Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podoliński: Moja Cracovia nie będzie upośledzona

Przemysław Franczak, Jacek Żukowski
To jest taki fach, że jedną ręką się podpisuje kontrakt, a drugą trzyma walizkę
To jest taki fach, że jedną ręką się podpisuje kontrakt, a drugą trzyma walizkę Andrzej Banaś
Rozmowa. 38-letni Robert Podoliński, nowy trener piłkarzy Cracovii, opowiada o sobie i o tym, dlaczego może "zamieszać" w ekstraklasie.

Chyba jeszcze nie zdążył się Pan nikomu narazić w polskiej piłce. Ludzie dobrze o Panu mówią.

Miło mi.

Mówią: nowoczesny, pracowity, charyzmatyczny. Zacznijmy może od nowoczesności.

Nie wiem, jak to ugryźć. Chodzi o sferę taktyczną, światopoglądową, społeczną?

Prosimy bez kokieterii. Piłkarską, oczywiście.

Staram się iść do przodu, być na bieżąco, śledzę nowinki. Mam przekonanie do tego, co robię, wiem, w jakim kierunku chcę się rozwijać. I realizuję to małymi krokami. Nie podchodzę do życia na zasadzie "dajcie mi to i klękajcie". Do wszystkiego doszedłem ciężką pracą, wiem dobrze, jak niełatwy jest to kawałek chleba. Nie rozpycham się łokciami.

Dlatego nie ma Pan wrogów, przynajmniej na razie?

Staram się szanować ludzi. Ale proszę mi wierzyć, że jeśli ktoś nadepnie mi na odcisk, to nie stulę uszu po sobie, nie będę robił dobrej miny do złej gry, bo lubię grę w otwarte karty. Wolę mieć zadeklarowanych wrogów niż fałszywych przyjaciół.

To zabrzmiało groźnie. Tym bardziej że - gdy tak na Pana popatrzeć - widać, że siłownię Pan lubi.

Lubię. W ogóle różne sporty lubię.

Sporty walki?

Nie unikam. Jesteśmy teraz umówieni całym sztabem szkoleniowym i będziemy chodzić na boks do klubu znajdującego się niedaleko siedziby Cracovii przy Wielickiej. Jeden z miłych panów ochroniarzy w klubie jest czynnym bokserem. Zachęcił nas, fajna sprawa, bo ogólnorozwojowa. A ja jestem po AWF, więc wielu dyscyplin spróbowałem. Staram się ich wiele uprawiać - zimą snowboard, latem prawie wszystkie, z piłką nożną na czele. Ostatnio też tenis.

Z profesorem Filipiakiem?

Pan profesor jeszcze mi tego nie zaproponował, ale jeśli będzie taka oferta, to z przyjemnością podejmę rękawicę. Nie jestem zawodowcem, ale we wszystko, co robię, staram się wkładać dużo pasji.

Chwycił Pan za rakietę, bo w tenisa gra jedna z córek?

Odwrotnie. Tenis kiedyś bardzo mi się spodobał, teraz staram się zarazić tym córki. Będę chciał, by tę dyscyplinę uprawiały. To jest piękny sport, na całe życie. Przekonają się w wieku 17-18-lat, że było warto trochę się poświęcać. Na razie mogą na tatę narzekać, że zmusza... [śmiech]

W domu ostatnio królował więc Wimbledon czy piłkarskie mistrzostwa świata?

Ja wybieram mistrzostwa, ale proszę mi wierzyć, że są w moim życiu inne priorytety. Nie jest tak, że rządzi telewizor i poza piłką świata nie ma.

Jakie młody, polski trener ma możliwości rozwoju?

Staże, fachowa prasa, własne analizy, dyskusje z innymi. Wszystkiego po trochu. Ja zaczynałem swoją przygodę z trenerką na warszawskiej AWF. Mieliśmy bardzo ciekawą grupę. Byli Maciek Skorża, Leszek Ojrzyński, Grzesiek Opaliński, Marcin Korkuć, Marcin Gawron, Marcin Sasal, Jurek Engel junior. To była grupa, która sama się nakręcała, by być lepszą. Do tego stopnia, że mieliśmy nawet pomysł, żeby założyć takie stowarzyszenie.

Nie było nas stać na wyjazdy na staże, więc chcieliśmy typować jednego, by tam uczył się i przywoził wiadomości. Nie wyszło, bo akurat w tym samym czasie "wystrzelił" Maciek Skorża, do pracy poszli też Leszek Ojrzyński czy Jurek Engel.

Pana droga była trochę dłuższa.
Zaczynałem od szkolenia juniorów. Tam trzeba było być kierownikiem, kierowcą, malować boiska, grabić piasek… Pracując na Legii na "Fortach Bema" powinniśmy mieć dopłacane za pracę w szkodliwych warunkach. Ale to była dobra szkoła życia.
Później była praca z seniorami w niższych ligach, w Nidzie Pińczów, Zniczu Pruszków. Zaplanowałem to sobie wszystko bardzo spokojnie. Udawało mi się przynajmniej raz na rok wyjechać na zagraniczny staż, do tego dochodziły staże w kraju. W Legii odbyłem takie trzy, byłem też u trenera Michniewicza w Zagłębiu Lubin i Lechu, w Wiśle u Maćka Skorży.

Byłem w Anglii, w Niemczech, we Włoszech. Ciągły rozwój jest konieczny. Mam też takich ludzi w sztabie, z którymi nadajemy na podobnych falach. Michał Mirota stara się śledzić trendy w przygotowaniu fizycznym, Michał Pulkowski obserwuje zawiłości taktyczne. Ale ja nie jestem pazerny, wiem, że to wszystko kosztuje i trzeba się wspinać powoli.

Teraz już Pan się wspiął, ale kiedy koledzy ze studiów dostawali swoje szanse, była taka nutka zazdrości, że ja ciągle tkwię niżej?

Nie nazywałbym tego zazdrością. To był dla mnie bodziec do pracy. Na zasadzie: to są moi koledzy, oni potrafią, więc ja też mogę. Wiedziałem jednak, że to nie dzieje się tak szast-prast i tego samego staram się uczyć moich piłkarzy. Najpierw zawsze musi być praca. Nad sobą. Fakt, do ekstraklasy mogłem trafić już wcześniej, miałem propozycje z Bełchatowa czy Jagiellonii, ale dziś - patrząc z perspektywy czasu - dzięki Bogu skończyło się to wszystko, jak się skończyło. Jestem szczęśliwy, że jestem tu, gdzie jestem. Mam nadzieję, że uda mi się wiele osiągnąć z Cracovią, bo to jest dla mnie w tej chwili najważniejsze.

Był w Pańskiej karierze taki moment, kiedy pomyślał Pan sobie, że może utknąć w I lidze? W końcu etatów w ekstraklasie jest tylko szesnaście.

Różne są troski i zmartwienia. Dla mnie największym zmartwieniem jest zapewnienie mojej rodzinie wszystkiego, co najlepsze, a gdybym miał się przejmować takimi rzeczami, czy utknę czy nie... Robię swoje i wierzę, że robię to dobrze. Wiem, że dobra praca musi być nagrodzona, nie może być inaczej.

Jest Pan gotowy na ekstraklasę?

Zweryfikujemy to za pół roku. Mogę teraz mówić, jaki to Podoliński jest świetny, ale wszystko wyjdzie w praniu.

Spytamy inaczej: czuje się Pan przygotowany do pracy w ekstraklasie?

Kompleksów nie mam.

Mówił Pan kiedyś o piłkarzach, że między I ligą a ekstraklasą jest spora przepaść. Trenerowi łatwiej ją przeskoczyć?

Czy łatwiej? To jest tak, że z I ligi też trafiają się piłkarze, którzy robią furorę, jak swego czasu Piechna. Mam nadzieję, że "Zjawa" (Dariusz Zjawiński, który przyszedł do Cracovii za Podolińskim z Dolcanu - red.) też taką zrobi. Może z trenerami będzie podobnie? W końcu u nas nie trafiają do piłki Marsjanie, tylko ludzie, którzy albo powoli pracują i są cierpliwi, albo mają wielkie nazwiska. Ja wybrałem swoją drogę.

Niektórzy opisują Pana jako wręcz chorobliwie pracowitego.

Zrobiłem badania, nie jest źle... Jeśli robi się to, co się kocha, z pasją, to nie sądzę, by jakaś choroba mogła się przytrafić. Trzeba mieć oczywiście zdrową odskocznię. Dla mnie taką odnową biologiczną jest dom, do którego wracam, dzieci i żona. Bufor bezpieczeństwa jest zachowany, mam nadzieję, że praca mnie nie pochłonie, nie odfrunę, bo to byłoby ze stratą i dla mnie, i dla pracy, i dla rodziny, a na to nie chciałbym pozwolić. To jest praca, kochajmy ją, ale nie wariujmy dla niej.

Pan był takim chłopakiem z głową w książkach?

Myślę, że nie, ale radziłem sobie w szkole. Molem książkowym nie byłem, za kujona nie uchodziłem, ale za to teraz uwielbiam czytać. To mój konik.

A słynny podręcznik Talagi kiedy pierwszy raz Pan przeczytał?

Ciągle czytam Talagę i, o zgrozo, odkrywam wciąż nowe rzeczy. Proszę prześledzić, czego brakuje polskim piłkarzom - abecadła. A my mamy wszystko na tacy - właśnie w podręczniku pana Talagi. Nie wiem, czemu do tego nie wrócić? Na treningach mamy najnowsze przyrządy, gumy, przybory, cuda na kiju, a nie umiemy kopnąć piłki wewnętrzną częścią stopy.
Czy więc to jest wstyd, że mamy coś swojego, dobrego? Trzeba czerpać z dobrych wzorców. Na Taladze Francuzi zbudowali swój system szkolenia, nie wstydzą się tego.

Ależ my wcale z Talagi nie żartujemy. Chodziło nam o to, że Pan bardzo wcześnie zaczął go czytać.
No tak, już w wieku 10-11 lat. Kopałem piłkę na podwórku i stwierdziłem, że o futbolu chcę wiedzieć wszystko. A że kiedyś była dostępna tylko książka trenera Talagi, to ją czytałem. Drugi kontakt miałem z nią już na studiach.

Był Pan więc dobrze do nich przygotowany.

Ha, ha, no tak, można powiedzieć, że gotowy byłem od dziecka.

Czyta Pan też biografie słynnych trenerów?

A jakoś nie. Są ciekawsze lektury, które warto przeczytać.

Nie znajdzie się tam inspiracji?

Hm, nie mam i nie dążę do żadnego wzoru. Od wielu ludzi można czerpać. I to nie tylko od trenerów piłki nożnej. Jest w Polsce wielu świetnych szkoleniowców, jak Kruczek czy Wenta. Robią to, co jest w tej sztuce najważniejsze, czyli bardzo dobrze zarządzają zespołem ludzkim. Pomijając warsztat i aspekty taktyczne, to jest najtrudniejsza część pracy. To z reguły praca z ludźmi, którzy mają już zasobne portfele, mają swoje spojrzenie na świat. A trzeba ich do swojego wzorca pracy namówić, żeby to wszystko przynosiło efekty. Na co dzień nie ma miejsca na bujanie w obłokach.

Nauczył się Pan też już tego w Siemiatyczach, swoim rodzinnym mieście?

Bardzo chętnie o nich poopowiadam. Nadal odwiedzam tam rodziców.

Kresy.

Zawsze powtarzam, że kresy mamy w Wilnie i Lwowie, nie zapominajmy o tym.

O ścianie wschodniej pogardliwie mówi się Polska B. Siemiatycze to było takie miejsce, z którego jest ciężko wyrwać się w świat?

Tam mieszkają bardzo otwarci ludzie, tacy, których w innych częściach Polski raczej trudno już spotkać. Jest tam zlepek wielu kultur i religii. Są muzułmanie, prawosławni, katolicy. To miejsce różnorodne, ale dzięki temu ciekawe. Mam stamtąd tylko miłe wspomnienia. Oglądaliście panowie "U Pana Boga za piecem"? Wiele rzeczy jest podobnych. Małe, fajne, urokliwe miasteczko.

A czy ciężko się wyrwać? W czasach, kiedy dorastałem, wyjazd do Białegostoku, 100 km to była wielka podróż. Jako 13-latek jeździłem na mecze Jagiellonii, o czym moja mama nawet nie wiedziała. Jeździłem z kolegami, autobusami, to była cała wyprawa. Wyjazd do Warszawy to już była grubsza sprawa. Teraz to się zglobalizowało, odległości nie są takie straszne.

Pana rówieśnicy w jakim są miejscu - zostali, wyjechali?

Bardzo różnie. Ściślejszy kontakt mam z ludźmi ze studiów, niż z moimi rówieśnikami z Siemiatycz. Ale kilku działa w sporcie, jeden z kolegów pracuje w Cresovii jako trener. Spora grupa kończyła AWF w Białej Podlaskiej. Ja wybrałem Warszawę.

Wiedział Pan, że przez stolicę będzie prościej?

Jak spadać to z wysokiego konia. Kombinowałem, że jak mam się gdzieś nie dostać na studia, to niech to będzie Warszawa, a nie Biała Podlaska.

Bez "piłkarskiego" nazwiska w tej pracy jest dużo trudniej?

Jest inaczej. Trzeba obrać inną drogę, ja swoją przemyślałem. Od dawna wiedziałem, co chcę w życiu robić i po prostu zacząłem to robić. Jak w filmie.

Jako dzieciak zapisywał Pan swoje taktyczne obserwacje po szkolnych meczach w zeszycie.

Zgadza się, już wtedy miałem hopla na tym punkcie.

Jest gdzieś jeszcze ten zeszyt?

Było ich kilka, ale aż tak sentymentalny nie jestem, żeby je przechowywać. Ja nawet już w normalnej pracy nie archiwizowałem wszystkiego.

Pytamy o taktykę, bo zauważyliśmy, że czasem pytania o nią Pana męczą i irytują.

Nie aż tak, że irytują. Ale zastanawia mnie druga strona tego medalu. Wszyscy strasznie wypytywali mnie o system 3-5-2, jakby to była jakaś taktyka nie wiadomo skąd wyciągnięta. Teraz stała się pewną niespodzianką na mundialu, co tylko potwierdziło moje wcześniejsze obserwacje, że w futbolu wszystko idzie w kierunku większej elastyczności. Popatrzmy na Holandię, która w trakcie meczu potrafi zmienić ustawienie trzy razy. Trzymanie się kurczowo schematów powoduje upośledzenie.

Krótko mówiąc, kiedy pytają Pana o 3-5-2, Pan czuje, że nie wiedzą, o co pytają.

No, rzeczywiście.

Bo przez lata ten system uchodził za archaiczny, dopiero mundial na dobre to zmienił.
Z takimi zarzutami spotykałem się już w Dolcanie, gdy postanowiliśmy spróbować czegoś nowego i nie szło, naprawdę nie szło. Słyszałem od ludzi, mniejsza o nazwiska, ale to były megapiłkarskie autorytety: jakim ty systemem grasz, skąd ty to wziąłeś? Tymczasem pięć lat wcześniej próbowały tego już zespoły w lidze włoskiej, kombinując z tym ustawieniem, unowocześniając je. W Ameryce Południowej tak samo. Jacek Magiera, który tam był, opowiadał, że 60 procent zespołów gra takim ustawieniem i jest to bardzo mobilny system. No więc ja swoje wiedziałem. Trzeba słuchać mądrych ludzi, trzeba się od nich uczyć, ale na sobie i na swojej intuicji też należy polegać.

Co Pana jednak, te parę lat temu, przekonało do tego systemu?

Bardzo lubię dyskutować o taktyce. Kiedyś na kursie trenerskim z Darkiem Dźwigałą długo się spieraliśmy, rysowaliśmy coś na kartkach. Zdawałem sobie już wtedy sprawę, jak gra Juventus, jak próbowało grać Napoli. Po dyskusji z Darkiem pomyślałem sobie, dlaczego tego nie spróbować? Co nas blokuje? Musimy mieć coś, co nas wyróżnia.

Myśli Pan, że grająca takim ustawieniem Cracovia będzie dla innych drużyn w ekstraklasie jak leworęczny tenisista? Niby wiadomo, jak z nim grać, ale każdy narzeka, że to niewygodny rywal.

Mam nadzieję. W I lidze wiele drużyn miało z Dolcanem problemy, a materiału ludzkiego nie mieliśmy wcale wyjątkowego. Taktyka, ustawienie nie jest jednak jedyną odpowiedzią na to, co dzieje się na boisku. Pokazuje to mundial - kluczowe jest też przygotowanie fizyczne, to poszło strasznie do przodu. Jeżeli jednak te wszystkie składniki wrzucimy do garnka, to może ugotujemy z tego coś fajnego. Ale jeżeli czegoś zabraknie, to wyjdzie "kibel" i trzeba będzie to wylewać.

Ale do garnka wrzucamy piłkarzy z brakami: technicznymi, taktycznymi.

Zastanawia mnie, gdy ktoś mówi: do 3-5-2 musisz mieć ludzi. A do 4-4-2 nie musisz?

Musisz, naturalnie.

Dobrze, a czy my jesteśmy narodem, który jest zamknięty w getcie, bez rąk, nóg, mózgów? My po prostu musimy ciężej pracować, wprowadzać innowacje. Jeśli nasz futbol będzie nowoczesny, będzie coraz lepszy. A piłkarze? Co stoi na przeszkodzie, żebyśmy zaczęli pracować tak jak Włosi, Niemcy, Anglicy czy Hiszpanie? Nigdy nie zgodzę się, że w naszych warunkach taktyczne innowacje się nie sprawdzą.

Może taki mamy klimat, że nie uda się sadzenie bananów, ale czemu nie możemy zrobić w piłce tego samego, co inni? Nie jesteśmy ułomni, zróbmy coś takiego, co nas będzie wyróżniało. Nie tłumaczmy się tak: my jesteśmy super, ale…. Nie ma "ale". Pracujmy więcej, ciężej, mocniej, wtedy kogoś dogonimy.

Zostaje jeszcze nauczyć tej taktyki piłkarzy. Wcześniej Wojciech Stawowy przyzwyczajał ich do myśli, że cokolwiek się dzieje, gramy swoje. Pan ma inne podejście.

Zupełnie inne. Ale moja w tym głowa, żeby wszystko działało jak należy.

Podobno jest Pan takim typem, który potrafi porwać szatnię.

To się ma albo nie ma. Wiele sztuczek można się nauczyć, widać to choćby na przykładzie polityków, ale to działa na krótką metę. Jak ktoś jest pewny siebie, prawdziwy, to inni go kupią. Jak ktoś jest fałszywy i sprzedaje farmazony, to ma to bardzo krótkie nóżki.

Widzieliśmy parę Pańskich konferencji prasowych po meczach. Chrypiał Pan jak stare radio, ledwo mówił. Taki z Pana nerwus?

Jestem bardzo impulsywnym człowiekiem, ale Antonio Conte z Juventusu rzadko chodzi na konferencje, bo nie może z siebie słowa wykrztusić. Jednak wziąłem się za to, bo żona również do poniedziałku nie rozumie, co mówię po sobotnim meczu. Zacząłem pracować ze specjalistą od emisji głosu, uczę się "jak rzucać głosem". Proszę się nie dziwić, to element trenerskiego warsztatu.

Ciekaw jest Pan tej ekstraklasy?

Bardzo, bo to tej pory miałem z nią w zasadzie tylko kontakt poprzez gry kontrolne. Z natury jestem jednak optymistą.

Trenerom w polskiej ekstraklasie zawsze brakuje jednej rzeczy: czasu.

Ha, ha, nie tylko w polskiej. To jest taki fach, że jedną ręką się podpisuje kontrakt, a drugą trzyma walizkę. Co sobotę jest zebranie 15 tysięcy akcjonariuszy, żadna firma nie ma tak licznego zarządu. I oni co tydzień oceniają twoją pracę. Płacą, więc mają wymagania. Proste.

Ci w Cracovii uchodzą za trudną, bardzo wymagającą publiczność.

Pracuję dla kibiców. Z doświadczenia wiem, że są zadowoleni, kiedy zespół wygrywa. Wiadomo, po zwycięstwie 2:0 pojawią się głosy, dlaczego nie 4:0, ale wszystko weryfikuje miejsce w tabeli. Wiemy, w którą stronę chcemy iść, a ja muszę robić swoje i nie mogę schlebiać niczyim gustom. Kibice wymagają sukcesu, dla tych z Cracovii - z tego co wiem - ważne jest też zaangażowanie piłkarzy, ono ma być na 120 procent.

I myślę, że możemy im to dać. Ale nie mam zamiaru się podlizywać i mówić, że zawsze marzyłem, żeby pracować w Cracovii, bo są tutaj cudowni fani. Ludzie tego nie kupią, bo wiedzą, że to jest fałszywe, obłudne. Ja tutaj jestem po to, żeby pokazać, że jestem dobrym trenerem, że potrafię wygrywać, że jestem wobec nich lojalny. Tyle.

Ze specem od wizerunku też Pan pracuje?

Nie, skąd. Dlaczego pytacie?

Bo świetnie się Pan sprzedaje.

Dziękuję. Dużo czytam. [śmiech]

Cracovia to początek Pańskiej drogi? Polskiego trenera ograniczają jakieś horyzonty?

Nie czuję się ograniczany. Jestem otwartym człowiekiem, idę spokojnie dalej, małymi krokami. W życiu zawodowym nie zawracam sobie głowy tym, co będzie za rok-dwa, to każdy następny mecz jest wyzwaniem. Jeśli będziemy wygrywać, to przyszłość będzie różowa. Ale nie ma co snuć pięknych wizji, skoro można też dostać młotkiem po głowie.

Jaka ma być ta Cracovia według Podolińskiego, w kilku słowach?

Mogę w jednym słowie: ma być zwycięska.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski