Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pisze o kobietach, bo jej mężczyźni nie bardzo się w życiu sprawdzili

Rozmawia Katarzyna Kachel
Fot. Andrzej Banaś
Laborantka medyczna ze skłonnością do bałaganiarstwa. Pisarka chorobliwie wyczulona na szczegóły. Lucyna Olejniczak stworzyła powieść o klątwie, trudnych relacjach rodzinnych i Krakowie u schyłku XIX wieku. Do księgarni ma trafić w kwietniu.

– Co to są makagigi?

– Ciastka sprzedawane na żydowskim Kazimierzu w XIX wieku obok makaroników z kokosowej mąki, bobu i gotowanego grochu posypanego pieprzem. Makagigi wyrabiano z masy karmelowej, miodu i maku. Dodawano do nich orzechy. Zajadał się nimi w mojej książce Stefanek.

– A cortex condurango?

– Kora z egzotycznego tojowca kondurango. Koiła choroby żołądka i wątroby. Dwa wieki temu wierzono, że może pokonać także raka. Dlaczego mnie pani tak przepytuje?

– Bo jestem pod wrażeniem szczegółów, smaków i zapachów, które pojawiają się w Pani książce.

– To wszystko przez moje obsesje. Chorobliwe wyczulenie na detale. Interesuje mnie zarówno tło historyczne, jak i pogoda. Jeśli na przykład piszę, że pani opadła pończocha, muszę wiedzieć, czy to był nylon czy kryształek, czy zwykła „patentka”. Bez tej wiedzy owa pończocha nie opadnie dalej nawet o milimetr. Te szczegóły pozwalają mi wczuć się w klimat opisywanych zdarzeń i lepiej zbudować kręgosłup bohaterów.

– Tak jak postać aptekarzowej buduje zapach spirytusu denaturowanego i przypiekanych włosów?

– W tej konkretnej scenie, kiedy wybiera się na bal charytatywny, podczas którego mają z mężem „tańczyć na gruźlików” – tak.

– Kiedy to ośmiela się wyjść z domu mimo swojego stanu błogosławionego.

– W dodatku bez gorsetu. To było nie do pomyślenia. Zresztą tak jak to, że odważyła się przez rok karmić dziecko piersią. To oburzyło połowę Krakowa, która zaopatrywała się u aptekarza Bernata przy Grodzkiej. Bo jakże to: nie było jej stać na mamkę?

– Skąd u Pani takie upodobanie detalu?

– Przez bałaganiarstwo.

– Laborantka medyczna bałaganiarą?

– Jestem zodiakalnym Bliźniakiem, czyli mam dwoistą naturę. O ile w pracy zawsze miałam wszystko poukładane, ołówki tak zastrugane, że można było nimi kogoś zabić, szkło laboratoryjne idealnie czyste, odczynniki odważone z aptekarską precyzją, o tyle w notatkach i w głowie już niekoniecznie. Bałagan zaś już od dzieciństwa pobudzał moją wyobraźnię i fantazję. Może czasami przesadzam ze szczegółami, ale to moje książki, więc kto mi zabroni?

– Gdzie Pani znajduje te szczegóły?

–W archiwach, starych pamiętnikach, wspomnieniach aptekarzy i gazetach, w których tętni prawdziwe życie miasta. W nich też zresztą wyszukałam informacje, że przełom roku 1890/1891 był bezśnieżny, a nad Krakowem unosiła się złowroga czapa. Jestem na tyle upierdliwa, że sprawdzam dokładnie nawet temperaturę dzienną. Wiem, kiedy była burza, a kiedy świeciło słońce. To pozwala moim bohaterom lepiej poruszać się w przestrzeni.

– Małżeństwo Bernatów od razu skazuje Pani na niepowodzenie.

– Dlaczego?

– Bo Klementyna zakochuje się w swoim przyszłym mężu, kupując u niego lek na podagrę.

– Faktycznie, mało to romantyczne, ale mikstura miała być dla ojca. Zresztą, gdyby nawet kupowała jakieś pachnidło, nic by to nie pomogło. Franciszek Bernat był bowiem potworem. Nie lubiłam go od samego początku, choć go stworzyłam. Nie znoszę apodyktycznych mężczyzn.

– Te wszystkie jego podłe cechy też znalazła Pani w swoim otoczeniu?

– Oczywiście, Bernat ma swój pierwowzór.

– Strach Pani zajść za skórę.

– Coś w tym jest, choć staram się nie być taka okrutna.

– No nie wiem, w pierwszym rozdziale są dwa trupy, a później jest tylko gorzej. Morderstwa, gwałty, topienie noworodków i złodziejstwo. I sami źli mężczyźni.

– Teraz wyjdzie na to, że nie lubię mężczyzn, bo faktycznie ci z mojej sagi nie bardzo się sprawdzili (mam im to za złe). Ale to nieprawda. Głównie zależało mi na tym, by pokazać trudne relacje córek z ojcami.

– Pani relacje też były trudne?

– Miałam problemy, żeby porozumieć się z ojcem, który był człowiekiem apodyktycznym. Zawsze starałam się zasłużyć na jego miłość, tak jak moja bohaterka Wiktoria. Był zawiedziony, że nie poszłam na medycynę, nigdy nie traktował też poważnie moich opowieści o podróżowaniu. Gdy zwierzałam się z marzeń o zobaczeniu Honolulu, żartował: „O, tak, pojedziesz tam kozy doić”. Kiedy zwiedzałam Hawaje bardzo żałowałam, że już mu nie mogę powiedzieć: a widzisz, udało mi się! Jestem kobietą, która, gdy się uprze, zawsze dojdzie do celu.

– Obserwuje Pani ludzi?

– Non stop. Podglądam znajomych, podsłuchuję przechodniów, w tramwaju czy w kolejce próbuję wyłapać jak najciekawsze dialogi. Śledzę nawet osobiste rozmowy przez telefon, głównie w tramwajach i pociągach. Ludzie rozmawiają głośno i bez skrępowania o swoich prywatnych sprawach. „Jak to, pomidorowa, rybko? Pomidorowa była dwa dni temu”, „ A on mi wtedy na to: chyba cię pokręciło…”. Jestem niczym szpieg, który zapisuje informacje w głowie, a potem przetwarza je w literaturę.

– Pani bohaterki to bardzo mocne osobowości.

– Taki był mój zamysł. Chciałam opowiedzieć o pełnokrwistych paniach z ulicy Grodzkiej, które mimo wielu przeciwności dały sobie radę, zbuntowały się i pokazały, na co je stać pomimo trudnych czasów, w których przyszło im żyć. Kobieta, która pracuje zawodowo w aptece? To był przecież szok. Ludzie podchodzili do niej z rezerwą i obawą, bo „co też ona może wiedzieć?”.

Wyemancypowanym kobietom nie było łatwo ani na uniwersytecie jako studentkom, ani w roli żon. Poza tym chciałam też pokazać, jak to jest, kiedy nad rodziną ciąży klątwa. I czy powinno się w takiej sytuacji pogodzić z losem i być jak korek na wodzie, czy też walczyć do końca o szczęście, nie przejmując się przepowiedniami.

– Może w następnej części los będzie łaskawszy?

– Niekoniecznie. Bo bardzo im utrudniam życie i robię to ze złośliwym chichotem. Już są w ogródku, już się witają z gąską, aż tu nagle… Jak to w życiu. Odpuszczę dopiero w ostatnim tomie. Ale łatwo nie będzie.

– Podobno tytuł pierwszego tomu sagi pierwotnie miał brzmieć „ Kobiety z ulicy Grodzkiej. Anna”.

– Tak było w pierwotnej wersji, ale kiedy pochwaliłam się tym tytułem na Facebooku, pojawiły się jednoznaczne komentarze. Wszyscy myśleli, że napisałam książkę o pewnej znanej postaci z życia politycznego. Musiałam zmienić imię, żeby uniknąć niepotrzebnych skojarzeń. Chciałabym, żeby moja bohaterka kojarzyła się tylko i wyłącznie z postacią, którą sama stworzyłam.

***

„Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka”.
W 1890 roku, w piwnicy pod apteką, przychodzi na świat Wiktoria, nieślubna córka aptekarza i młodej służącej Hanki. Już w momencie narodzin mała skazana jest na śmierć, gdyż ojciec pozbywa się wszystkich swoich potomków z nieprawego łoża. Tego samego dnia Klementyna, żona aptekarza, też rodzi córkę, jednak dziewczynka zaraz umiera. Akuszerka w tajemnicy zamienia noworodki...

Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała, dopiero będąc na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Uwielbia koty. Napisała powieści: „Jestem blisko”, „Wypadek na ulicy Starowiślnej”, „Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela” i „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski