Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po śmierci mamy dowiedziała się, że ma brata. Porzucono go w Krakowie

Andrzej Plęś
Po bracie pani Elżbiety została jego metryka urodzenia: imię, nazwisko, miejsce i data
Po bracie pani Elżbiety została jego metryka urodzenia: imię, nazwisko, miejsce i data fot. Bruno Frydrych
Elżbieta Wołoszyn ze Stalowej Woli nie zdążyła zapytać, dlaczego matka milczała. Choć może trochę rozumie: czas i okoliczności, w jakich Władysław przyszedł na świat, mogły sprawić, że trudno było o macierzyńską miłość. Może dlatego go zostawiła, może?

Wstrząsnęło nią, kiedy po pogrzebie mamy sąsiadka zapytała, czy wie, że ma brata. Nie miała pojęcia, nikt nigdy w domu o tym nie wspominał. Po czasie zaczęła wyławiać z pamięci sytuacje, których wtedy nie była w stanie zrozumieć. Gwałtowne rozmowy mamy z babcią, które cichły, kiedy tylko pojawiała się w polu widzenia. Albo wielokrotne przestrogi matki: żebyś nigdy nie zostawiła dziecka. Jej nawet przez myśl nie przeszło zostawić dziecko, skąd więc u matki takie obawy? Dziś chyba rozumie skąd, ale kiedy zaczęła sąsiadkę dopytywać o brata, ta niczego więcej nie wiedziała. Poza tym, że był. Mama już była w zaawansowanym stadium nowotworu, niemal na łożu śmierci, kiedy sąsiadce próbowała coś więcej o Władysławie powiedzieć. Nie zdążyła, ktoś wszedł do pokoju, więcej okazji nie było.

-Dowiedziałam się, że moja chrzestna coś może wiedzieć - opowiada pani Elżbieta. - Zapytałam. Słyszała o dziecku, ale niewiele więcej. Dowiedziałam się tyle, że mama urodziła jeszcze w Niemczech, kiedy była na robotach. Kiedy po wojnie wracała do Polski, dziecko zostawiła w Krakowie. Chrzestna tłumaczyła, że takie były czasy, że robotnice na robotach były wykorzystywane. Elżbieta Wołoszyn pytała ojca, nic o Władysławie nie wiedział. Podobnie jak starszy brat.

Śladów Władysława zaczęła szukać na własną rękę. W jej rodzinnej wsi pod Leżajskiem powiedziano jej, że tuż po zakończeniu wojny gońce pod kościołem wykrzykiwali ogłoszenia. Okolica zamieszkana była przez uciekinierów ze Wschodu, zawsze ktoś kogoś szukał po wojennej zawierusze. I właśnie po wojnie goniec pod kościołem wykrzykiwał, że „Władysław Matusz poszukuje matki”. Janiny Matusz, jak nazywała się mama pani Elżbiety? Ale przecież Władysław nie mógł nikogo w 1945 roku poszukiwać, bo miał ledwie kilka miesięcy, więc może ktoś, u kogo matka zostawiła dziecko? I kolejne pytanie: dlaczego Janina zostawiła Władysława właśnie w Krakowie, gdzie przecież nikogo nie znała?

Zapewne Kraków był tylko etapem w podróży do rodziny. Raczej nie wybierała się do Żółkwi pod Lwowem, z której pochodziła i z której zabrano ją w 1942 roku na roboty. Pod Leżajsk do innej rodziny jechała.

Jak było Janinie na robotach w Niemczech? Przez wiele powojennych lat nic o tym nie mówiła, ale z początkiem lat 80. zaczęła korespondować z rodziną bauerów, u których za okupacji pracowała w gospodarstwie. Listy z obu stron są pełne serdeczności i szczegółów o starych i nowych wydarzeniach rodzinnych. Wcześniej Janina pokazywała bliskim pożółkłe fotografie, które zabrała, wracając stamtąd do kraju. Jej starym niemieckim gospodarzom pomarło się jeszcze w latach 60., ale żyli ich potomkowie, którzy pamiętali Janinę z lat okupacji. W latach 80. słali z Diessen w Bawarii paczki dla Janiny i jej małego wnuka, dopytywali - świadomi sytuacji gospodarczej w Polsce - jak mogą pomóc. A ona odwdzięczała się, śląc kryształy i wyroby z bursztynu.

Po śmierci matki pani Elżbieta odświeżyła kontakt z niemiecką rodziną. Pytała w listach o Władysława, który tam się urodził. Hans i Irene odpowiedzieli w liście: „Ojcem jest jakiś młody Polak, który tu pracował w tym gospodarstwie”. Ale nazwiska nie znają, bo kilku ich było.

Skontaktowała się z Polskim Czerwonym Krzyżem. Odpisali, że Janina była zameldowana w Diessen od 1942 do 1945 roku. „Dnia 16 marca 1945 r. w Diessen/ Ammersee pow. Landsberg urodziła syna Władysława. Nie udało nam się niestety ustalić dalszych losów Pani brata”.

- Metrykę wysłał mi Hans Weiher, który przez 25 lat był burmistrzem w Dieseen - dodaje pani Elżbieta. - Z tej rodziny Weiherów, u której pracowała moja mama. Rodzina z Diessen dalej uzupełniała informacje: „Pani mama wyjechała stąd z małym dzieckiem w wózku”.

Zrobili nawet więcej: poszli do urzędu gminy w Diessen poszukać metryki urodzenia Władysława. Znaleźli, odpisali pani Elżbiecie: „Po prostu metryka tu leżała, w gminie powiedzieli, że nikt nigdy się po nią nie zgłaszał. Jest w niej napisane: Niezamężna Polka, Janina Matusz, katoliczka, zamieszkała w Diessen na ulicy Adolfa Hitlera 88, urodziła 16 marca 1945 r. o 15.30 na ulicy Adolfa Wagnera 248 w Diessen chłopca, który otrzymał imię Władysław. Spisano na podstawie oświadczenia położnej, która poród odebrała, a oświadczenie podpisała”.

Rodzina z Diessen dodała jeszcze, że na jednym ze zdjęć Janina występuje u boku mężczyzny, który nazywał się Zygmunt Borowski. Dopytywali o jego losy, ale przecież żadnego dowodu, że on był ojcem syna Janiny nie było. W kolejnym liście Niemcy napisali do pani Elżbiety: „Moja mama wiedziała od czasów wojny o istnieniu chłopczyka, który tutaj się urodził, ale ponieważ Pani Matka nigdy w listach o nim nie wspominała, nie odważyła się mama nigdy o niego zapytać, żeby nie skrzywdzić nikogo. Dodatkowo nigdy nie przypuszczaliśmy nawet, że Pani o tym nie wie”.

Po śmierci Irene korespondencję z Polką przejęła Elizabeth, wnuczka starych gospodarzy w Diessen. Elizabeth poszła do swojej parafii, szukała w księgach parafialnych jakiejkolwiek wzmianki o urodzonych tam w marcu 1945 roku. W zapiskach parafialnych nie było ani słowa, by jakikolwiek Władysław został tam ochrzczony.

- Mówiła, że moja mama uciekła w nocy, dziecko miała w wózku -relacjonuje pani Elżbieta. - Dodała też, że mama pracowała tam w ogrodzie, razem z innymi Polakami. Była bardzo lubiana.

Czy faktycznie uciekała? Janina zabrała z sobą nieporęczny przy ucieczce wózek dla dziecka, komplet dokumentów, razem z arbeitskartą, kilkanaście fotografii. Na niektórych - uśmiechnięta -występuje w otoczeniu małych dzieci gospodarzy. Na kolejnym - cała rodzina gospodarzy.

Wydostanie się z ogarniętej pożogą wojenną Bawariii w marcu 1945 roku na pewno nie było łatwe. Pani Elżbiecie przyszło do głowy, że być może dorosły już Władysław dotarł do metryki swoich urodzin, próbował korzystać ze świadczeń z Fundacji Polsko-Niemieckiej Pojednanie. Napisała, nie było pozytywnej odpowiedzi. Nakłoniła do pomocy kuzynkę- zakonnicę. Obie ruszyły w obchód po krakowskich żeńskich zgromadzeniach zakonnych.

- Od bramy do bramy. Przecież jeśli mama zostawiła dziecko w Krakowie, to najpewniej u sióstr - uzasadnia. - W czterdziestym piątym roku sierotami zajmowały się chyba tylko siostry zakonne, więc gdzie, jeśli nie tam? I może najpewniej zostawiła z jakimiś dokumentami, skoro latem 45 roku pod naszym kościołem na wsi goniec wykrzykiwał, że Władysław Matusz poszukuje matki. Może mama zostawiła go z takim zamiarem, że go odbierze, jak tylko znajdzie swoich rodziców.

Może w dokumentacjach zakonów został jakiś ślad, może w księgach parafialnych? Bo nie ma informacji, by w Niemczech Władysław został ochrzczony, więc może ochrzciły go siostry w Krakowie? A jeśli tak, to wpis w księgach powinien zostać.

Niczego nie znalazły. Szukały przecie śladów Władysława Matusza, a siostry mogły ochrzcić go inaczej niż Władysław. Albo jeśli znalazła się rodzina adopcyjna dla kilkumiesięcznego dziecka, chłopiec mógł dostać inne niż Matusz nazwisko.

Pani Elżbieta ma poczucie, że spełnia testament matki, którego nigdy nie usłyszała. Możliwe, że matka tuż przed śmiercią chciała jej o Władysławie powiedzieć, ale nie miała okazji. Pod koniec życia matki pani Elżbieta przez rok przebywała w USA. Kiedy wróciła do kraju, Janina była już w takim stanie zdrowia, że nie bardzo mogła mówić. Ale przecież wcześniej próbowała powiedzieć chrzestnej i sąsiadce, więc nie chciała tajemnicy zabierać z sobą do grobu.

***

Janina, mama Elżbiety, sama nigdy nie starała się odszukać porzuconego syna. Przynajmniej pani Elżbiecie nic o tym nie wiadomo. - W każde rodzinne święta mam dylemat, że gdzieś tam może jeszcze żyje mój starszy brat, który nie ma pojęcia o naszym istnieniu - tłumaczy Elżbieta Wołoszyn. - Może pod innym nazwiskiem, może bez świadomości swojego pochodzenia… Ale przecież z jednej matki jesteśmy, jednej krwi. Wciąż mam nadzieję go odnaleźć...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski