKS-u nikt się mną nie interesował. Nawet z Koszarawy nikt nie przyszedł od razu, tylko dopiero po kilku dniach.

Tymczasem już w poniedziałek przyjechał prezes Kocoń i powiedział mi, że bez względu na to czy będę grał w Hutniku czy nie, oni mnie biorą karetką do Krakowa, a po wyleczeniu zdecyduję, czy chcę u nich grać.

Nie zgodziłem się na przejazd karetką, zostałem w szpitalu w Żywcu, ale spodobało mi się, że oni się tak mną interesują. Moja rodzina też doszła do wniosku, że w takiej sytuacji najlepszym wyborem będzie Hutnik, choć najtrudniej ciągle było przekonać ojca.

- I jak się to udało?

Misję wykonał wspomniany kierownik drużyny Królikowski, który przyjeżdżał do Żywca z kierowcą. Przyjechał raz, wziął ojca do takiego lokalu Polonia i o 3 w nocy przyniósł go „nieżywego” do domu.

Na drugi dzień pytam ojca, co będzie z tym Hutnikiem? A on na to, że nie ma mowy. Minął jednak tydzień, a Królikowski znowu pojawił się w Żywcu i znowu wziął ojca na wódkę do Polonii. Na drugi dzień ojciec nie był już tak stanowczy. Powiedział, że się zastanowi. Po trzeciej wizycie byłem już praktycznie w Hutniku.

Jeszcze tylko dziadek na pożegnanie powiedział do działaczy z Krakowa, że jak zrobią krzywdę wnukowi, to przyjedzie końmi i zrobi porządek. To była rewolucja w moim życiu. Obiecali mi dwa tysiące złotych na książeczkę oszczędnościową, zapłacili za mnie siedem tysięcy, co dla mnie było prawdziwą fortuną, a dla nich to były frytki. Załatwili mi szkołę, zakwaterowanie na os. Szkolnym.

Po nieco ponad roku już mogłem przyjeżdżać do Żywca swoim pierwszym samochodem, oczywiście maluchem, kupiłem babci telewizor. Siostrze przywoziłem prezenty, zapraszałem ich na mecze. Zawsze będę szanował Hutnika, bo stworzyli mi wtedy fantastyczne warunki.

Dali mi nawet nie tyle, ile obiecywali, ale znacznie więcej. Pilnowali, żebym skończył szkołę, co później umożliwiło mi ukończenie studiów, o czym jako młody chłopak tylko pomarzyć mogłem.

- W Hutniku szybko zaczął robić Pan postępy.

Rzeczywiście, zaczęto mnie zauważać. Już gdy grałem w tym klubie, pojechałem na turniej reprezentacji młodzieżowej do Szwajcarii. Z tym powołaniem wiąże się zresztą ciekawa anegdota.

Na stadionie Cracovii zorganizowano taki sparing, który miał wyłonić bocznego obrońcę na ten wyjazd. Było trzech zawodników, którzy rywalizowali o to miejsce. Dwóch chłopaków było z Polonii Warszawa i ja. Ja byłem stoperem, a oni potrzebowali bocznego obrońcę.

Przed tym sparingiem zauważyłem, że koledzy mają buty Adidasa, a ja grałem w polskich. Krzysiek Budka, który miał ten sam numer stopy, co ja, zaproponował mi jednak, że sprzeda mi adidasy, bo sam miał dwie pary. Przymierzyłem je i okazało się, że są trochę za małe. W życiu jednak nie miałem takich butów i strasznie się na nie napaliłem.

Kupiłem je i pamiętam jak dzisiaj, że już do przerwy palce tak mnie bolały, że ledwie mogłem biegać. W przerwie paznokcie były już czarne. Nie przyznałem się jednak, wyszedłem na drugą połowę i mimo bólu jakoś dograłem mecz. W mojej ocenie nie wypadłem jednak najlepiej i nie za bardzo wierzyłem, że dostanę kolejne powołanie. Myliłem się jednak, bo zaprosili mnie do Warszawy na konsultacje na Stadion X-lecia. Graliśmy sparing z Legią. I to był kluczowy moment, bo przeprowadziłem taką akcję, w której minąłem kilku rywali po prawej stronie boiska, wyszedłem na Mowlika i strzeliłem bramkę.

To był decydujący moment dla mojej przyszłości, bo na dobre zostałem prawym obrońcą, a przy tym wygrałem rywalizację o miejsce w tej reprezentacji.

Jutro część druga rozmowy, a w niej: W Krakowie poznałem dziewczynę, ożeniłem się. Czułem się tutaj znakomicie. Wisła rozmawiała ze mną, ale długo się wahałem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski