Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Płanetnik z Przysietnicy

Redakcja
Wojtek rozganiał chmury rękami Fot. Ingimage
Wojtek rozganiał chmury rękami Fot. Ingimage
Augustyn Baran, zmarły przed rokiem prozaik (gdy mu się chciało: natchniony, potrafiący wzruszać i śmieszyć; gdy chciało się inaczej: psotny w sposób jędzowaty), żałował kiedyś, że gdy znudził mu się wielki świat, w którym dochrapał się dyplomu z Uniwersytetu Warszawskiego, żony oraz córki pozostawionych w stolicy, i jął żyć z uczenia dzieci w rodzinnych Izdebkach na Podkarpaciu, nie żywił naukowych ambicji, bo z tego tchnienia średniowiecza, jakie miał po sąsiedzku, łacno mógłby zrobić doktorat.

Wojtek rozganiał chmury rękami Fot. Ingimage

Jak w średniowieczu

Gustka nie ma, doktoratu też - a tego, który niczym owa arka między starymi a nowymi czasy łączył średniowieczne zwyczaje z całkiem współczesnymi potrzebami, także nie. Wojciech Rachwał, znany w szerokiej okolicy jako Wojtek, co chmury rozganiał, nie żyje od przeszło czterdziestu lat, ale jego zdolności, choć nie przekazał ich nikomu, nie popadły w niepamięć. Ludzie wciąż pamiętają: że miał w sobie taką moc magiczną, której ich rodzice, dziadkowie - a dla niektórych także pradziadkowie - zawdzięczali przetrwanie przednówka.

Bo Wojtek w istocie rozganiał chmury. Kiedy ciągnęły na wieś - ciężkie, czarne, niezawodnie niosące grad - odważnie szedł im naprzeciw. Zaopatrzony w gromnicę i krzyż, wspinał się na wzgórze (cała Przysietnica okolona jest pagórami) z tej strony, z której było najciemniej: stawał na szczycie i zaczynał odprawiać swoje ceremonie. Co dokładnie mówił, nikt nie posłyszał, bo wiadomo było, że jakakolwiek asysta może tylko zaszkodzić; z dołu widziano tylko, że zawzięcie wymachuje rękami, że grozi tym chmurom, powstrzymuje je, każe iść na bok. Był skuteczny: czarne wały skręcały tam, gdzie nie mogły wyrządzić nikomu szkody - nad lasy, nad nieużytki. Uprawy były uratowane. Głód wsi nie groził.

Po walce Wojtek wracał mokry, zmordowany. Suszył się potem przy piecu w swojej maleńkiej chałupince, którą odziedziczył po rodzicach. Mieszkał w niej z siostrą, Baśką; ludzi mówili, że druga siostra, Hania, z głodu kiedyś tam umarła, brat Jacek (a może nawet dostojnie: Jacenty?) z kolei poszedł na swoje.

Z Wojtka nie było gospodarza. Ponoć od dziecka nie wyróżniał się ani siłą, ani sprytem; na domiar złego, gdy wkrótce po wybuchu Wielkiej Wojny dostał powołanie do austriackiej armii i jechał pociągiem do Budapesztu, w trakcie podróży upadł na rozpalony piecyk żelazny, ogrzewający wagon - długo lizał się z ran i długo też odczuwał skutki tego zdarzenia.

We wsi nie cieszył się szacunkiem: wiadomo - wieś szanowała zawsze zamożnych i obrotnych. A u Rachwałów zawsze było biednie. Rodzice nie dorobili się ani stodoły, ani konia - cały dobytek to dom i trzy stajonka ziemi; po ich śmierci Wojtkowi przypadła połowa chałupy i jedno stajonko, resztą gruntu miał się podzielić z siostrami. Gdy jednak umarła Hanka, chora na serce Baśka przeniosła się do kogoś z dalszej rodziny - w zamian za kąt i kęs przekazując prawo własności do schedy. Tam jednak było jej źle, wróciła więc do brata, ale szybko opiekę zaoferowała jej sąsiadka. Nie kosztowało jej to wiele, Baśka pożyła niedługo; zaraz po jej śmierci opiekunowie rozebrali pół chałupy Rachwałów, zabierając drewno, składające się na stajnię i komorę. Wojtkowi została sama izba z przedsionkiem. Nigdy nie doprowadził do niej prądu.

Mieszkał tak latami. Do końca został starym kawalerem. Biedny, dobry, pracowity. Religijny. Lubił dzieci: nie odpędzał ich, raczej hołubił - opowiadał bajki, legendy, śmieszne zdarzenia. Utrzymywał się z pracy rąk. Naprawiał za niedużą opłatą książeczki do nabożeństwa, koszyki i kobiałki; wyplatał też opałki, strugał figurki z drewna - nawet szopki całe, a dla dzieci zwierzątka. Maluchom robił latawce. Sam niewiele potrzebował.
Janina Pytlak z domu Szczepek, pamiętająca Wojtka, mówi, że strasznie łakomy był na stare gromnice: nawet takie ogarki, niedopałki. Potrzebował ich do swoich czarów: za ich pomocą znaczył linię, do której chmurze pozwalał dojść. Ale co dokładnie z nimi robił, nie wie: jak przychodził do rodziców zjeść kawałek chleba - a głodny bywał często... - mówił, że nikomu nie wolno z nim chodzić po górach, bo gdy ktoś patrzy, chmury nie dają się rozganiać.

Nie tylko Janina Pytlak, ale i inni dobrze pamiętają, że w Przysietnicy rzadko kiedy grad czynił szkody. W sąsiednich wsiach za to już różnie bywało. Ale tam nie mieli swojego Wojtka...

Docent Franciszek Kotula, rzeszowski etnograf i historyk, tak go opisał w "Głosie Młodzieży Wiejskiej" - że był "staruszkiem drobnym, jakby zmiętym (...) Z dobrodusznie i łagodnie uformowanej twarzy patrzą na świat Boży smętne oczy: kapłana?... pustelnika?... proroka?...". Docentowi wyjawił też co nieco ze swoich ceremonii.

Chmury, zdaniem Wojtka, ściągali albo zmarli płanetnicy (czyli obdarzeni takimi, jak on, zdolnościami), albo niechrzcieńcy - dusze niemowląt zmarłych przed chrztem, względnie pogrzebanych zaraz po narodzinach, a więc bez kontaktu ze święconą wodą. Niechrzcieńcy przybierali postać ptaszka lub lalki; 7 dni, 7 godzin i 7 minut po śmierci przychodzili z gradem, wołając "Chrztu!!!" To im wychodził naprzeciw. Darł białą szmatkę i rzucał na wiatr. Krzyczał "Dzieś jest duszyczko, spiesz się do mnie. Jageś panna, niech ci będzie Anna, jageś pan - niech ci będzie Jan".

Gdy jednak grad niosły dusze zmarłych płanetników, postępował inaczej. Z krzyżem w jednej i gromnicą w drugiej ręce modlił się po prostu - po czym energicznymi machnięciami rozbijał chmury. Czynił to tak długo, dopóki z czarnego zawoju nie spadł niegroźny deszcz. Płacił za to wyziębnięciem i zmoknięciem: to było nieuniknione, bo gdyby przed ustaniem opadów zszedł z posterunku, chmury na nowo zbiłyby się i spuściły grad.

A jak się modlił? Różnie. Kotula zapisał tekst krótkiej modlitwy - wypowiadanej wtedy, gdy chmura nie była wielka: "Racz Jezu Chryste, racz swoją świętą mocą odwrócić te powichry na góry i pagórki lasowe, gdzie żadnych nasion nie ma".

Podobno jego dar ujawnił się w chwili narodzin. Mama opowiedziała mu, że przyszedł na świat w długiej do ziemi koszulce, zdobionej krzyżykami i haftami. Przerażona akuszerka miała wrzucić to odzienie do ognia. I pewnie nie dowiedziałby się, co w nim drzemie, gdyby nie ksiądz staruszek, spowiednik w klasztorze w Starej Wsi pod Brzozowem: sam płanetnik, wyczuł w młodym wtedy Wojtku bratnią duszę i uświadomił go, w jaką moc został wyposażony przez Opatrzność.

Ale to ratowanie wsi nie przyniosło mu szczęścia. Ludzie bali się go i pomiatali nim. Owszem, nakarmili, jak przyszedł - skibką chleba, garnczkiem mleka - podrzucili do domu trochę mąki i ziemniaków, parę kilo zboża albo kilka wiązek drewna na opał; ale żeby potraktować jak równego, dopuścić do wspólnego stołu niedzielnego? Tego nie zaznał. Przeciwnie: przed wojną przydarzył się nawet taki ksiądz, który zwyzywał go z ambony jako czarownika. Bardzo to ciężko odcierpiał. Podobnie jak często gęsto rzucane przez zamożnych gospodarzy obelgi - z głupkiem na czele.
Smutne miał życie. Chłodne, głodne, samotne. Kiedy siostra go odumarła, zwrócił się do krewnej, Anieli Rachwał, mieszkającej po sąsiedzku. Ustalili, że w zamian za opiekę dostanie jego dom - a właściwie już przecież tylko pół domu. Pod okiem Anieli spędził ostatnie lata.

- Umarł w post - wspomina Teresa, Anielina córka. - Pod koniec strasznie marzł, nagarniał na siebie stare kurtki, którymi się nakrywał. Potem zaczął prosić o wino. Mama nie miała wina, to nalała mu soku własnej roboty: takiego słodkiego, gęstego. Wypił ze smakiem, nawet chwalił, że nie pamięta, kiedy takie dobre wino miał w ustach. I umarł taki zadowolony.

Pochowano go godnie. Ksiądz (już nie ten przedwojenny, który tyle przykrości płanetnikowi przysporzył, inny, łagodniejszy) wygłosił ładne kazanie, wyznaczył porządne miejsce: nie gdzieś pod płotem, na uboczu, ale pośrodku cmentarza. Aniela z rodziną postawiła mu krzyż; trwały, metalowy. Gdzieś około 1971 roku to było.

I wtedy w Przysietnicy ostatecznie skończyło się średniowiecze. To średniowiecze, którego tchnienia Gustek Baran - miłośnik ludowych opowieści o płanetnikach, boginkach i rozmaitym tałatajstwie czarcim, które z cudowną lekkością (gdy mu się chciało, rzecz jasna) potrafił przerabiać w sugestywną prozę - nie zdążył ubrać w szatę dostojnej rozprawy doktorskiej. Albo raczej nie pomyślał, że mógłby to zrobić. Bo przecież dla niego te średniowieczne zabiegi Wojtka z chmurami były czymś, co działo się zaledwie wczoraj.

No - przedwczoraj z naszej perspektywy.

Waldemar Bałda

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski